Historia
Myśliwi: Świeży trop
W ciemności tylko jedna rzecz jest pewna. Ową rzeczą jest śmierć. Mrok pochłania człowieka
dokładnie. Wpełza w niego pod pozorem możliwości, aby potem skrzywić jego umysł, rozerwać
sumienie, wypaczyć jego wolę. Ciemność, tak samo, jak światło, jest jednak czymś nieodzownym. W
każdym z nas znajdują się bowiem dwa wilki. Pierwszy z nich ma futro białe jak śnieg, drugi natomiast
czarne jak atrament. Od naszych czynów zależy tylko, który z nich urośnie w siłę i pokona drugiego.
Jadąc nowo zakupionym mitsubishi, odtwarzałem w myślach ostatni wpis pamiętnika mojego
chrzestnego, który otrzymałem kilka dni temu. Wuja pamiętam tylko przez pryzmat bardzo odległych
wspomnień. Przepadł on jak kamień w wodną toń, kiedy byłem jeszcze dziewięcioletnim brzdącem.
Nikt nie potrafił wyjaśnić okoliczności tego zdarzenia. Rodzice po tym, jak przez tydzień nie dawał
nikomu znaku życia, zgłosili fakt jego zaginięcia na policję. Miesiące poszukiwań spełzły jednak na
niczym. Po kilku miesiącach całą sprawę umorzono, a na przestrzeni lat mowa o wuju stała się
rodzinnym tabu. Nie rozmawialiśmy na jego temat, próbując pogodzić się z jego odejściem. Taki stan
rzeczy trwał do momentu, gdy otrzymałem paczkę od anonimowego nadawcy. Znajdował się w niej
notes w twardej oprawie oraz liścik. Treść samego listu spisanego czarnym atramentem była bardzo
krótka.
Jeżeli chcesz poznać prawdę, zadzwoń o północy.
Tuż obok krótkiej wiadomości widniał numer telefonu, którego nie miałem w liście własnych
kontaktów. Przyglądając się dziennikowi, zauważyłem, że większość jego stronic była zrujnowana na
wszelkie sposoby. To, co zawierały, musiało być dla kogoś ważne lub niewygodne. Wnioskując po kilku
wyrwanych i zamazanych markerem kartach, obstawiałbym raczej tę drugą możliwość. W całości
czytelny ostał się wyłącznie ostatni wpis, który dość często krążył mi po głowie. Nie mam pojęcia, co
on chciał przekazać komukolwiek tą zawiłą notką.
Kiedy zadzwoniłem na podany numer przy pierwszej możliwej okazji, czyli przy okazji najbliższej
północy, od zajścia, nie dowiedziałem się niczego szczególnego. Nieznajomy rozmówca uświadomił
mi, że zgłoszenie tego na policję nic nie da. Z jego tonu głosu wyczytałem również, że to mogło znacznie
pogorszyć tę sytuację. Podał mi również dalszą instrukcję. Jedynym, co musiałem zrobić, żeby podążać
tą ścieżką, było przyjechanie do Kalisza i puszczenie strzałki na ten sam numer. Tuż po usłyszeniu
żądań, w mojej głowie rozgrywała się scena prosto z Matrixa, w której Morfeusz daje Neo wybór
między niebieską i czerwoną tabletką. Wybór między pozostaniem w beztroskiej niewiedzy a
poznaniem prawdy. Decyzję o wzięciu czerwonej tabletki podjąłem tuż przed zmrokiem następnego
dnia. Towarzyszyła temu pełna determinacji myśl. Czas sprawdzić, jak głęboka jest królicza nora.
†⸸
Od czasu rozmowy telefonicznej w środku nocy, miałem wrażenie, jakby coś nade mną wisiało.
Nieprzyjemne uczucie, które znaczyło, sam nie wiem co. Trwało ono aż do tej pory. W życiu nie czułem
się podobnie. Byłem jednak pełen nadziei, że wyjaśnię rodzinną zagadkę raz na zawsze.
Parkując lancer’a nieopodal kaliskiego Parku Przyjaźni, sięgnąłem po smartfona w szarym etui.
Wybrałem następnie numer nieznajomego informatora, by po chwili się rozłączyć. W tamtym momencie naszła mnie obawa. Co, jeśli próbując rozwikłać tajemnicę, sam też zniknę? Może to właśnie chciało mi
powiedzieć to dziwne przeczucie, które rzucało cień na moje myśli. Do tej pory nie brałem tego nawet
pod uwagę, ale teraz ta obawa uderzyła z nieprzewidzianą siłą.
Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, jaki cel przyświeca mojemu rozmówcy. Z tego powodu
powinienem zachować szczególną ostrożność, gdy dojdzie do naszego spotkania. Odgłos
przychodzącego powiadomienia odwrócił moją uwagę od czarnych myśli. Odpowiedź na mój sygnał
otrzymałem po niecałej minucie w formie krótkiej wiadomości, zawierającej kolejne instrukcje.
Przyjdź przed dziewiętnastą w miejsce zegara słonecznego. Jest on ulokowany w parku miejskim
niedaleko Teatru Imienia Wojciecha Bogusławskiego.
Oparłem się o fotel kierowcy. Cała ta zabawa w kotka i myszkę zaczynała mnie już powoli irytować.
Byłem jednak zbyt blisko celu, aby teraz zrezygnować. Okazja poznania prawdy na temat zaginięcia
bliskiej osoby mogła się już więcej nie powtórzyć. Jako że do spotkania pozostało sporo czasu,
postanowiłem czas wolny przeznaczyć na drzemkę. Chyba Anioł Stróż mi podpowiadał, że tej nocy nie
będzie mi dane prędko zasnąć. Siłując się z własnymi myślami, odpłynąłem w końcu do krainy snów.
Wstałem raptownie, szukając wzrokiem wyjścia z brukowanego kręgu. Kiedy tylko się poderwałem,
wilczury zaczęły szarpać za swoje łańcuchy.
Krótko po tym spostrzegłem, że swobodę moich manewrów zewsząd blokuje przewyższający mnie
żywopłot. Okalał on cały placyk, oddzielając mnie od tego, co poza nim. Wzrokiem wróciłem o
czarnego wilka. Jego okowy sprawiały wrażenie, jakby miały pęknąć przy jego następnym zrywie.
Postanowiłem przebić się przez ścianę listowia. Wnet zderzyłem się z nią, ale przejście ich okazało się
niemożliwe. Schowane pod pokrywą liści badyle wbiły mi się w zmarzniętą skórę. Tak jak
przewidywałem, po kilku chwilach zwierzę zerwało się z łańcucha i runęło na mnie, kłapiąc zajadle
zębiskami. Nie zdążyłem – pomyślałem, kiedy panika wpełzła mi pod czaszkę. Kiedy wilczur mnie
dopadł, jego warczenie przeistoczyło się we wrzask dzwoniącego budzika.
Oderwałem głowę od oparcia fotela, prawie uderzając czołem w kierownicę. Byłem mokry od potu.
Serce dudniło mi klatce piersiowej jak tamburyn. Oddychałem płytko, jakbym przed chwilą ukończył
maraton.
– Ufff… To na szczęście tylko koszmar – westchnąłem.
Drgającą wciąż dłonią sięgnąłem po leżący na drugim fotelu telefon. Rozbieganym wzrokiem
spoglądałem to na ekran urządzenia, to na stojące po lewej budynki. Zza różnobarwnej fasady niskich
domków dostrzegałem oranżowe promyki, które nie chowały się jeszcze za warstwą chmur. Ołowiany
blask chylącego się ku zachodowi słońca i późna godzina ponaglały, abym pędził na miejsce spotkania.
Odpaliłem więc furę, która burknięciem oznajmiła mi gotowość do startu. Następnie wysunąłem się
ostrożnie zza rzędu aut, by skierować się ku celowi mojej podróży.
Przejazd do kolejnego punktu przebiegł mi całkiem sprawnie i przyjemnie w towarzystwie muzyki
trance. Przed mostem prowadzącym do parku, stanąłem w naprawdę krótkim czasie. Potrzebowałem
już tylko przedostać się na drugi brzeg Prosny i odnaleźć zegar słoneczny, do którego wysłał mnie
informator. Kierowany nawigacją podążałem skrajem ścieżki. Początkowo natknąłem się na kilku
spacerowiczów, ale parę metrów dalej nie widziałem już żywej duszy. Wpędzało mnie to w dziwne
poczucie osamotnienia. Szum liści kołyszących się na wietrze dodatkowo przyprawiał o uczucie
niepokoju. Rozsądek kusił mnie, abym wrócił do samochodu i zapomniał o całej sprawie, ale
ciekawość popychała coraz dalej. W końcu ujrzałem przed sobą konstrukcję zegara. Jego okrągła
tarcza leżała na niewysokim postumencie, otoczona metalową barierką na planie koła. Oprócz
specyficznej wskazówki na płaszczyźnie zegara leżało coś jeszcze. Było to zawiniątko o podłużnym
kształcie i spoczywająca pod nim koperta. Zbliżyłem się do zabytku, sądząc, że jest to coś związanego
z anonimowym rozmówcą. Zabrałem oba te przedmioty z zegarowej tarczy, po czym pospiesznie,
twardo i szybko stąpając po ziemi, wróciłem do samochodu. Tam też rozpakowałem oba znaleziska.
Bynajmniej, nie spodziewałem się złowieszczo zdobionego sztyletu z nieznanymi znakami na ostrzu.
Dopiero teraz odczułem zimno, jakim emanowało dzierżone przeze mnie ostrze. W szoku odłożyłem
obiekt na sąsiedni fotel, a zaraz potem pospiesznie odpieczętowałem kopertę, by poznać treść kolejnej
wiadomości.
Weź ze sobą sztylet i pod żadnym pozorem nie pokazuj go nikomu. Pilnuj go jak oka w głowie, bo od
teraz jest twój. Pojedź teraz nad zalew Szałe i zaparkuj samochód zaraz po przejechaniu tamy. Kiedy
już to zrobisz, idź wzdłuż linii brzegowej.
Szczerze liczyłem na koniec mojego małego śledztwa. Cała ta sprawa z zaginięciem wuja robiła się
coraz dziwniejsza. Na co mi ten nożyk z dziwnym grawerunkiem? – to pytanie raz po raz zajmowało
centrum moich rozmyślań, ale bezlitośnie spychałem je w niebyt.
Zalew, nad który miałem jechać, znajdował się niedaleko, więc wsunąłem kartkę do kieszeni i
ponownie odpaliłem brykę. Bez chwili zwłoki popędziłem do kolejnego punktu tej wędrówki. Nie
miałem nastroju na słuchanie jakiejkolwiek muzyki, dlatego też jechałem w ciszy. Zza szyb rzucałem
wzrokiem na posępne budynki miasta i wszystko, co znajdowało się bezpośrednio przy ulicy.
Zmierzałem wtedy ulicą nazywaną Nowym Światem, omijając gmach wydziału Uniwersytetu Imienia
Adama Mickiewicza. Z mojej perspektywy cały budynek był molochem, w którego wnętrzu na pewno
bym się zgubił. Z jego strukturą zespolona była sala koncertowa Filharmonii Kaliskiej. Swym
cudacznym kształtem odróżniała się od budynku uczelni. Wyglądało to trochę, jakby architekt chciał
wtopić czworokąt o wypukłych krawędziach w budynek zbudowany głównie z prostych figur
geometrycznych. Dojechałem do ronda i objechałem je, bez większych problemów. Z niego wjechałem na ulicę
Częstochowską. Stamtąd do celu miałem już rzut beretem. Pech chciał, że przejazd kolejowy począł się zamykać, kiedy byłem już blisko. Pociąg jeszcze nie nadjechał, mimo to, że minęło kilka minut. Wykorzystałem zatem tę dłużącą się chwilę oczekiwania na zbadanie tajemniczego sztyletu.
Oręż z krótkim obusiecznym ostrzem, które pokrywały dziwne runy, opatrzony był niedużą taszką,
odgradzającą klingę od trzpienia rękojeści. Z taszki wyrastał krótki falisty i jednostronny jelec,
natomiast na końcu przezroczystej rękojeści tkwił ostry i zagięty metalowy ząb. Połyskiwał on w świetle
rzucanym przez przydrożne lampy. Nie wiedziałem czemu, ale sztylet w jakiś sposób wpadł mi w oko.
Do tej pory nie pomyślałbym nawet, że nóż może być tak pięknie wykonany. Nie ma co ktoś, kto ten
sztylet wykonał, musiał się postarać. Wpatrywałem się w niego jak zaczarowany, dopóki szlaban nie
zaczął się podnosić. Pospiesznie odłożyłem więc artefakt na siedzenie pasażera i przetoczyłem auto po
kolejowej trakcji. Przejechawszy następnie małe rondo, mknąłem uliczką, na ile pozwalało ograniczenie
prędkości. Metalowe latarnie przy drodze stały smętnie nad pustą szosą. Monotonia wzmogła u mnie refleksję nad tym, co się wydarzyło, przez co prawie przeoczyłem tamę zalewu. Gwałtownie wcisnąłem hamulec. Zredukowałem bieg i skręciłem w lewo.
Po słońcu została jedynie pomarańczowa łuna na horyzoncie, słabo przebijająca się przez ciemne
chmury. Za to księżyc w pełni wkraczał nieśmiało na nieboskłon. Chociaż podziwianie tych
wieczornych widoków było kuszące, nie dałem się im pochłonąć. Skupiony na jeździe minąłem
sztucznie utworzoną groblę, po czym ostrożnie zjechałem z drogi na opustoszały parking. Kiedy
zatrzymałem swój krążownik szos, sięgnąłem po zdobiony sztylet i wsunąłem go za pasek.
Błyskawicznie wysiadłem z pojazdu, jakby fotel mnie już parzył. Zamykając drzwi popielatego
lancera, nadal miałem nadzieję na rychły koniec tajemnic. Zarzuciłem na plecy pikowaną kurtkę i
plecak, po czym ruszyłem pieszo wzdłuż brzegu. Leciutka bryza znad zalewu wpełzała cicho w korony
drzew. Spoglądałem to w stronę brzegu i miniaturowych plaż, to na ścianę lasu po lewej stronie. Nie
miałem pojęcia, jak długo miałem iść przed siebie celem poznania odpowiedzi na dręczącą mnie
zagadkę. Czułem się, jakby nie było w tym miejscu nikogo poza mną.
Zrobiło się już tak ciemno, że musiałem rozświetlać sobie drogę latarką. W normalnych okolicznościach nie pomyślałbym, by szlajać się wieczorem po lesie, podczas gdy pół godziny powolnego spaceru minęło, jak z bicza strzelił. Pomysł o powrocie do auta przewijał się przez myśli się coraz częściej. Mimo to szedłem dalej, błądząc myślami gdzie indziej. Czułem napierające znużenie wędrówką, więc zdecydowałem się zadzwonić pod podany w liście numer. Wysunąłem telefon z kieszeni, odblokowałem ekran i ponownie wybrałem połączenie z nieznanym odbiorcą.
Powtarzający się dźwięk sygnału komunikował, że anonimowy rozmówca nie odbiera.
Ponowiłem próbę, ale i tym razem bez odbioru. W myśl zasady do trzech razy sztuka spróbowałem
ostatni raz. Cierpliwie czekałem na odzew, ogarniając kotłującą się we mnie złość, jednak rezultat
ostatniego połączenia również był negatywny.
– Psia krew! – wycedziłem, dając upust niepohamowanego gniewu.
W przekonaniu, że przyszedłem we wskazane miejsce na darmo, obróciłem się na pięcie o sto
osiemdziesiąt stopni. Kiedy jednak uniosłem stopę, by ruszyć przed siebie, zza pleców usłyszałem czyjś
głos.
– Hejka!
Niezwłocznie zawróciłem w stronę planowanego uprzednio marszu, przy czym cała sekwencja moich
ruchów przypominała kiepskawy piruet początkującej baletnicy. Stanąłem jak wryty, gdy zobaczyłem
właścicielkę uroczego i łagodnego głosu, również trzymającą w dłoni latarkę. Blondynka o zielonych
niczym liście tęczówkach wystąpiła zza drzewa na wydeptaną ścieżkę. Dziewczyna na mój gust była
niczego sobie. W oczy od razu rzucały się jej szczupła sylwetka, wąskie biodra i niezbyt duży biust.
Czerwona koszula w kratę i krótkie jeansowe spodenki, jakie miała na sobie, podkreślały jej smukłe
kształty. Spod jej czaru wyrwało mnie wewnętrzne pytanie. My się znamy? Nieznajoma nie pozostawiła mi dużo
czasu na analizę zaistniałej sytuacji.
– Też lubisz wieczorne spacery po lesie? – Niby proste pytanie, a zaskoczyło mnie jak grom z jasnego
nieba.
Wyjawienie prawdy przypadkowej osobie zupełnie nie wchodziło w grę. Musiałem zmyślić coś
naprędce. Wtedy przypomniałem sobie o aparacie, który dostałem na osiemnaste urodziny i który akurat
miałem w plecaku.
– Uwielbiam robić zdjęcia krajobrazów. Pracuję później nad nimi w programie graficznym. Słyszałem,
że jest tu pięknie o zmierzchu, więc spakowałem aparat i przyjechałem – mówiąc to, wyciągnąłem z
plecaka sprzęt i potrząsnąłem nim lekko.
Nieznajoma pokiwała głową z uznaniem i odparła.
– Niecodzienne, ale imponujące hobby. Czy mogłabym się przyłączyć?
Nie uśmiechało mi się zostawać nad zalewem ani chwili dłużej. Musiałem jednak wypić to piwo, jakie
w końcu sam sobie nawarzyłem. Nie mam nic do stracenia. Zrobię kilka fotografii i grzecznie się zmyję.
Pomyślałem, po czym odpowiedziałem najgrzeczniej, jak potrafiłem.
– Jeśli przy tym się poznamy, to nie widzę przeciwwskazań.
– Jasne! Mam na imię Lidia, a ty? – odrzekła, odbijając pytanie w moją stronę.
Nie widziałem w tej prośbie nic nadzwyczajnego, więc aprobująco pokiwałem głową. Wtedy poderwała
się z ziemi i energicznie wyskoczyła przed obiektyw. Wstałem na równe nogi, chcąc złapać jak najlepsze
ujęcie. Dziewczyna przebierała w pozach, jakby wnet stała się Matą Hari. Nie mogła się na żadną
zdecydować. Natomiast ja wcale się tym nie przejmowałem, a z zainteresowaniem wodziłem wzrokiem
zza aparatu po jej zgrabnych nogach i kuszącym biuście.
W końcu spostrzegłem, że stanęła w poprzek, uniosła nogę, uginając ją w kolanie. Ręce schowała za
plecami, wypinając piersi do przodu. Jej długie falowane włosy muskał wiatr, unosząc je lekko do góry.
Na twarzy dziewczyny pojawił się uwodzicielski uśmieszek. Kiedy swoje zielone oczy skierowała w
obiektyw, uznałem to za idealny moment na zrobienie zdjęcia i zakomunikowałem z niemałą
satysfakcją.
– Nie ruszaj się! Ta poza jest świetna. Będę cykał fotkę.
Jak zapowiedziałem, tak też zrobiłem, a moja modelka nawet przy tym nie drgnęła. Błysnął flesz, a z
urządzenia wybrzmiało pojedyncze piknięcie. Powtórzyłem zabieg jeszcze kilka razy z innych pozycji.
Kiedy skończyłem sesję, dziewczyna zbliżyła się do mnie z błyskiem ekscytacji w oku.
– Jak tam fotki? – zapytała.
Spojrzałem jej głęboko w oczy, zwlekając z odpowiedzią. Po prostu nie mogłem oderwać od niej
wzroku. W jednej chwili oprzytomniałem. Kliknąłem ikonkę galerii i przechyliłem ekranik tak, by
mogła zobaczyć zapisane obrazy. Kiedy przyglądała się ujęciom z pozbawioną emocji twarzą, uderzyła mnie obawa o ich jakość lub jakiś inny popełniony przeze mnie błąd. W moim umyśle rozgrywał się
najgorszy z możliwych scenariuszy, gdy nagle uśmiech powrócił na jej twarz.
– Piękne są! Dziękuję.
Pełna wdzięczności zarzuciła mi ramiona na barki i przytuliła się do mnie. Ręce opadły mi z wrażenia,
ale momentalnie stwierdziłem, że powinienem odwzajemnić ten gest. Gdy z czułością objąłem ją w
pasie, oparła swój podbródek na moim lewym barku. Nieco zdziwiłem się, że naruszyła moją przestrzeń
osobistą, ale nie miałem nic przeciwko. W pewien sposób uznałem to za… miłe i urocze. Czułem też,
że z naszego spotkania mogło w przyszłości wyniknąć coś więcej. Baa chciałem, żeby tak było.
Kiedy zupełnie oddałem się romantycznemu nastrojowi, powietrze koło mojego ucha przeciął głośny
świst, a z oddali dało się słyszeć huk. Jej chwyt nagle zelżał, a ja instynktownie wyskoczyłem z jej
objęcia. Nie miałem pojęcia, co się stało. Wypuściłem z dłoni aparat, który legł bezgłośnie na trawiastej
szczecinie. Rozejrzałem się wokół, szukając źródła dźwięku. Szybko wróciłem wzrokiem do Lidii.
Twardo trzymała się na nogach. Na szyi miała dziurę, z której spływał ciekły karmazyn. Zdawało mi
się, że ta w trakcie kolejnych sekund się zmniejszała. Wrażenie nie było złudne. Otrzymana przez
dziewczynę rana w wyniku postrzału, całkowicie się zasklepiła. Z jej rozchylonych warg wyłoniły się
dwa kły. Były znacznie dłuższe niż ludzkie. Moje spojrzenie spełzło niżej, skupiając się na dłoniach
nieznajomej. Paznokcie dziewczyny samoistnie się wydłużyły. W jaki sposób małe drobne paznokcie
przeobraziły się w iglaste szpony.
Nagle od strony lasu rozbłysły światła skwierczących flar. Przyprawiło to naszą dwójkę o
dezorientację. Co jest, kurwa? Moje myśli aż wrzasnęły, a ona syknęła w złości na źródło rażących
promieni i skoczyła w moją stronę. Nie zdążyłem zareagować w żaden sposób. Lidia przebiła się
pazurami przez moją skórę w miejscu lewego barku i uniosła mnie bez trudu. Poczułem w tym miejscu
otulające ciepło. Z pozoru delikatna dziewczyna musiała mieć w sobie niemałe pokłady siły.
Wierzgałem nogami w powietrzu, próbując się oswobodzić. Z trudem łapałem oddech i zaczęło mi
ciemnieć przed oczami, kiedy z leśnej głębi wybrzmiał znajomy głos.
– Nie możemy mieć go na sumieniu, strzelaj!
Na to wezwanie z oddali odpowiedział kolejny strzał, który przeszył przedramię Lidii. Dziewczyna pod
wpływem bólu wypuściła mnie z uścisku i zapiszczała przeciągle. Ten pisk przypominał jednoczesny
płacz i krzyk dziesiątek, a nawet setek kobiet w różnym wieku.
Upadłem na plecy. Chcąc jak najszybciej oddalić się od potworzycy, przeczołgałem się w tył. To, co
niedawno było miłą i sympatyczną dziewczyną, teraz szczerzyło na mnie zęby w potwornym uśmiechu.
Nie minęła nawet minuta, a przygwoździła moje ciało do gruntu, odchylając głowę na bok. Jak szalony
zawzięcie szamotałem się na wszystkie strony, byle tylko mnie puściła. Poczwara była jednak zbyt silna.
W międzyczasie nastąpiły jeszcze dwa głośne wystrzały, które wstrząsnęły moim zmysłem słuchu.
Jednak maszkara zdawała się je ignorować. Kątem oka widziałem, jak jej długie kły zbliżają się do
mojej szyi.
– Biegnij! Ta suka zaraz go wyssie.
Po skórze przebiegł mi dreszcz, a czoło zalał zimny pot. Nie mogłem zrozumieć, co się wokół dzieje.
Czułem się jak wyjęta z wody ryba, która podryguje, próbując wrócić do akwenu. W tym momencie nie
mogłem pogodzić się z przykrym faktem, że śmierć puka do moich drzwi. W ostatniej chwili
przypomniałem sobie o sztylecie.
Przypomniałem sobie o tym niestety za późno. Potwór zdążył wbić kły w moją szyję. Czując, jak ta
potworność osusza mnie z życiodajnego płynu, ująłem szklaną rękojeść broni białej i sztywno
wyciągnąłem zdobione ostrze zza pasa. Życie uciekało ze mnie z każdą chwilą zwłoki.
Gwałtownym ruchem wbiłem oręż między jej żebra. Wtedy odskoczyła jak oparzona. Spojrzała na wbity w jej ciało
oręż, a ja złapałem się za szyję, mocno uciskając miejsce ugryzienia. Wściekły syk istoty dobiegł moich
uszu.
– To cię nie uratuje, chłoptasiu! – powiedziała z obrzydzeniem, wyjmując ostrze ze świeżej rany.
Bezwiednie upuściła sztylet, kierując się w moją stronę, gdy nagle jakiś nieznajomy typ zastąpił jej
drogę. Zdawało mi się, że tuż za nim ciągnął się zygzak czarnego dymu. Mężczyzna machnął ręką,
jakby chciał uderzyć Lidię zewnętrzną stroną dłoni. Jego cios okazał się jednak chybiony, gdy
potworzyca błyskawicznie uskoczyła w tył. Parę sekund później przestrzeń między nieznajomym i
nieznaną istotą rozświetliła gęsta zapora iskier. Łowca zdążył zasłonić oczy, co uchroniło go przed
niechybnym oślepnięciem. Ona jednak nie spodziewała się tego. Po świetlistej kanonadzie przed oczami
miałem przez chwilę powidok licznych iskierek.
Kiedy wampirzyca próbowała się otrząsnąć, strzelec na skraju lasu wykorzystał jej nieuwagę i oddał
celny strzał. Głowa dziewczyny gwałtownie odchyliła się, ciągnąc za sobą jej całe ciało. To, co właśnie
miałem okazję ujrzeć, było pokręcone i nierealne.
Długo zbierałem się w sobie, by uczynić cokolwiek, ale nie zdołałem zdobyć się na choćby
najmniejszy ruch. Trząsłem się jak osika Człowiek, który uratował mi skórę, stanął nade mną.
Wyciągnął do mnie okrytą bandażem dłoń, a ja spojrzałem z przerażeniem na jego twarz. Jedyne, co
zobaczyłem, było tylko maską przypominającą kruczy dziób. W głowie miałem nieznośny mętlik, gdy
z pomocą tajemniczego jegomościa wstałem na równe nogi. Kiedy się pozbierałem, wręczył mi do ręki
sztylet i odparł.
– Staraj się go więcej nie gubić.
Dzięki tym słowom doznałem olśnienia. Przypomniałem sobie przyczynę tych wszystkich wydarzeń.
Od tamtej chwili zdecydowałem się postawić wszystko na jedną kartę. Łowca odsunął moją dłoń od
ugryzienia na szyi i zaczął je opatrywać. Nieco się wzdrygnąłem, ale szybko dał mi do zrozumienia, że
nie chce wyrządzić mi żadnej krzywdy, a jedynie pomóc. Zanim zdążyłem zadać swoje pytanie, ten
zapewnił mnie ze spokojem.
– Nic ci nie będzie. Jeśli zaczniesz przemieniać się w wampira, podamy ci specjalne serum.
– Dziękuję. Zaraz… Czy to z tobą rozmawiałem przez telefon? Co to za chora akcja z… z tym czymś?
Gdzie jest mój wujek Chrzestny?
– Powoli młody!.. Tak, to ze mną rozmawiałeś. Chciałem, abyś doświadczył trochę codzienności
swojego stryja. Pech chciał, że ta lafirynda znalazła cię prędzej niż my – powiedział, łapiąc mnie
ostrożnie za ramię.
Krótko po tym nałożył maść na moją ranę i obwiązał ją bandażem. Światła flar z wolna gasły, a za
plecami usłyszałem szelest i cichy trzask gałęzi. Ten, kto właśnie wyszedł z ukrycia, rzucił
entuzjastycznie.
– No i po robocie Panowie! Grosza dajcie wiedźminowi… i tak dalej i tak dalej.
Błyskawicznie się odwróciłem i przyjrzałem podśpiewującemu strzelcowi. Zmierzyłem go od stóp
do głów. Twarz zakrywała mu drewniana maska, przypominająca oblicze uśmiechniętego niedźwiedzia.
Nieznajomy miał na sobie czarne ponczo z kapturem, które w znacznej mierze obejmowało resztę jego
ubioru. Stając w lekkim rozkroku, oparł karabin SSG 08 o swój bark. Dostrzegłem też rękojeść miecza
przytwierdzonego do jego pleców.
Korzystając z ciszy, wymierzyłem nieznajomym pytanie.
– Kim wy w ogóle jesteście?
– Na mnie mówią Kinai, a ten obok to Balti.
Ten drugi tylko pokręcił głową z dezaprobatą i mruknął pod nosem z niezadowoleniem. Kinai przyznał
z lekkim rozgoryczeniem.
- Niech ci będzie… Baltazar.
Zajarzyłem, że jegomość, który mnie opatrzył, nie lubi, jak się tak na niego mówi, ale dostrzegłem też,
że mężczyźni spochmurnieli, kiedy Baltazar poruszył temat stryjka.
– Wracając do twojego wujka hmmm.
Zdawali się lekko zakłopotani. Obaj milczeli jakiś czas, a ja szukałem w ich oczach odpowiedzi.
Ponownie zabrał głos łowca z maską kruka.
– Twój wuj był łowcą… Nieraz polowaliśmy ramię w ramię na stworzenia, jakich nie potrafiłbyś sobie
wyobrazić. Ehhh… Niestety z ostatniego polowania wrócił na tarczy. Sztylet, który właśnie trzymasz w
dłoni, należał do niego. Jego ciało według obyczaju spaliliśmy, a urna z jego prochami znajduję się w
naszej siedzibie.
Mężczyzna przestał mówić, dając mi czas na przemyślenie usłyszanych właśnie słów. Z oczu
spłynęły mi łzy. Uświadomiłem sobie, że nigdy już nie odzyskam bliskiej mi osoby, którą pamiętałem
przez pryzmat młodzieńczych lat. Mój umysł zalał jednocześnie żal i gniew. Poczułem, jak rodzi się we
mnie pragnienie pomsty. Wrzask przeładowującego karabin łowcy wyrwał mnie z głębokiej beznadziei.
– Szajse! To coś zwykłym wampizdem nie było?
Obróciliśmy się w stronę zwłok zabitej Lidii, które poczęły rzucać się w gwałtownych konwulsjach.
Ciało wampirzycy wykręcało się w nienaturalny sposób, a jej skóra zaczęła gnić i zmieniać barwę. W
krótkim czasie cała jej blada cera posiniała, upodabniając ją do topielca. Oczy o zielonych tęczówkach
zastąpiła głęboka czerń, a kręcone włosy dziewczyny, którą spotkałem, przypominały teraz podmokłe i
sczerniałe zielsko. Baltazar rzekł zrezygnowany, wyjmując z kabury pistolet.
– To lamia… Szlag! Trzeba było ją od razu egzorcyzmować.
Po tym, jak to powiedział, Baltazar zaczął mamrotać coś pod nosem, kierując broń przed siebie.
Przeobrażona postać niezgrabnymi ruchami poczęła zbliżać się do naszej trójki. Drugi łowca zerwał się
w stronę lasu, ciągnąc mnie za sobą. Poczułem, jak moje ranne ramię przebija kłująca boleść. Nie
mogłem uwierzyć, że Kinai chciał zostawić towarzysza na pastwę tego stwora, jednak ból nie pozwalał
mi stawić oporu.
Schowani za linią drzew obserwowaliśmy potyczkę Baltazara z lamią. Kiedy zamierzyła się, by
przeciąć go długimi i kościstymi pazurami, łowca wystrzelił w jej stronę z pistoletu. Pocisk przy
zderzeniu z pędzącą lamią przeistoczył się w gęstą zielonkawą chmurę.
Kiedy zaczęła oganiać się od pyłu, Baltazar zaśmiał się maniakalnie, po czym wysunął z rękawa nóż
łudząco podobny do mojego. Zakrył usta i nos, skracając dystans. Wyprowadził potem pchnięcie w
brzuch maszkary, a trująca chmura zniknęła chwilę później. W momencie, gdy pazury wampirzycy
miały dosięgnąć łowcę, ten jakby wyparował, by pojawić się kilka metrów dalej. Teraz nie miałem co
do tego wątpliwości, ciągnął się za nim zanikający cień.
Kinai puścił mnie, przygotowując karabin do strzału. Wiedziony dziwnym niepokojem spojrzałem
na swój sztylet. Zamierzałem pomóc swojemu wybawicielowi, jednak dostrzegłem w orężu coś
dziwnego, co wstrzymało moje działania. Przezroczysta do tej pory rękojeść wypełniła się ciemnym
płynem. Nie miałem pojęcia, czym jest ta substancja. Mimo wszystko nie chciałem tracić czasu na
dociekanie tego . Odrywając wzrok od ostrza, zerwałem się z miejsca, ale strzelec z maską niedźwiedzia
złapał mnie momentalnie za kołnierz, mówiąc.
– Szaleju się najadłeś czy co? Siadaj na dupie, bo będziesz mu przeszkadzał.
Znowu pociągnął mnie w tył za kołnierz kurtki i skoncentrował się na obserwacji przez lunetę. Skazany
na bezczynność patrzyłem, jak Baltazar samotnie walczy ze szkaradą.
Ruchy przeobrażającej się wampirzycy charakteryzowała dzikość i nieład. Mężczyzna starał się ich
unikać. Udawało mu się to, ale z czasem przestał wyprzedzać monstrum o przysłowiowy krok. Stwór z
chwili na chwilę coraz bardziej zmieniał swoją aparycję. Jego ramiona zaczęły się przemieniać w coś w
rodzaju nietoperzych skrzydeł, a z dolnego odcinka kręgosłupa zaczął wyrastać mu ogon do złudzenia
przypominający syreni. Następnie z czoła poczwary wyrosły wąskie czułki, a jej łeb już zupełnie
przestał przypominać ludzką głowę. Słabo uformowane skrzydła pozwalały potworowi tylko na krótkie
wzloty. Podczas pojedynku z dzikim wynaturzeniem Balti oberwał kilkukrotnie, ale twardo trzymał się
na nogach. Stało się to głównie za sprawą umiejętnego ataku bestii z powietrza.
W pewnym momencie dało się usłyszeć, że Kinai szepcze coś pod nosem. Z tego, co mówił, nie
rozumiałem zupełnie nic, aczkolwiek język, którym się posługiwał, mógł być łaciną. Brzmiało to na
doniosłą i mroczną inkantację.
Uniosłem w zdziwieniu brwi, kiedy nad miejscem potyczki zawisł czarny, opleciony dymem dzwon.
Chwilę wisiał w bezruchu, a ja zastanawiałem się, co to takiego może być. Trochę minęło od momentu,
jak się pojawił i przez ten cały czas Baltazar próbował zwiększyć dystans dzielący go od potwora. Kiedy
nadarzyła się idealna sposobność ku temu, Balti wystrzelił w stronę mrocznego dzwonu z pistoletu.
Trafienie przedziwnego widziadła wprawiło go w kołysanie.
Bicie cienistego dzwonu nie było wcale głośne, lecz dla potwora musiało być wręcz
obezwładniające. Wzlatująca właśnie Lamia opadła na ziemię, miotając się w amoku. Coś innego zajęło
uwagę istoty, a łowca zyskał czas na chwilkę oddechu i kolejne działania. Stwór bowiem co rusz łapał
się za głowę, chcąc złagodzić swe męki.
Baltazar w tym czasie rzucił butelką pełną nieznanej mi cieczy w ogarnięte szałem monstrum. Kiedy
butelka roztrzaskała się o ciało, a ciecz rozprysnęła się po skórze, snajper przestał szemrać i pociągnął
za spust. Karabin wypluł pocisk, a strzelec wypuścił broń z rąk. Mknący meteoryt, którym stała się
wystrzelona kula, dopadł zdezorientowaną lamię.
W ciągu milisekund pochłonęły ją płomienie. Ogniste jęzory trawiły ją bezlitośnie i topiły jej
sinoniebieskie cielsko, na co szkaradna istota nie była w stanie nic poradzić. W ostatnim odruchu bestia
wyciągnęła szpony w kierunku Baltazara, który chował oręż pod klapą wierzchniego okrycia. Ścierwo
w końcu padło bezsilnie. Łowca wtedy wyciągnął przed siebie dłonie. Żar topiący ciało wampirzycy
zmienił natychmiast swoją barwę na kolor niebieskawy, a z ogniska zaczęły dobiegać odgłosy
grzmotów. Baltazar ani drgnął. Nieustraszenie trwał w tej pozycji.
Za to towarzyszący mi myśliwy rozglądał się uważnie, obserwując otoczenie. Sięgnął ostrożnie po
karabin i nałożył na lufę tłumik. Nie tracił przy tym baczenia na teren wokół Baltazara. Powoli i
bezszelestnie przeładował magazynek, by w pewnym momencie przyłożyć kolbę karabinu do ramienia.
Chyba zauważył lęk na mojej twarzy, ponieważ odezwał się szeptem.
– Zluzuj młody. Ja go tylko osłaniam. Ktoś w końcu…
Trzask łamanej gałęzi przerwał to, co chciał mi przekazać. Mężczyzna parsknął śmiechem, po czym
skierował lufę karabinu na ścianę lasu, skąd dobiegł trzask. Nie czekaliśmy długo. Nieopodal ścieżki
spostrzegliśmy kogoś podkradającego się do Baltazara.
Snajper spokojnie wycelował w cel i wystrzelił. Lekko wygłuszony odgłos wystrzału rozbiegł się po
okolicy. Wkrótce po tym trafiony obiekt padł na ziemię, nie wiedząc nawet, co go zabiło. Usłyszałem,
jak łowca zachichotał cicho.
- Kto następny do odstrzału?
Pociągnął następnie za czterotaktowy rygiel karabinu. Z komory zamka wyskoczyła dymiąca się łuska
po naboju. Kinai płynnym ruchem ręki załadował karabin, szturchnął mnie i nakazał iść za nim.
Posłusznie poszedłem w kierunku zestrzelonego człowieka, który ewidentnie czyhał na życie Baltiego.
Zanim jednak do się do niego zbliżyliśmy, przystawaliśmy co moment, nasłuchując dźwięków
otoczenia.
Kiedy już do niego dotarliśmy, Kinai wpierw przeszukał zwłoki. Zauważyłem, że znalazł coś
ciekawego przy dziwnie ubranym umrzyku. Schował je do kieszeni tak szybko, że nawet nie zdążyłem
się im przyjrzeć. Tym, co zainteresowało mnie na najbardziej, był srebrny krzyż wiszący na szyi
denata. Strzelec, ogołacając umarlaka z kosztowności, skwitował szyderczo jego marny koniec.
– Ha.. Widocznie Boża opatrzność mu dzisiaj nie pomogła.
Powiedziawszy to, odkręcił małą buteleczkę i wylał połowę jej zawartości na zwłoki. Silnie cuchnąca
ciecz wdzierała mi się przez nos i usta dokuczliwie je drażniąc. W następnej kolejności przeciągnął
zapałkę o draskę i rzucił na martwego łowcę.
Umrzyka nieśpiesznie zaczął pochłaniać ogień. Stałem tak przez chwilę, patrząc się w panoszący się
po umarlaku ogień, do czasu, gdy Kinai pociągnął mnie za ramię. Powoli odwróciłem się od trupa,
widząc Baltazara. Ten stał przy spalonym truchle i machał ręką w naszą stronę.
– Mamy to. Zjeżdżajmy stąd. – Odezwał się półgłosem Kinai
Zerwaliśmy się do biegu, a stojący przy tamie samochód był naszą metą. Starałem się ze wszystkich
sił nie zostawać w tyle. Chyba tylko Bóg wiedział, ilu takich jak oni mogło czaić się w pobliżu. Przez
cały ten czas odczuwałem rosnący poziom adrenaliny. Na domiar wszystkiego powoli zaczynałem
orientować się w wydarzeniach, które miały miejsce. To oni byli odpowiedzialni za wysłanie paczki z
dziennikiem zaginionego wujka Przemysława. Na dodatek musieli być jego bliskimi znajomymi, skoro
Baltazar mówił o nim z niemałym szacunkiem w głosie.
Nie dużo czasu minęło, a dotarliśmy do parkingu przy tamie. W biegu otworzyłem drzwi pojazdu
pilotem i parę sekund później znaleźliśmy się w środku. Długo się nie namyślałem. Odpaliłem silnik i
wdepnąłem pedał gazu do oporu. Lancer ruszył z piskiem opon. Poczułem się wnet, jakbym był
kierowcą rajdowym z prawdziwego zdarzenia. Prosta droga przez tamę zalewu zdawała się dla mojej
bryki tylko pasem startowym. Kiedy wyjechałem z podporządkowanej, usłyszałem metaliczny brzdęk i
trzask czegoś plastikowego.
Poczułem, jak przez moje ciało przebiegł dreszcz. Za radą łowców nie oglądałem się jednak za siebie,
trzymałem głowę nisko i skupiłem się na jeździe. Pędziłem w nakazanym przez nich kierunku, nie
bacząc na ból ramienia ani ograniczenia prędkości.
†⸸
To be continued
†⸸
Komentarze