Historia

Szary pokój (opracowanie)

maciekzolnowski 0 5 miesięcy temu 186 odsłon Czas czytania: ~11 minut

Autor opowiadania: Stefan Grabiński

Tłumaczenie z polskiego na polski współczesny: Maciej Żołnowski


Moje ostatnie mieszkanie też mnie nie zadowoliło. Na początku wydawało się, że to, przed czym uciekałem ze starego, tu będzie bezwarunkowo wykluczone, że mogę czuć się bezpiecznie, ponieważ jestem chroniony przed tym czymś nieznanym, co zmusiło mnie do opuszczenia ostatniej siedziby. Ale kilka dni spędzonych w świeżo wynajętym pokoju pokazało, że to nowe schronisko jeszcze gorsze jest od poprzedniego, ponieważ pewne niepokojące cechy, które zraziły mnie do tamtego, tu zaczęły występować w ostrzejszej, silniej podkreślonej formie. Wyjaśnię to w paru słowach. Po tygodniowym pobycie w nowym lokum doszedłem do przykrego wniosku, że znalazłem się w matni, że zła energia, jaka mnie wypłoszyła z byłego mieszkania, znowu się pojawiła, i to w zwielokrotnionej postaci.

Uświadomiwszy to sobie, zacząłem w pierwszej chwili doszukiwać się przyczyny w samym sobie. Może mieszkanie nie ma z tym nic wspólnego? – myślałem. Może to ja sam coś przywlokłem, z czego immanentności nie zdając sobie sprawy, usiłuję zrzucić wszystko na otoczenie i, przypatrując się temu jako czemuś poza mną, w ten nieszczery sposób staram się zamaskować własną słabość?

Może. Lecz to przypuszczenie kłóciło się z poczuciem wewnętrznej pogody ducha, związanej ze szczęściem i wyjątkowo pomyślnym stanem zdrowia. Wymyśliłem więc inną teorię, potwierdzoną doświadczalnie, która wnet zmieniła się w pewność.

Oto wiedziony przeczuciem zasięgnąłem informacji co do ostatniego lokatora, który chwilę przede mną zajmował pokój. Jakież było me zaskoczenie, gdy odkryłem nazwisko Łańcuty. Był to ten sam człowiek, po którym wynajmowałem i poprzednie mieszkanie. Jakiś dziwny zbieg okoliczności kazał mi być aż dwukrotnie jego następcą. Poza tym nic mnie z nim nie łączyło, nie wiedziałem nawet, kim jest ani jak wygląda.

W ogóle zbyt wiele nie można było się o nim dowiedzieć, poza tym, że nazywał się Kazimierz Łańcuta i żył tu przez parę miesięcy. Na zapytanie, jak dawno temu i dokąd się wyprowadził, dozorca odburknął jakąś pokrętną odpowiedź, widocznie nie mając ochoty bawić się w dokładniejsze wyjaśnienia. A jednak po wyrazie jego twarzy domyśliłem się, że mógłby mi niejedno powiedzieć, lecz teraz woli milczeć czy to z własnej inicjatywy, czy też z nakazu właścicieli. Miał widocznie swoje powody albo też z zasady nie lubił udzielać tego rodzaju informacji.

Dopiero znacznie później zrozumiałem jego ostrożną taktykę, mającą na względzie zabezpieczenie interesów gospodarza: nie należało gości odstraszać. Sprawa wyjaśniła się po szeregu własnych przeżyć, które rzuciły światło na osobę byłego lokatora i jego zatajone umyślnie losy.

W każdym razie podobieństwo aury obu mieszkań, tak dziwnie schodzące się z tożsamością poprzedniego lokatora, dawało wiele do myślenia. Z biegiem czasu nabrałem przekonania, iż dusza, że tak się wyrażę, obu pokoi nasiąkła jaźnią Łańcuty.

Że coś podobnego jest możliwe, nie wątpię i sądzę, że wyrażenia takie, jak „zostawić gdzieś cząstkę swej duszy”, należy brać nie tylko przenośnie. Nasze codzienne obcowanie z danym miejscem, dłuższe przebywanie w pewnym środowisku, choćby należało ono tylko do świata pozbawionego współbytności ludzi, a co więcej ograniczało się do sfery przedmiotów martwych – musi po jakimś czasie wywołać wzajemny wpływ i obopólne oddziaływanie. Wytwarza się powoli rodzaj nieuchwytnej symbiozy, której ślady niejednokrotnie utrwalają się na dłuższą metę, i to nawet po zerwaniu bezpośredniej styczności. Pozostaje po nas jakaś energia psychiczna, która czepia się miejsc i rzeczy, do których przywykła. Owe subtelne pozostałości związków pokutują potem latami, kto wie, może i wieki całe, niewidoczne dla niewrażliwych, lecz niemniej istotne, by czasem odezwać się ze zdwojoną siłą.

Stąd dziwny lęk, a zarazem szacunek wobec starych zamków, rozwalających się domów – świętych zabytków przeszłości. Tu nic nie ginie i nie idzie na marne. Po pustych ścianach, wyludnionych krużgankach uporczywie się tułają echa lat minionych.

Jednak w moim wypadku zastanawiał jeden ważny szczegół, który od samego początku musiałem w swoich badaniach uwzględnić. Jak utrzymywał dozorca, Łańcuta mieszkał przez parę miesięcy, po czym gdzieś się wyprowadził. Zatem czas, przez jaki mógł wpływać na wnętrze i je sobą przepajać, był stosunkowo znacznie krótszy od tego, który spędził przede mną w poprzednim lokum. A mimo to ślad jego zaznaczył się tu wyraźnie – wyraźniej niźli w dawniejszym lokalu, gdzie miał możność oddziaływania na otoczenie przez dwa lata z górą. Widocznie siła jego jaźni wzmogła się w tym okresie i doszła do bardziej efektownych, bardziej imponujących rezultatów.

I właśnie to było zastanawiające, bo niby czemu należało przypisać ten nieproporcjonalny wzrost zdolności udzielania się na zewnątrz?

Wnosząc z rodzaju aury, którą tchnął obecny mój pokój, powód tego zjawiska nie leżał bynajmniej w spotęgowaniu energii życiowej jego byłego mieszkańca, a wprost przeciwnie. Na podstawie rozmaitych objawów doszedłem do wniosku, że przyczyną był tu raczej jakiś rozkład wewnętrzny, jakiś stosunkowo silny rozstrój duchowy, który skaził sobą otaczającą atmosferę. Łańcuta był wtedy najprawdopodobniej człowiekiem chorym.

Świadczył o tym szczególny ton, jakim oddychało moje mieszkanie. Była nim cicha, beznadziejna w swym smutku melancholia. Wiała od popielatych obić ścian, stalowej barwy aksamitnych foteli, szła od srebrnych ram obrazów. Czuło się ją w powietrzu rozpyloną w tysiącach nieuchwytnych atomów, ocierało o wiotkie, delikatne przędze, jakie rozsnuła po wnętrzu. Smutny, szary pokój...

Nawet kwiaty w doniczkach przy oknie i parę większych w wazonach koło etażerki jakby przystosowały się do panującego tu klimatu: pochylone anormalnie na jedną stronę łodygi i kielichy zgięły się smutno w bezwładnej zadumie.

Także głos, choć pokój był duży i słabo zastawiony sprzętami, ulegał tu stłumieniu, jak intruz strwożony własną śmiałością. Kroki moje głuchły tu bez echa, a wtedy przechodziłem jak cień, pomykałem niby kot.

Mimowolnie chciało się usiąść gdzieś w kącie w wygodnym, pluszowym fotelu i, zapaliwszy papierosa, trawić całe godziny w zamyśleniu, wodzić bezcelowym spojrzeniem za obłoczkami dymu, śledząc jak skręcają się w spirale, rozpierścieniają w obręcze, snują się warstwami po stropie. Coś ciągnęło do palisandrowego pianina, by wygrywać na nim melodie spokojne o tonach ściszonych, smutne jak łkania jesieni.

Na tym szarym, chorobliwie nastrajającym tle zaczął po pierwszym tygodniu mego pobytu rozsnuwać się jakiś dziwaczny, senny haft. Odtąd śniłem co noc bez przerwy.

Treść rojeń była mniej więcej zawsze taka sama. Temat marzeń zdawał się być ustalony i ulegać tylko nieznacznym modyfikacjom albo drobnym przeróbkom. Były to rozmaite redakcje tej samej historii.

Tłem, w którym rozgrywała się owa (zresztą dość monotonna) akcja było moje mieszkanie. W środku nocy wyłaniał się na ekranie snu mój szary pokój z drzemiącymi w kątach sprzętami, z melancholijną nutą zamyślonych zwierciadeł. I tak trwał przez długie godziny nocnego spoczynku. Pod oknem wsparty na łokciu siadywał jakiś mężczyzna o pociągłej, bladej twarzy i patrzył smutno na ulicę. Trwało to czasem i całe godziny. Potem wstawał, przemierzał parę razy pokój powolnymi, automatycznymi krokami ze wzrokiem utkwionym uparcie w posadzkę, jakby zajęty wyłącznie jakąś jedną myślą. Czasem przystawał i pocierał ręką czoło, podnosząc oczy jasne, duże, skażone niebywałą wprost melancholią. Gdy go przechadzka znużyła, siadał z powrotem, lecz teraz już zwyczajnie przy biurku pod lewą ścianą i znów długie chwile spędzał w pozycji nieruchomej z twarzą ukrytą w dłoniach. Niekiedy pisał coś drobnym, nerwowym charakterem. Skończywszy, odkładał drżącą ręką długopis, prostował wątłą postać i znów rozpoczynał swój spacer. Chcąc widocznie zyskać na przestrzeni, wędrował po pokoju po trajektorii kolistej, czemu nie przeszkadzało rozmieszczenie sprzętów. Spostrzegłem jednak, że linia ta załamuje się w okolicach szafy. Tutaj krzywizna jego toru przechodziła we wklęsłą. Wyglądało to tak, jakby tego kąta unikał.

Na tym temat snu się wyczerpywał. Po kilku godzinach takiej monotonnej wędrówki (przerywanej dłuższym lub krótszym wypoczynkiem przy oknie, stoliku albo którymś z foteli) smutny człowiek, a wraz z nim i obraz pokoju rozwiewał się i zapadał w senną otchłań, a ja budziłem się zazwyczaj już nad ranem. Powtarzało się to każdej nocy bez zmiany.

Ta uporczywość powracających wciąż obrazów i tak szczególny ich styl doprowadziły mnie niebawem do niezachwianego wniosku, że aktorem rozgrywającej się co noc pantomimy nie jest nikt inny jak Łańcuta. Sny te pełne zadumy były niejako projekcją duszy mieszkania, którą za dnia odczuwałem jako tak przygnębiającą, były materializacją rzeczy za subtelnych dla stanu jawy.

Przypuszczam, że to samo działo się bez przerwy w ciągu dnia, lecz wyraźnemu percypowaniu sprzeciwiały się zwodnicze zmysły i przemądry w swej zarozumiałości intelekt.

Wszak gwiazdy istnieją i w dzień, choć przyćmione zgiełkiem promieni słońca. Widać je dopiero po zachodzie. Przypomina się mimo woli tak zwane pismo sympatyczne sporządzone przy pomocy atramentu, który po wyschnięciu czasowo znika, pozostawiając papier pozornie niezapisany. By móc list odczytać, trzeba go wpierw nagrzać przy ogniu, a wtedy niewidzialne dotąd litery wynurzają się wybawione ciepłem.

Z początku zajmowało mnie obserwowanie snów i wyszukiwanie odpowiednich związków, jakie bezsprzecznie zachodziły między nimi a dzienną aurą pokoju. Lecz powoli spostrzegłem, że nieznacznie, lecz stale ulegam szkodliwym wpływom mego otoczenia, że widziadła senne i wnętrze, w którym przebywam, oddziałują na mnie ujemnie, zatruwając mą jaźń jakimś ukrytym jadem.

Postanowiłem się bronić. Należało wydać walkę niewidzialnemu przeciwnikowi, zetrzeć się z nim i wymazać wspomnienia, którymi wszystko tutaj nasiąkło.

Przede wszystkim trzeba było usunąć i zastąpić innymi sprzęty znajdujące się w pokoju. One bowiem, jak trafnie przypuszczałem, stanowiły jeden z punktów atrakcyjnych dla groźnych pozostałości obcej psychiki. Spodziewałem się, że po zepchnięciu ich poza nawias mieszkania tym samym wyschnie parę zasadniczych źródeł przynęty, zerwie się kilka ważnych węzłów utrzymujących niebezpieczny dla mnie związek.

Całą rzecz przeprowadziłem niezwykle systematycznie, niemal doświadczalnie, metodą drobnych, ledwo dostrzegalnych różnic.

A więc kazałem najpierw wynieść z pokoju duży, pluszowy fotel stojący przy oknie i zastąpić go zwykłym krzesłem. Już ta drobna modyfikacja odbiła się wyraźną zmianą w przebiegu snu, który uległ jak gdyby pewnemu uproszczeniu. Zabrakło mianowicie jednego z jego momentów: obrazu Łańcuty w pozycji siedzącej pod oknem. Przez całą noc melancholik ani razu nie zajął świeżo sprowadzonego krzesła.

Nazajutrz usunąłem biurko, a na jego miejsce ustawiłem mały, zgrabny stolik na karty, nie omieszkując przy tym zmienić też przyborów do pisania na inne. Najbliższej nocy usiadł wprawdzie Łańcuta przy gerydonie na dawnym, nieruszanym jeszcze krześle, lecz nie opierał się już o jego pulpit, przez cały czas nie ruszył długopisem i w ogóle zdawał się wystrzegać wszelkiego kontaktu z nowym meblem.

Gdy z kolei i to krzesło wymieniłem na elegancki, nabyty ostatnimi dniami taboret, nie zbliżył się już nawet do stolika. Ta część pokoju stała się dlań terenem obcym, a przez to wrogim, którego widocznie unikał.

Tak stopniowo wyrzucałem sprzęt po sprzęcie, wprowadzając zupełnie nowe meble, których wygląd stał w rażącej sprzeczności z dawnymi. Były to więc meble o barwach obić żywych, pełnych umyślnej jaskrawości i krzyku. Po dwóch tygodniach pozostały z dawniejszych mebli tylko wspomniana już szafa i obok niej wiszące lustro przy drzwiach. Tych dwóch sprzętów nie miałem zamiaru zmieniać z tej oczywistej przyczyny, że według mych przypuszczeń byłoby to całkiem zbyteczne. Łańcuty widocznie nic nie łączyło z tym kątem pokoju i unikał go ostentacyjnie. Po cóż więc narażać się na niepotrzebny trud?

A jednak domysł mój tym razem był mylny. Powód niechęci, jaką okazywał Łańcuta tej części, był całkiem inny. Była nim nie obojętność, ale wstrętne wspomnienie. Lecz nie wiedząc o tym, nie zarządziłem tam żadnych transmutacji.

Przeprowadzone zmiany wywarły zbawienny wpływ na moje codzienne otoczenie: pokój stał się weselszy, zniknął prawie zupełnie przygnębiający jego nastrój, ustępując miejsca pogodniejszej atmosferze. Równocześnie i sny moje przeszły w nowe stadium. W miarę jak postępowała metamorfoza mieszkania, Łańcucie jakby grunt usuwał się pod nogami. Odciągnąłem go najpierw od okna, później odsunąłem od tej części pokoju, gdzie stało niegdyś biurko, a jego przestrzeń ograniczyłem do kilku ledwo foteli. Wreszcie po usunięciu tych ostatnich sprzętów pozostał mu już tylko wąski przesmyk między nowymi meblami. Ta zmieniona atmosfera poczęła nań wpływać deprymująco, bo zauważyłem w jego dotąd wyraźnie rysującej się postaci pewną rozwiewność konturów: człowiek ten z każdą nocą jakby subtelniał i ulatniał się i widziałem go już jak przez mgłę. W końcu przestał chodzić pomiędzy krzesłami, lecz przesuwał się jak cień po ścianach. Czasami całość postaci rwała się i dostrzegałem tylko fragmenty rąk, nóg lub zarys twarzy. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości – pobity na głowę Łańcuta ustępował. Uradowany nadchodzącym niechybnie zwycięstwem zacierałem ręce z zadowolenia, zabierając się do zadania mu ostatecznego ciosu. Kazałem zedrzeć stalowo-szare tapety i obić pokój czerwonym papierem. Skutek nie zawiódł: cień upartego przeciwnika przestał wałęsać się po ścianach.

Ale czułem jeszcze jego obecność w powietrzu. Była co prawda nieuchwytna, niezmiernie rozrzedzona, lecz mimo wszystko była. Musiałem obrzydzić mu atmosferę do reszty.

W tym celu przez dwie noce z rzędu urządziłem w swym domu wesołą, beztroską zabawę. Sam wpływałem na wyuzdanie pijanych gości, dolewałem oliwy do ognia, podsycałem żądze. Szaleliśmy. Po tych dwóch cholernie ostrych imprezach, które mi narobiły wiele nieprzyjemności ze strony współlokatorów, w końcu trzeciej nocy rzuciłem się w ubraniu śmiertelnie wyczerpany na łóżko i natychmiast zasnąłem.

Z początku zmęczenie przemogło nocne widziadła, lecz po kilku godzinach wypoczynku wynurzył się z mgławicy sennej jak zwykle mój pokój. Patrzyłem nań spokojnie, przez sen uśmiechając się tryumfująco: w środku nie było nikogo, absolutnie nikogo.

Chcąc umocnić się w przekonaniu, wodziłem oczami zwycięsko po wszystkich kątach i zakamarkach, zaczynając od okna; tak przewędrowałem trzy czwarte pokoju, zlustrowałem fotele, omiotłem wzrokiem strop, zaczepiłem uważnie o wszystkie ściany, ale nigdzie nie dostrzegłem podejrzanego śladu czy choćby najlżejszej poszlaki. Nagle rzuciwszy niedbale spojrzenie w ciemny kąt nieopodal drzwi, tę jedną część zawsze tak starannie omijaną, spostrzegłem go. Ukazał się w pełnej krasie, jak zwykle trochę zgarbiony i odwrócony do mnie plecami. Straszne!

Właśnie wyciągnął rękę ku szafie i, przekręciwszy klucz, otworzył ją. Zatrzymał się tak wpatrzony w puste jej wnętrze z rzędami szczerzących drewniane zęby kołków. Powoli, ze spokojnym namysłem wydobył z kieszeni rodzaj taśmy czy też skórzanego rzemyka i przywiązał do jednego z wieszadeł. Spadający koniec zgiął w pętlę i zakluczył. Nim zdążyłem się zorientować, już wisiał. Ciało skręcone śmiertelnymi drgawkami zwinęło się o pewien kąt i odbiło w lustrze na sąsiedniej ścianie. Ujrzałem dokładnie w jego głębi twarz wisielca. Była wykrzywiona szyderczym uśmiechem i patrzyła wprost na mnie.

Krzycząc, zerwałem się z posłania i wstrząśnięty febrycznym dreszczem wyskoczyłem przez okno na ulicę. Tu nie oglądając się za siebie, zacząłem biec wśród nocy po pustych chodnikach, póki nie wpadłem do jakiejś knajpy. Otoczyło mnie wnet podejrzane towarzystwo podmiejskich rzezimieszków – typów spod ciemnej gwiazdy. Ich wesołość ocuciła mnie. Potrzebni mi byli w tej chwili. Zaciągnęli mnie do drugiej, jeszcze ohydniejszej speluny; poszedłem; potem do trzeciej, czwartej i tak dalej. Towarzyszyłem wszędzie aż do końca, aż do białego rana. Wtedy, słaniając się na nogach, zawinąłem wreszcie do jakiegoś hotelu, by w nim zasnąć snem kamiennym.

Nazajutrz wynająłem wesoły, słoneczny pokoik na końcu miasta. Do dawnego mieszkania nie wróciłem już nigdy. 

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje