Recenzja
Egzorcyzm- recenzja
Ile już filmów o egzorcyzmach przewinęło się przez całą historię kinematografii? Moja odpowiedź brzmi – za dużo. To kontrowersyjna i niepopularna opinia, ale nawet najwytrwalsi fani tego typu horrorów muszą przyznać, że ich twórcy coraz częściej borykają się ze zmęczeniem materiału. Słabego filmu spod znaku diabła i odwróconego krzyża nie uratuje nawet najlepszy aktor, ani najbardziej kontrowersyjny wątek wciśnięty do fabuły na siłę. Niestety, nie wiedział o tym Joshua John Miller, który po 25 latach artystycznej posuchy porwał się z przysłowiową motyką na słońce i stworzył horror, którego nie da się oglądać nawet w ramach filmowego sadomasochizmu.
Egzorcyzm jest niewiarygodnie złym filmem, bez względu na rzekomo ukryty potencjał, który w nim drzemie. Fabułę sklecono z niepasujących do siebie scen, które w zamyśle miały przerażać i jednocześnie skłaniać widza do głębszej refleksji na temat relacji rodzinnych głównego bohatera Anthony’ego (Russell Crowe). Właśnie – czas na kilka informacji o wątpliwej jakości historii, którą śmiałkowie zobaczą na ekranach. Znany aktor wychodzący na prostą po życiowym zakręcie przyjmuje rolę księdza w horrorze. Chce odzyskać siebie, wrócić do pracy i przede wszystkim zacząć dogadywać się z nastoletnią córką, Lee (Ryan Elise Simpkins). Mężczyzna ignoruje pogłoski, jakoby jego poprzednik zginął na planie w tragiczny sposób i zabiera się do pracy z ogromnym zaangażowaniem. Podczas kręcenia kolejnych scen towarzyszy mu ojciec Conor, prawdziwa skarbnica wiedzy na temat opętań. Dalsza część fabuły jest już do przewidzenia, ponieważ oglądamy słaby horror, a nie wymagający dramat psychologiczny. Anthony zachowuje się dziwnie, przejawia nadzwyczajne upodobanie do ciemnych miejsc oraz prycha na symbole religijne jak kot na działający zraszacz.
Potem jest już tylko rozczarowanie, odliczanie minut do końca seansu i nerwowy śmiech z powodu komizmu całej sytuacji. Egzorcyzm zawiera w sobie wiele niewykorzystanych okazji na prawdziwe przerażenie widza. Większość z nich została spalona jak żart, podczas którego opowiadania tracimy wątek. Miller zmarnował najpopularniejsze w horrorowym świecie straszaki – ciemność, opuszczone budynki czy zmiany głosu podczas opętania. Nawet wątek lesbijskiego romansu Lee i młodej aktorki, który w zamyśle zapewne miał być czymś oryginalnym i nadać horrorowi smaku, wypadł tandetnie. Nie te czasy, nie te kontrowersje, panie Miller!
Egzorcyzm można przyrównać do patchworkowego koca pozszywanego z kawałków niepasujących do siebie resztek materiałów. Między kolejnymi scenami brakuje płynności, a fabule ciągłości, pozwalającej na zatracenie się w filmie. Fabularnie poszarpane epizody przedstawiają głównie powtarzanie roli przez Anthony’ego, jego relację z córką, czasami oko kamery śledzi romans dwóch nastolatek, nie wiadomo z czego wynikający i nijako poprowadzony. Umieszczenie historii na planie zdjęciowym także nie wypaliło. W tak niesprzyjających warunkach nawet najlepszy aktor nie jest w stanie rozwinąć skrzydeł.
Russell Crowe w roli Anthony’ego traci cały swój blask i charyzmę, zupełnie jakby stał się innym człowiekiem. Porażka filmu łączy się więc także z jego osobistą porażką jako aktora. Od uwielbianego Maximusa Decimusa w Gladiatorze przeszedł do głównego bohatera w nieudolnie wyreżyserowanym horrorze. W ostatecznym rozrachunku Egzorcyzm jest więc nijaki, bezbarwny i nielogiczny. Częściowo mnie to dziwi – przykłady innych udanych produkcji pokazują przecież, że nawet w dobrze znanych ramach można stworzyć coś oryginalnego i fascynującego. Niestety, w przypadku tego filmu widzowie otrzymali jedynie kolejny gniot, który szybko zniknie z pamięci i nie zostanie w ogóle zapamiętany.
Komentarze