Historia

Zagubiona cegielnia

maciekzolnowski 0 3 miesiące temu 117 odsłon Czas czytania: ~5 minut

Upał oddychał nagrzaną do czerwoności piersią ziemi. Pękała, otwierała się na coś, wyczekiwała. Ruchy powietrzne cedzone były i przepuszczany przez sito żaru. Ten żar, te kąsania promyków przywodziły na myśl napastliwe żmijki, wijące się tu i ówdzie w krzakach i zaroślach. Nawet blade cienie chowały się już od rana przed słońcem do całkowitej swej nicości i obracały w niebyt koło południa.

 Spojrzałem w niebo. I czarodziejskim ołówkiem splecionych palców zakreśliłem w powietrzu bałwanka, ale się rozpuścił. I pogoniłem do ogrodu, bo byłem wolny, bo meandry dziecięcego czasu – czasu bez ograniczeń, drutów kolczastych, zasiek – na to mi pozwalały. Pognałem więc, a tam co najmniej od paru chwil mrówczy rozbójnicy zabierali się do biwakowania i ognisk palenia, a tuż obok miał miejsce taniec wokół miodu – piękny, uroczysty, rytualny taniec robotnic, tych misternych skrzydlaczy. I wtenczas zrozumiałem, że świat zaatakowany latem, sterroryzowany przez lato z wolna dostraja się, dorasta do tych kilku najgorętszych godzin i dni.

Oto jest historia pewnej kanikularnej ekskursji, która miała miejsce w późnym, choć wciąż jeszcze niedoumarłym okresie mego dzieciństwa, w okresie, kiedy dorośli stali w kolejkach za mięsem na kartki. Był to czas ostatecznego upadku Racławii, bankructwa tej dzikiej i rozpustnej sielanki na rzecz egzystowania w wielkim bardzo mieście.

Ekskursji historia to jest, tak jak rzekłem, a jednym z jej bohaterów i w ogóle z bohaterów dzieciństwa jest Jacek (nazwisko nieistotne), który mieszkał w starym domu z nagiej cegły jako najmłodszy spośród wujkowej czeredy, gdzie proste kolejarskie życie skupiało się i rozgałęziało w wielkie arterie torowisk i pomniejsze żyłki bocznic. Jako kuzyn matki, tak samo jak ona urodziwy i pełen wigoru, bardzo mi imponował zarówno słusznym swym wiekiem i wojskowym drylem, jak i „Marchewkowym Polem”, „Polem”, które nuta po nucie stale miał na ustach, niczym się ma najświetniejszą pieśń żołnierską. Za wszelką cenę chciałem podołać jego wygórowanym oczekiwaniom i stać się dzielnym jak on włodarzem przeznaczenia. Dzielnym, powiadam!

By tym zawyżonym popod chmury ambicjom sprostać, dałem się namówić owego oszalałego od żaru dnia na niezwykłą wyprawę, o której po latach wiem tyle, ile sam zdołałem z niej wyciągnąć i zachować jako osobnik niepamiętliwy, abderyta zwyczajnej chronologii błahostek, ignorant czynów-niewidek i lipa-aktów. I ta historia rozpoczyna się właśnie tutaj nieopodal Jackowego domu, gdzie zaraz za gęstwą trakcyj i sitowiem peronów rozciąga się nieskrępowanie, rozwarstwia morzem rozwarstwień na dwoje, troje i czworo pole – pszenica, żyto, len – i gdzie rozczapierza się cały topoli sznur... rozczapierza się i rozkrzewia zielem flankowana dróżka. To tu znajduje się ta niepozorna i zapomniana przez Demiurga, zagubiona cegielnia, co po latach wciąż śni mi się i roi w skrzydlatej jak anioł mej wyobraźni. Ale po kolei...

Naprzód – to pamiętam – widać jest ogrody, potem tory, a jeszcze potem pola. O, jakże urokliwy to landszaft pod niebem wielkim szalenie, którego autotelicznej wartości, wartości przyrody dla przyrody zrozumieć niepodobna. Ognie jasnożółtego popołudnia i zarażone tym ogniem złotozielone akry, które to złotozielone akry rozkładały się owego dnia uroczyście kawałeczek od Racławii, wyznaczały obszar dziecięcej autarkii i śmiały się człowiekowi prosto w twarz. „He, nigdy mnie nie zgłębisz, nigdy”, mówiły. I marzyły.

Rozmarzone zagajniczki – zieloni eremici na pustkowiu zielonego zapomnienia – śniły sny zagajniczków najgłębsze o dzielnych rycerzach, zaklętych księżniczkach i fantastycznych zapadniętych zamkach, które nigdy tak naprawdę nie istniały. Tu pagóry spływały jeden po drugim kaskadami bezdźwięcznych wodogrzmotów – tak cicho, bezemisyjnie, a tak gromko – a w tle majaczyły dalekie gradacje, rozpierzenia i wniebowstąpienia chmur, wciąż wyższych, dalszych, świetniejszych – dalekie i najodleglejsze gradacje chmur świetlniejszych światłem słońca. Pod wielkim jak ocean niebem, na pobliskim wzgórzu, odbyć się miał tego dnia recital samotnego dębu, dębu-solisty, co gra samotnie rzewne melodie na wietrze. Piernaty wilgotnego mchu, lekkie jak lekka drzemka, nabywszy na ów koncert bilecik, zdawały się już nasłuchiwać, już nastrajać.

O tej zamroczonej piwem pijanej godzinie szczytem marzeń człowieczych było obmyć się z balsamów i potów dnia w katedralnych chłodach zagubionej cegielni, gdzie tłusta jak oleum glina reklamowała się jako ciasto na pizzę – margheritę ceglaną. Ech, stara, poczciwa, dobra pizza! Lity kloc słonecznego ognia musiał – jak się zdaje – uciec z tych gorących pieców Płaskowyżu Głubczyckiego jeszcze u zarania dziejów i wzbić się ku niebu, by prażyć, prażyć i jeszcze raz prażyć, lecz mniejsza o mitologię i mityzację rzeczywistości...

Jako dzieciak wiedziałem, że na samym dole wielkiego dnia, w mroku cienistym i gęstym jak smoła, znajduje się wir wielki, co ludzi porywa i ciągnie ich na dno – to dno, z którego ucieczki nie ma. I zdarzało się nieraz w przeszłości, że dla wielu ucieczki nie było. Takie przypadki się znało, takie i owakie. To tu znajdować się miały drogocenne klejnoty i granatowo-bombowe arsenały, których strzegły duchy poległych dawno temu nazistów. Gdy tymczasem piruetem pląsów błysnęła mi jeno szara, choć pięciokrotnie ode mnie większa ważka (Megaloprepus caerulatus) o wielu omatidiach. Błysnęła, bzyknęła i odleciała na rubieże uwagi – te cudne manowce bublowatej świadomości istoty-manekina.

Ruda i przez tę rudość aż niepewna, fałszywa ziemia, ziemia zdradziecka, naszpikowana tu została jeszcze za Niemca łuskami, które wodziły teraz łuska za łuską za mną wzrokiem, łypały milionem martwych metalicznych spojrzeń. Rdzawa gleba pełna ohydnych kości, plugawych wijów i obślizgłych dżdżownic puszczała soki kropelka po kropelce, jak w kroplówce, a soki te trafiały do studni przycmentarnej o wodzie zadumanej nad istotą wody i pełnej utajonych wibracyj. Osobliwie było tak stać i lustrować, co kryje umęczona, udręczona do żywego, zapłakana nad losami wojennymi ziemia; dziwnie i niesmacznie. W podtopionej części tego z gotycka monumentalnego wyrobiska lilie wodne (Lilium candidum) hodowały baśniowe historyje, choć mi ich na razie nie zdradzały.

Tak oto poznawałem kartografię obcego, schodząc ku najczarniejszym odmętom telluru, cofając się w czasie wraz z każdym pojedynczym krokiem i każdym pojedynczym oddechem, drążąc długie tunele, wiercąc nieprzeniknione labirynty, tworząc przepastne odkrywki glebowe, a krewniak Jacuś Placuś w niczym to, a niczym mi nie pomagał. Tylko stał i pilnował, by nie stało się coś złego i nie zasypało mnie.

Tymczasem po godzinach słonecznej odysei po firmamencie zmęczony sobą dzień przechylił się na drugą stronę zmęczonego sobą dnia, na boczek-podwieczorek i dobił na sam koniec tej podniebnej żeglugi nad brzegi wodnistej nocy, w której wszystko mętnieje i zacierają się kontury. Teraz wracać nam trzeba było na kolacyję, albowiem uroki wędrowania to głównie reminiscencje i come backi.

Mój Boże, co z gliny ludzi lepisz! Nigdy nie pozwoliłeś mi odnaleźć na mapie tajemniczej cegielni z dzieciństwa i myślę, że legendarna peregrynacja przynależy dziś bardziej do tamtej obcej i nie w pełni poznawalnej dziedziny, której już nie ma, do sfery imaginacyj i rojeń malca straconego na rzecz starca. Doprawdy nie wiem, jak bardzo musiałbym nad nią z lupą ślęczeć, ile metrów kwadratowych wspomnień byłbym zmuszony na klęczkach pokonać i ile gruntu przekopać, by mi się w głowie rozwidniło, nastało oświecenie i wróciła pamięć? No zdejmij no kurtynę niewiedzy, Błękitnooki! No powiedzże, jak dojrzeć mam do dzieciństwa bez map i drogowskazów... do dzieciństwa i mojej zagubionej cegielni? 

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje