Historia

Piękny dzień

maciekzolnowski 0 10 miesięcy temu 442 odsłon Czas czytania: ~5 minut

Wyznania pedanta

Siódma dwadzieścia. Oglądam „Saunę” z dwa tysiące ósmego. Dobry film, który zawiera... umm, traktat filozoficzny to może za dużo powiedziane… który zawiera rozważania na temat brudu, syfu, ekskrementów, kurzu, pyłu, szlamu i błocka. Szlachetny homo sapiens jest właśnie takim brudem, prochem sypiącym się, kłębkiem włosków porozrzucanych po podłodze, kupką naskórka łuszczącego się i gromadzącego na dywanie, którą należy wrzucić do śmieci albo odkurzyć, a nie jest to wcale takie łatwe z rana i wieczora, bo czasu wciąż za mało i trzeba się zawsze gdzieś spieszyć, a człowiek już i tak na dzień dobry jest spóźniony. Trzeba się spieszyć do pracy, szkoły, kościoła, na pogrzeb, wesele i jogging. Tu włosek, tam włosek, olaboga!

Punkt ósma. O tej godzinie chodzę na kolanach i zbieram wszystko z podłogi, każdy okruszek, wykonując znany powszechnie gest pedanta z zaburzeniem obsesyjno-kompulsywnym. Naokoło jest tyle kurzu, błota i syfu innego rodzaju, a tu – no masz ci los – jeszcze ten człowiek ze swoim własnym brudem i potem dochodzi, który to człowiek sam jest sypiącym się z wolna odpadem, rozkładem, próchnieniem, śmierdzeniem, ropieniem, starzeniem się i smarkaniem bezustannym... chrzanieniem się z samym sobą. Być brudnym albo żyć w brudzie – o, to jeszcze pół biedy! Gorzej, jeśli jest się przy tym pedantem, a przecież jakoś wytrwać pośród śmiecących braci śmiertelników trzeba, zanim się pójdzie – powiedzmy – do Nieba. Mam nadzieję, że elektroluks tam mają. Ale jak tu wytrwać? No jak?! – się pytam.

Ósma zero dwie. Podnoszę z podłogi dwa długie włosy, bo jestem świrem!

Ósma sześć. Znalazłem jeszcze jeden na dywanie i teraz widzę, że muszę szybko odkurzyć pokój, a najlepiej cały dom, przyciąć trawnik w ogródku i wynieść śmieci na zewnątrz. Muszę, bo jestem szajbusem! A las? Ssssss! Teraz będzie o lesie – mój ty Boże – o borze, w którym wypoczywam. To mój ulubiony, wylizany jęzorem ustęp, czyli akapit. I teraz będzie najlepsze! Mój las jest czysty, samoregulujący się, samosprzątający, samoporządkujący. Nie potrzeba mu odkurzacza. Jest świątynią nieskazitelności, moim azylem, ideałem pozbawionym całego tego brudu: włosów gromadzących się w wannie, kawałeczków naskórka, poucinanych paznokci, śladów pianki pozostałych po goleniu, tłustych plam na lustrze w salonie i plam w ogóle... w kuchni, korytarzyku, na ścianie i dywanie, bo w lesie zwyczajnie nie ma miejsca dla syfu, ekskrementów, kurzu, pyłu, szlamu i błota zwanego zdrobniale i nie wiadomo dlaczego błotkiem. E, szkoda gadać! Lepiej brać się do roboty i wyczyścić ten tekst z baboli, wad rozmaitych, niechlujnych sformułowań, niezdarnych wyrażeń, topornych określeń (takich, że fuj)!




(Nie)bezpieczny dziwak

Ósma pięćdziesiąt pięć. W Delikatesach Centrum wita mnie ekspedientka, której uśmiech z rana jest jak śmietana, notabene w promocji razem z mlekiem w proszku. Grzeczność pedanta nakazuje zagadać, więc lecę z kulturalnym koksem:

– A widzi pani? Tamten grzyb, siniak, jednak mnie nie zabił. Trochę tylko posiniałem.

– Posiniał pan?

– Nie, tak tylko żartowałem, bo chciałem sobie pogadać i już.

– A wybiera się pan gdzieś?

– A wybieram. Na Orłową.

Dziewiąta zero zero. Słowo się rzekło: wędruję szlakiem w kierunku Orłowej (tylko dla orłów). Jest dobrze, bardzo dobrze. Jest tak, a nie inaczej, bo jestem socjopatą, outsiderem, maniakiem, wariatem. Zimowa aura mi sprzyja, no więc idę, a co mi tam?! Śnieg zalegający w zaspach i poza udeptaną ścieżką mógłby spokojnie przykryć dorosłego aż po łeb, aż po same uszy nawet. Słowem: piekielna lodowa głębia, złakniona jak u Lovecrafta w „Górach Szaleństwa” ofiar.

A po drodze moc atrakcji. Mój pogrążony w artystyczno-estetycznym transie umysł nie nadąża z ich trawieniem. Już ma wzdęcia i intelektualną czkawkę. Na cholerne zimno też nie ma co narzekać. Zresztą od czego ajerkoniaczek skryty za pazuchą ciepłej zimowej kurtki w kolorze nieba. Kolorek niczego sobie! Na wypadek lawiny czy nawet maluśkiej lawinki, musi być jaskrawy i rzucać się w oczy. Tu po drodze już taki jeden poległ turysta: zamarzł zdaje się. Kot, Ryś, Żbik czy jakoś tak? Nie wiem, nie pamiętam. Tabliczkę mu z krzyżem walnęli, która wygląda jak nagrobek wilkołaka albo zombiaka – tak żeby było do rymu i do taktu. Upiorny widok, kiedy tak nieprzygotowany wędrowiec idzie sobie, idzie i się po raz pierwszy na pana Rysia nadziewa, niczym wampir na pal palownika, do tego jeszcze nocą. Jest też warkocz na pobliskiej jodle zawieszony, coś jakby skalp. Powiesić się można od nadmiaru wrażeń! Ludzie pozbywają się różnych rzeczy w górach: włosów, butów, szalików, pistoletów, małpek, puszek po piwie i oliwie, noży i nożyczek. Jednym słowem: wolność, panie, i swoboda!

Dziesiąta czterdzieści. Tymczasem sto metrów przede mną coś biegnie czarnego, goni szlakiem, pędzi na złamanie karku. Słyszę szelest, widzę cienie, czuję siarkę. Oj, niedobrze! Oj, bardzo źle! I nagle to coś zastyga, nieruchomieje, staje się martwą naturą, jakimś zeschłym bardzo krzakiem, jakąś śmierdzącą strasznie sprawą. Mówię do siebie: „w mordę jeża, będzie git, bo przecież musi być”.

I pomyśleć, że marzą mi się takie góry, w których tli się jeszcze jakieś życie i które być może kiedyś znów powstaną z martwych i pójdą sobie het, het, jako ożywione trolle, trolle zmartwychwstałe. Podobno w tych lasach działy się i nadal dzieją dziwne rzeczy. Słyszało się to i owo, na przykład legendy o grzybiarzożernych kozaczkach, polujących na swe ofiary, czemu się nawet i specjalnie nie dziwię, gdyż znam uniwersalną zasadę, która brzmi: „oko za oko, ząb za ząb, pieczareczka za pieczareczkę, amen”.

Trzynasta – nomen omen – trzynaście. Przechodzę obok mistera Łosia czy jak mu tam... Już chyba wolałbym mijać tę starą ambonę w Górkach Wielkich, w której onanizował się ostatnio myśliwy i którego niechcący nakryłem, choć wcale nie chciałem. I on się wstydu najadł przez to nakrycie siebie, i ja. I myślę sobie: „o, Kot zaraz będzie, Kot”. I odczytuję napis z nagrobka: „Łoś, Alojzy Hipolit Łoś: 1955 – 2000”. No pięknie! Tego się nie spodziewałem. A czego? Wiadomo. Wybucham śmiechem dzikim, śmiechem szalonym, wariackim, bo wariat ze mnie, nie ma co. Pustą butelczyną po likierze jajecznym cisnę w arktyczną dal, w efektowną śnieżną czapę, w której wszystko ginie jak na zawołanie, gdyż w lesie nie jestem pedantem, jedno w domu. No, obym i ja nie zginął i tutaj nie zamarzł!

Piętnasta. Ten radosny dzionek dobiega z wolna końca. A co sobie będzie robił overtimy, jak nie musi, skoro nie musi?! Pora do domu na horrorek wracać, ciemne piwko-paliwko sobie otworzyć, kogoś dźgnąć nożem w wyobraźni podczas seansu, kogoś zgwałcić, maybe oskalpować i oślepić. Może jakiegoś Rysia właśnie? Tak oto wygląda to moje górskie wędrowanie szlakiem tylko dla orłów, a w każdym razie – w stronę Orłowej, Świniorki, Baraniej, w stronę Pysznej. I tak dalej, i tak dalej, i tak dużo, dużo dalej. To był zaiste piękny dzień, a ja jestem szajbnięty i słyszę głosy. O głosach wam nie mówiłem, tak? Ech, nie ma co! Stuknięty jestem, ale szczery i nic tu nie ukrywam. I am just drobnostkowy, pedantyczny, higieniczny, może trochę dziwny, trochę morderczo usposobiony. Zwłaszcza w górach. Zwłaszcza w górach lubię chlastać ludzi i ich tam porzucać. A niech konają, niech wykrwawiają się, brudasy jedne! 

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje