Historia

Szmaragdowy Gród
Podobno mapy odmagiczniają, odczarowują rzeczywistość. Dopóki nie masz w ręku mapy danego obszaru, ten wydaje ci się piękniejszy, większy i bardziej tajemniczy. Co więcej, cały świat jawi ci się jako większy i zdecydowanie bardziej intrygujący, ale czy na pewno? No cóż, ja tak nie uważam i myślę, że jest dokładnie odwrotnie i że z atlasów nie warto wcale rezygnować. Chciałbym dodać w tym miejscu, że wiele eskapad odbywałem z powodu takiej czy innej mapy, która umiejętnie podsycała moją globtroterską ciekawość, przygotowywała do przeżycia przygody, pobudzała wyobraźnię, która – powiadają – nie zna granic. Moja fascynacja mapą rozpoczęła się w dzieciństwie, w zamierzchłej przeszłości racławickich pradziejów, których antyk przypada na pierwszą połowę lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, natomiast epoka brązu i żelaza – na późne lata siedemdziesiąte. Jako dziecko studiowałem starodruki. Jako dzieci studiowaliśmy rękopisy i pożółkłe ze starości mapy, które pozostały po Niemcach na stryszkach oraz w piwnicach dziadków. I ani obcojęzyczne nazewnictwo, ani ornamentalna czcionka pojawiająca się w legendzie, ani dziury po kulach i miejsca poplamione krwią poległych nad mapą żołnierzy – nic, dosłownie nic nie było nas w stanie zniechęcić. Ogniste języki młodzieńczej wyobraźni, podsyconej do granic możliwości, nakazywały poszukiwanie skarbów, tajemnych przejść i skrytych przed całym światem zakamarków, o których my tylko wiedzieliśmy dzięki mapom właśnie. Wśród tego mrowia dokumentów kartograficznych i materiałów, jeden zasługiwał na szczególną uwagę – stara mapa, o którą grupka niemieckich oficerów biła się z Rosjanami do ostatniej kropli krwi zimą czterdziestego piątego. Bo na początku była mapa i wszystko przez nią się stało. I na początku tej opowiastki również znajduje się mapa, przez którą to wszystko, cała ta draka, ale po kolei…
***
Pewnego razu zjawił się u nas stary Lankamer, poczciwina, Pan bez fletni, przyjaciel rodziny, który zamiast „eł” wymawiał charakterystyczne kresowe „el”. Przyjechał starodawnym bicyklem. Myślałem, że znów przywiózł papierówki na kompot, ale nie, nie tym razem. Akurat bawiłem się w kuchni i udało mi się podsłuchać, o czym rozmawiał z dziadkiem.
– Panie Stanisławie szanowny, w imię Ojca! Pan wiesz, że to nie jest taka sobie zwyczajna mapa, prawda!?
– Tentego, że jest niezwykła, no to wiem, wiem!
– Panie Stanisławie kochany. Ja żem tylko raz na nią spojrzał, a to niebezpieczne jest, oj, niebezpieczne jest. I dzięki Bogu żyję, jak pan tu widzisz.
– No widzę, tentego, widzę. A niechże pan żyje i sto lat, panie Lankamer! Stu lat życia w zdrowiu panu życzę!
– Ze mnie jest prosty człowiek, ale coś panu powiem, panie Stanisławie, w imię Ojca. Szczegółów nie znam, ale po wojnie chodziły słuchy, że grupa nazistowskich okultystów rzuciła klątwę na każdego, kto choćby tylko łypnął okiem na tę mapę. A tfu! W imię Ojca!
– Ale co pan mówisz, panie Lankamer? Co pan mówisz?!
– Spokojnie, jeszcze nie skończyłem. Ta klątwa działa podobno na tych, co są źli, na ludzi złych, nigdy na dobrych i bogobojnych. A skoro tak, to nie musisz się pan niczego obawiać.
– Nie muszę, tentego…
– Coś panu powiem, panie Stanisławie. No zbliż no się pan. Powiadają, że jest zaczarowana, że przynosi pecha. Ee, kto by w takie bajki wierzył, panie?! Naziści zginęli w męczarniach podczas obrony niemieckich, wtedy jeszcze, Rasselwitz-Racławic. I dobrze im tak, okrutnikom, w imię Ojca i Syna! A mapa przepadła bez śladu gdzieś na ziemi prudnickiej, ale nie na długo, panie Stanisławie, nie na długo. I tu ją pan masz, w imię Ojca, caluteńką. O, proszę bardzo!
Po kilku dniach od wizyty sprzedawcy owoców, którego – dziwna sprawa – nigdy więcej nie widziałem, zakradłem się na stryszek, gdzie odnalazłem stary ozdobny kuferek. Już sam ten kuferek – daję słowo – mógł być skarbem (tak pięknie wyglądał), ale jego zawartość okazała się o wiele piękniejsza. Coś mi podpowiadało, że to, co w nim odkryłem, to nic innego, jak właśnie tajemnicza mapa, o której Lankamer opowiadał memu dziadkowi. Dowodów na to oczywiście nie miałem, ale jednego byłem pewien, tego, iż nie był to taki sobie zwyczajny świstek papieru.
Opowiem teraz pokrótce o jego niesamowitych właściwościach, o tym, co udało mi się ustalić. Zacznę od tego, że każdy, kto na niego spojrzał, widział w nim coś innego. Mapa ukazywała mu bardziej lub mniej niebezpieczne trasy do zrobienia, które nigdy się nie dublowały (na zasadzie: jeden człowiek, jedna trasa). Kusiła obietnicą przeżycia prawdziwej przygody i roztaczała wokół aurę niesamowitości, czegoś niewypowiedzianego. Któż więc zdołałby oprzeć się urokowi takiej mapy?
Nastały wakacje i o die Karte prawie że zapomniałem, mając ciekawsze rzeczy do roboty. Któregoś razu jednak zaszedłem na stryszek. Nie byłem sam. Kumpel z sąsiedztwa, niejaki Boguś, miał szczęście się tam ze mną znaleźć. Mógł nie dostąpić tego zaszczytu, bo się wcześniej trochę kłóciliśmy, ale dostąpił, a oto, co nas pogodziło:
– Ej! Nie jesteś moim kumplem! – zawołałem.
– I ty nie jesteś moim – odpowiedział.
– Pogódźcie się – zaproponował nasz rozjemca, bo widzicie... było nas wtedy trzech. – Powiedz, że ci przykro.
– Boguś, jest mi przykro.
– Mnie też – odpowiedział.
– Przyjaźń na śmierć i życie?
– Przyjaźń!
– Chcesz zobaczyć coś na strychu? – spytałem, bo znów był moim przyjacielem na dobre i na złe (ech, ta kapryśność gówniarzy).
Chciał. No więc uniosłem wieko kufra nieznacznie, a nagły błysk rozświetlił mroczne zakamarki zakurzonego pomieszczenia, choć z perspektywy czasu – przyznaję – to mogło być urojenie. Towarzysz oniemiał z zachwytu nad starodrukiem i jego licznymi bajerami: południkami, równoleżnikami, ozdobnymi literami, kolorkami i tak dalej, i tak dalej. Mógłbym przysiąc, że w zawiłościach planu okolicy dojrzał przyszłość i coś jeszcze, coś cennego i niebywale pięknego. Wyglądał, jakby się właśnie powtórnie narodził i po raz pierwszy w życiu ujrzał wschód słońca. Całą minutę albo i dwie poświęcił na wnikliwe studia kartograficzne oraz snucie w myślach planów, po czym wyprostował się i wypalił:
– Hm, może wybierzemy się na czereśnie, co? Wiem, gdzie rosną najczarniejsze „bomby”... Weźmiemy mapę?
I tu pozwolę sobie na małe wprowadzenie w tę jakże apetyczną tematykę, której rys historyczny przedstawia się następująco: w osiemnastym wieku władcy pruscy zainicjowali zwyczaj sadzenia drzew przy drogach. A w tysiąc osiemset czterdziestym pierwszym roku na polecenie Fryderyka Wilhelma IV ukazał się specjalny dekret, w którym zalecano pielęgnację istniejących i sadzenie nowych drzewek, za zniszczenie których groziły surowe kary. Sadzono głównie gatunki użyteczne dla człowieka, takie jak: wierzby, lipy, śliwy, grusze, jabłonie, wiśnie i czereśnie. Rośliny te dostarczały chrustu, owoców, ożywiały i urozmaicały krajobraz, a w zimie – wskazywały kierunek rosnąc w szpalerach. Chroniły przed czynnikami atmosferycznymi: wiatrem, deszczem oraz śniegiem. I były piękne, po prostu piękne. Ale – uwaga – takiej polnej dróżki, jaką myśmy w owym czasie w Racławicach mieli (z tymi sinoczarnymi i soczystymi czereśniami rosnącymi na skraju po obu jej stronach równo), to nikt i w całym powiecie, i w całym województwie nie miał – taka była cudna. A gdyby ktoś spytał, kim chcę zostać w przyszłości, odpowiedziałbym mu bez wahania, że dozorcą tejże dróżki. Kupiłbym sobie kilka puszek z karbidem albo skombinował wielkanocną terkotkę i szpaki bym straszył z wielkim hukiem za dnia, a w nocy… w nocy, tobym wyłaził przed namiot albo stróżówkę i gwiazdy bym zliczał na tym cudnym jak marzenie niebie, te gwiazd, co to nie wiadomo po co i przez kogo umiejscowione są tak pięknie, a tak wysoko, a tak daleko, że aż dech zapiera.
Kiedy więc kumpel zaproponował wyjście na czereśnie, zgodziłem się. Wiadomo, mapa – to jedno, a pokusa napchania sobie brzucha do pełna (w myśl zasady, że treścią życia jest treść pokarmowa) – to drugie i chyba nawet ważniejsze, co nie? A zresztą sami pomyślcie o tej czystej poezji smaku, o tym słoneczku zaklętym w owocach, do rozmiaru czereśni pomniejszonym, do miąższu sprowadzonym, zagęszczonym. To trochę tak, jak gdyby na świecie nie było jednego, lecz wiele różnych słońc: dla każdej jednej smakowitej chwili nowe. I to tak, jakby te słońca, w cudowny jakiś sposób, same stawały się poszczególnymi owocami, pojedynczymi, egzemplarycznymi czeresienkami, konkretną sztuką owocową.
Pora była cudna, popołudniowa, leniwa i całe lato zapowiadało się wspaniale. Aura nas rozpieszczała i wystarczyło tylko zabrać ze sobą z domu parę drobiazgów, banieczkę albo jakiś worek na owoce i może jeszcze coś do picia, lemoniadę, pepsi colę – bo ja wiem? – oraz poprosić dziadków o pozwolenie na wyjście na trzy, cztery godziny. Łatwizna! Tylko po co kumplowi ta cała mapa okolicy? Przecież znamy drogę. Dlaczego tak bardzo mu na niej zależy? Nie byłem w stanie odgadnąć.
Wychodzimy więc z domu i jest dobrze, świetnie nawet, ale myślę: „zaraz, zaraz… dwóch – to za mało, we dwóch nie damy rady, trzeba by kogoś jeszcze zwerbować”. No więc chwila zastanowienia i już kierujemy się po ziomków z sąsiedztwa. O proszę! Szczęście nam dopisuje. Szkolna hałastra siedzi sobie na kamiennych schodkach w pobliżu Ogrodowej (tylko tyle pozostało z nieistniejącej od dawna oberży po niemieckich wysiedleńcach) i zdaje się na nas czekać. Siedzi, klnie, pluje gdzie popadnie, na wszystkich spoziera z góry z dumą malca pijącego lurowatą oranżadę – syfonowy zawrót głowy z bąbelkami, zamiast procentów, domowy wyrób Wrony.
Ten poczciwy grubasek o idiotycznym ptasim nazwisku miał u siebie na chacie pralkę „Franię”, tępe żyletki „Rawa Lux”, zwane nie bez kozery „Krwawa Lux”, i wszystkie inne potrzebne do przedniej zabawy sprzęty rodem z peerelu. A miał w szczególności stary syfon, z którego od czasu do czasu robił użytek. I chwała mu za to! I nigdy już żaden napój nie smakował chłopcom z Ogrodowej bardziej od tego, pitego owego dnia na kamieniach schodkach historycznej już pijalni piwa.
Co robię? Oczywiście podchodzę, oczywiście spoglądam na oranżadowych pijaczków porozumiewawczo i walę prosto z mostu:
– Chłopaki! Idziecie z nami na czereśnie? Mamy fajową mapę, która nas tam doprowadzi.
To mówię i po sekundzie lecimy, ale nie wszyscy, bo jednak spora część z tego – jakby to powiedzieć – bractwa słonecznego pozostaje w okolicach pijalni. I dobrze! Nich sobie pozostaje! Ta reszta mnie od tej chwili nie interesuje.
Przez wieś szło się nawet nieźle, gdyż w cieniu lip, pod ich listnym baldachimem, człowiek stawał się dziwnie lekki taki. Gładka skóra nareszcie mogła do woli oddychać i doświadczać słońca, tak że czułem, jak mi brązowieje. Miałem na sobie krótkie spodenki i tanie tenisówki. Koszulkę zdjąłem i przerzuciłem przez ramię z zamiarem opalania się w trakcie marszu.
Przez czterdzieści minut pięliśmy się w kierunku malowniczych sadów przywioskowych i pól moszczących się na rozfalowanych cudnie pagórach, a świat cały drgał, bzyczał, brzęczał i świergotał... słowem: grał, jak tylko lato grać może najpiękniej. I wszystko byłoby cacy, gdyby nie to cholerne pragnienie, które zaczynało już palić nas od środka. Co prawda mogliśmy je szybko ugasić, a Wrona zabrał z domu poniemiecki termos z herbatą lipową. Podobno. Mówił, że weźmie. Ale zastanawialiśmy się też, czy czasem nie lepiej wszamać po drodze soczystych owoców, wszystko jedno jakich, byle z krzaka z czyjegoś – rzecz jasna – sadu. Tak, te szabrowane smakują najlepiej.
Naszym celem głównym była oczywiście alejka czereśniowa, ciągnąca się nieprzerwanie od Racławic aż po sam Nowy Browiniec, a nawet jeszcze dalej. Wyjątkowo urokliwe miejsce, uroczysko, o czym zresztą wcześniej wspominałem. A po drodze znajdowały się jeszcze: plebania, kościółek, cmentarz, ogrody, stary pegeer i stróżówka ciecia od czereśni.
Idziemy dalej i jest dobrze, świetnie nawet. Ale myślę: „zaraz, zaraz, trzeba by może jeszcze kogoś zwerbować”. Udajemy się więc w okolice kościoła po kumpla-ministranta, któremu marzy się w przyszłości zostać księdzem i który ma zawsze coś do roboty na plebanii, i to nawet wtedy, kiedy nic do roboty mieć nie musi.
I tu trzeba zaznaczyć, że sędziwa matka naszego farosza cierpiała na dziwną dolegliwość, a mianowicie ilekroć starała się wykrztusić z siebie słówko albo zdanie, tylekroć zaczynała puszczać gazy, i to całymi gazowymi seriami, bąkowymi melodiami. Pardon, że o tym mówię, ale nawet teraz, po latach, bawi mnie to do łez. Oprócz tego była głucha jak pień. No to akurat zabawne nie jest, ale pamiętam czasy, kiedy człowiek był młody i pękał i rżał dosłownie z byle czego, z wszelkich ludzkich ułomności pękał i rżał. Generalnie więc konwersowało się z tą starowinką nielekko, bo też i atmosfera do dialogu była przyciężkawa:
– Pochwalony, pani starsza! Adaś jest może u księdza proboszcza? HALO! CZY ADAŚ – musiałem się powtarzać – JEST MOŻE U KSIĘDZA?!
– Bum, bum, bum! Bum, bum bum! – I tak dalej, i tak dalej.
Ech, a ja, naiwny, myślałem, że coś nam rzeknie ludzką mową ludów piśmiennych. A tu kupa, to znaczy klapa, o której nie powiem, że pachnie fiołkami.
Cofnęliśmy się do punktu wyjścia, czyli na ulicę Ogrodową, bo któryś z nas zauważył, że bogobojny Adaśko na pewno jest u siebie. I słusznie! Powinien był już wrócić i właśnie tam się znajdować. Ech, wszystko byłoby może okej, gdyby nie pewien mały a kudłaty szkopuł, o którym za chwilę. Na miejscu musieliśmy ciągnąc losy o to, kto odważy się pójść po kumpla. Wypadło na mnie. Kiepsko. Dlaczego kiepsko? A dlatego, że do Adasiowego domu, Adasiowej fortecy nie można było ot tak sobie wejść i już. Nie dawało się zakołatać kołatką, zadzwonić dzwonkiem ani domofonem, a na podwórzu czaił się ów szkopuł – Misiek zły, cerber, pies, któremu na drugie oraz trzecie było zdaje się Menda i Zaraza, a którego bał się każdy z chłystków, w tym również ja. Ale spokojnie, miałem plan, który od razu zacząłem realizować. Najpierw wślizgnąłem się na podwórze i już od furtki zacząłem od przymileń: „Misiek, Misiulek, Siulek, dobry Misiaczek, chce może paróweczkę, chce?”. Rzuciłbym mu ją, gdyby wyłonił się zza rogu budynku albo wyleciał przez uchylone drzwi, to jest od strony sieni, a sam zdążyłbym jeszcze nawiać. Plan był prosty i radosny, ale jego powodzenia wolałem nie sprawdzać. Po chwili, tak jakoś w połowie drogi od furtki do drzwi wejściowych, zdało mi się, że coś słyszę. „Oj, niedobrze, oj, bardzo źle”, myślę, ale nic. Idę dalej, brnę w całe to gówno. To „coś” brzmiało mniej więcej tak:
– Kurr… Kogo licho niesie, kurka wodna?
– Maćka.
– Jakiego znowu Maćka? A, tego Maćka, tego od sąsiadów. No to w takim razie idź i spuść psa, ha, ha!
Łubudu! Pierdu! Otworzyły się drzwi z hukiem. Już miałem się stlenić, założyć czapkę niewidkę, zrobić cokolwiek konstruktywnego, gdy nagle usłyszałem głos, no taki jeszcze przed mutacją, przyjazny i opanowany. I to był właśnie Adaśko:
– Misiek zabezpieczony. Właź!
Reszta odbyła się, jak poprzednio. Zaproponowałem spacer, zbiory owoców, przednią zabawę, wyżerkę i tak dalej, i tak dalej:
– Idziemy? Mam fajną mapę, która nas poprowadzi.
Teraz wędrowaliśmy w odpowiednio powiększonym gronie: ja, mały Daniel, gruby Wronka, Adaś oraz jego brat, którego ten zabrał, o imieniu Tomuś, bo inaczej go tu nie nazwę, jak właśnie Tomuś albo Tomeczek. Był też Boguś z Kędzierzyna-Koźla, mój rówieśnik, o którym wspominałem już na początku. Ach, i jeszcze plątał się na doczepkę ktoś, kogo w tej chwili nie pamiętam. Najstarszy był Adaś, starszy ode mnie o dwa lata, najmłodszy – Tomuś, mały, drobny i dziecinny. Nie wiem, ile mógł mieć lat. Po drodze ktoś odpadł, a ktoś doszedł. Reszta najwytrwalszych zuchów z Ogrodowej pozostała z nami aż do końca, a było warto. Ci, co szli od samego początku, podążali teraz pod górę, pięli się niestrudzenie po stoku, na którym dumnie rozłożyła się dwutysięczna pipidówka. Przetarłem oczy i bodaj po raz pierwszy przyjrzałem się Racławicom, spojrzałem im w ich racławicką twarz. Wyglądały bajecznie, jakby chciały sięgnąć nieba, nie rezygnując przy tym z rozkoszy ziemskich, czyli tych, jakie mają do zaoferowania tereny nizinne i zwykłe nadrzeczne.
Szło się więc, a sady były już tuż-tuż. Już czuło się ten charakterystyczny powiew, rajskie smaki, świeżość, soczystość i inne bodźce przypominające wakacje. Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty piąty – piękne czasy, wspaniały rok urodzajny. Trochę rozmawialiśmy, trochę plotkowaliśmy, ale najwięcej to śmialiśmy się jak głupi do sera. Zaczęto rozważać dwie możliwości: pierwsza – schłodzenie się w rzece, druga – łyknięcie wody ze studni przycmentarnej. Chryste, jak to w ogóle brzmi: cmentarna studnia („Cmentarna szychta”, „Cmentarne wrota” – oto tytuły, które pobudzają wyobraźnię). Nawet teraz, po latach, dziwnie się robi na samą myśl o studni. Zarówno dla mnie, jak i dla innych łebków „grobowa” opcja wydawała się wyborem zgoła nieciekawym, wręcz niesmacznym, jako że nikt przy zdrowych zmysłach nie chciał dobrowolnie truć się trupim jadem. Z kolei efektowna wstęga Osobłogi, modra i lśniąca w lipcowym słoneczku, znajdowała się zbyt daleko, by można było ją osiągnąć i o niej myśleć tak na poważnie. Pomimo oporów i odruchów wymiotnych, udaliśmy się wprost na cmentarz po wodę, gdzie urządziliśmy sobie mały postój. Stąd było naprawdę blisko do upragnionego celu, to jest alejki czereśniowej.
W pewnej chwili odezwał się najmłodszy z nas i przemówił tymi oto słowy, które właściwie nic nie znaczą:
– Kuku, kaka... – Pochylony nad czarną dziurą, „kukał” i „kakał” nasz Tomaszek, a „kukał” i „kakał” tak, jakby chciał usłyszeć w odpowiedzi wołanie jakiegoś anonimowego topielca albo topielicy.
– Kuku, kaka – odpowiedziało mu echo.
– Kaka, sraka – wymsknęło mi się, kiedy jeden przez drugiego spoglądaliśmy w głąb zaczarowanego źródła artezyjskiego, które rychło postanowiliśmy potraktować kamieniami.
– E no, nie mąćcie wody, pacany! – Adaś przemówił nam do rozsądku.
Odczekaliśmy może z pięć sekund, a następnie zaczerpnęliśmy ostrożnie ze studni, w której przypadku dobre były bez dwóch zdań dwie rzeczy: pierwsza rzecz – chłód dobywający się z podziemi, i druga – właśnie echo, kiedy krzyczało się albo cisnęło cegłówką w mroczną bezdeń. Wrona wypił pierwszy łyk – widać herbatka lipowa z termosu dawno wyszła i pozostał niedosyt. Po nim, niczym wierni apostołowie, gasili pragnienie jego następcy i uczniowie. Przez kilka kolejnych chwil każdy zajmował się głównie relaksem oraz sobą, z podziałem na dwie grupy: przedstawiciele pierwszej rozłożyli się z mapą Lankamera na pobliskiej płycie nagrobnej, odpowiednio szerokiej, drudzy natomiast zaczęli z atencją przyglądać się nazwiskom zmarłych, które zrazu jawiły się im jako śmieszne i dziwaczne, co z kolei przypomniało niektórym o parafialnych wypominkach w wydaniu wielebnego Świstaka. Anastazja Azorek-Pikuśowa, Anna Maria Brunhilda, Genowefa Sztywna-Paszczurek, Alojzy Pankracy Głuptaczek, Franciszka Gertruda van Pizdulka, Adolfina Zając-Wilczurowa, Miłosz z domu Niemiły i inne podobne kwiatki wydawały się ferajnie wyjątkowo zabawne. Niektórzy wręcz odnosili wrażenie, że zostały z premedytacją tak dobrane, by ministrantów i dziatwę szkolną rozbrajać podczas nudnych jak flaki z olejem nieszporów.
Słoneczko pięknie nadal przypieka, a sjesta z wolna dobiega końca. I czas już najwyższy opuścić nekropolię, bo jest dobrze, jest dobrze, a nawet świetnie, kiedy tam, o tam z prawej strony, rozpościera się ów widoczek wspaniały na reprezentacyjną część miejscowości, a w oddali widać rzekę błyszczącą diamentami oraz las majaczący misterium baśni. Wstajemy więc i kroczymy wśród sadów i poletek wąską, zakurzoną dróżką, którą znaczą połączone szczyty kilku najwyższych wzniesień i najbardziej zazielenionych pagórów... dróżką przechodzącą, przebiegającą, pomykającą, wijącą się gdzieś na tyłach Racławic nieśmiało, a równolegle do torowiska jak jakaś zielona bogini przyrody. Spoglądam uważnie i myśl ta, niczym strzała, przeszywa mnie żarliwa: „Chryste, może tak właśnie wygląda Niebo, może tak właśnie wyglądać powinno, ale jeśli nawet nie jest to Niebo, to w każdym razie... znajduje się tutaj coś pięknego i unikatowego... w rodzaju ogrodów królowej Semiramidy wiszących”.
Powietrze stało. Choć godzina była popołudniowa, upał nie odpuszczał, a wręcz przeciwnie – narastał. Świetlistość życiodajnego światła słonecznego była wprost namacalna. Wszechobecny był pył z lekka nad dróżką wirujący. Wirował i drażnił oczy. Poniosło nas, daliśmy się ponieść. Boże, że też nam się chciało, że też nam się zachciało obracać wokół własnej osi, kręcić niczym wirujący derwisz albo odpustowa karuzela. Ale zabawa była przednia – to fakt. Okręcałeś się z dziesięć razy w prawą mańkę, a jak się pookręcałeś, to potem zmieniałeś kierunek albo nagle przystawałeś i już. I co? Pstro! Starałeś się – najczęściej bezskutecznie – zachować równowagę. Odpadałeś. Albo i nie. To zależy, jak bardzo chcieć chciałeś. Ktoś się zaśmiał, a ktoś tupnął nogą z tej radości i, ot tak, bez powodu. A co? Zawsze musi być jakiś powód? No i kurz uniósł się, jakby się na nas wpienił. Tak oto narodziła się nowa zabawa z polnym pyłem w roli głównej. A Adaś, niczym starotestamentowy patriarcha, choć póki co jeszcze bez brody, pochylił się nad spękaną od słońca gliną, pochwycił garść spylonej ziemi, po czym powstał i zaczął nas nią obsypywać, wygłaszając słowa: „prochem jesteście i w proch się obrócicie”, których wagi nie pojmowaliśmy, a choć nie pojmowaliśmy, to i tak bardzo nam się one podobały. Już samo brzmienie doniosłego cytatu wyzwalało i wzmagało bliżej nieokreślone poruszenie niewyżytej hałastry podwórkowej.
I być może ta niemalże biblijna scenka trwałaby dłużej, gdyby nie nagła interwencja Tomaszka. Był głupi i dziecinny, więc mu wybaczyliśmy ów czyn niesmaczny. To mianowicie, że znienacka wyjął siusiaka swego i bezwstydnie począł obsikiwać glebę (z jednej strony – wzniecając tumany, a z drugiej – kończąc z nimi). Chryste Przenajświętszy, cóż to była za polna apokalipsa, choć prawie bezgłośna (podobnie, też bezgłośnie, odbywa się zalewanie wrzątkiem mrowisk przydomowych w okresie lotów godowych: faraonek, hurtnic pospolitych, murawek darniowiec)! Jej sprawcą był tuman pędzący tumany. Oj, nie chciałbym być pyłem – myślałem – pylić się i prószyć wszędzie po okolicy, po Klisinach, Pomorzowicach, Pomorzowiczkach, a potem jeszcze moczyć się, no tak już po wszystkim. Nie chciałbym – daję słowo – być żadnym kurzu obłokiem, żadną pyłu mgławicą. I tak narodziła się kolejna zabawa, a mianowicie wróżenie z powstających na suchej glebie figur w efekcie jej nawilżania i zraszania moczem. Boże jedyny, o sprawie, która nawet do wyrażenia słowem pisanym jest tak trudna, nie wypada wypowiadać się inaczej, jak tylko dobrze. Było więc dobrze, świetnie nawet i wszystkim nam służyła ta lekka, niewymagająca rozrywka. Mnie na przykład spodobała się „naszkicowana” w przypływie Tomaszowego natchnienia żyrafka w kolorze lessu i uprażonej, spalonej, zdrowo przyrumienionej cegły. W malunkach wykonanych unikatową techniką moczopędnych wytrysków gruby Wrona rozpoznał zarys syfonu, a Boguś-wesołek – ukochany swój Kędzierzyn (i tylko Kędzierzyn, bo o Koźlu nic nie wspominał). Ktoś zauważył apetyczną watę cukrową od prywaciarza, ktoś inny – podobiznę Kaczora Donalda, a jeszcze ktoś – samego dyra szkoły gminnej z tą charakterystycznie lśniącą łysą pałą.
Idziemy dalej. Jest dobrze, świetnie nawet. Udajemy się w rozżagwione słońcem wszechobecnym jaśniejącym okolice starego pegeeru, tak zwanej bazy. W bazie pracuje ojciec Adasia i Tomeczka, co wiecznie wozi się mopikiem tam i z powrotem, tam i z powrotem. Tu czuje się ogrom przestrzeni, jak nigdzie indziej, a okolica należy do wyjątkowych. Są to racławickie rubieże Północy, ostatnie zabudowania wsi sielskiej opolskiej, wyjęte poza nawias nasypu i torowiska. Człowiek przechodzi tylko na drugą stronę, mija budkę dróżnika i staje się wolny, po prostu wolny. Kajdany wiejskiego dnia powszedniego z siebie zrzuca i już go ten nawias więcej nie dotyczy, już go nie ogranicza.
Starsi chłopcy spojrzeli na mapę Lankamera. Wynikało z niej niezbicie, że jedna polna dróżka wiedzie falistym płaskowyżem do Browińca, druga zaś – w stronę Wierzchu. Nic nam to nie mówiło. Niczym miododajne pszczoły do gryki i rzepaku, niczego nieświadome, lecieliśmy na wyczucie tam, gdzie znajdować się miały drzewka czereśniowe wraz ze wspomnianymi „bombami”, smakowitymi, czerwonymi albo sinoczarnymi. Już za chwilę mieliśmy mijać stróżówkę ciecia od alejki.
Co do ciecia, to powiem tylko, że kiedyś wydarzyła się taka oto historia, o której swego czasu było w naszej Racławii głośno. I Adaś miał na ten temat coś do powiedzenia:
– E, chłopaki! – zawołał entuzjastycznie. – A pamiętacie, jak spiliśmy Cztery Łapy tego kuternogi-strażnika?
Kto pamiętał, ten pamiętał, kto wiedział, ten wiedział, ja szczegółów nie znałem, więc zamieniłem się w słuch.
– Cztery Łapy był alkoholikiem – kontynuował.
– Co to jest alkoholik? – przerwał mu braciszek.
– Alkoholik to jest... hm, no po prostu pijak! – trysnął wiedzą, bo był najstarszy i oświecony jak buddyjski mnich. – No więc pewnego razu nalaliśmy mu do michy piwska, dużo piwska, dużo, dużo piwska, a mało piany. A on to wszystko wychlał i od razu polazł spać. Wzięliśmy wtedy, ja z Bogusiem, spreja. Bogi, pamiętasz? I pomalowaliśmy całego na różowo.
– Ale jaja! – zauważyłem. – Jaja do kwadratu, kwadratowe jaja!
– Zaraz potem zwialiśmy, ale nie do domu, o, nie, nie. Popędziliśmy wprost na czereśnie. I to był błąd, wielkie błąd! Aha, jeszcze wtedy, to pamiętam, Wronka była z nami. Przemuś, pamiętasz?
Pokiwał głową na znak, że pamięta, choć wolałby raczej zapomnieć. A dlaczego? Dobre pytanie.
– Nie minie pięć sekund, a tu francowaty kuternoga wraca i się wścieka o tego swojego burka. Uff, myśmy dali dyla – westchnął Adaś – ale Wrona nie zdążył. Za gruby. I ten go cap! Za frak. I trzyma. I nie chce puścić. Ale Przemuś miał głowę na karku. A móżdżek wcale nieptasi. Wyjechał więc z takim tekstem: „wiem, kto pomalował pańskiego psa, no to ja go złapię”. Ale jak tylko został oswobodzony, natychmiast zmienił śpiewkę: „złapię... albo i nie”.
– Fajna, naprawdę bardzo fajna historyjka. – Nie kryłem się z oceną.
A tymczasem czas uciekał i należało sprawdzić, czy cieć jest u siebie w stróżówce. Odważnych nie brakowało, tchórzy też nie. Podkradliśmy się na paluszkach pod okno, które jak na złość znajdowało się strasznie, ale to strasznie wysoko. Boguś mnie podsadził, wskoczyłem Adasiowi na ramiona i już mogłem podejrzeć, co znajduje się w środku.
– Oj, ojej! Chodu, chłopaki! Ratuj się, kto może! – krzyknąłem chyba tylko dla zasady, bo niczego niepokojącego przez okno nie dostrzegłem; to znaczy: chyba nie...
Porozbiegaliśmy się po okolicy, uciekając jak najdalej od budki. Całe dziesięć minut zajęło nam potem ponowne skupienie się w jedną bandę. A że strażnika nigdzie się nie widziało, a my znajdowaliśmy się w Krainie Tysiąca Mrowisk Czerwonych Mrówek, pośrodku jakiegoś, kurna, pola, wśród grud pofałdowanej ziemi, popękanej wzorzyście niczym trylinka, toteż rychło narodził się pomysł skonfrontowania potencjału obronnego jednego gatunku owadziego z drugiego. Czarne mrówki doskonale się do tego nadawały, bo można je było w razie co łatwo odróżnić od czerwonych, i to nie tylko po kolorze, bo i po rozmiarze, a nawet temperamencie. Były spokojniejsze, bardziej pacyfistycznie nastrojone, łatwiejsze do przeniesienia. Powiedziałem więc tak:
– Wrona, weź no słoja, nabierz ziemi wraz z czerwonymi... Ej no! Powiedziałem sztuk kilkanaście, a nie od razu pół mrowiska! A teraz chodź no tu, bo znalazłem fest mrowicho. Wysyp czerwone. Zrób czerwony deszczyk: kap, kap...
– Kuźwa, użarła mnie, a to menda! Au, aua, o jejciu! Kuźwa twoja mać! Patrzcie, jak france się żrą.
Laliśmy wszyscy, bo i było z czego i z kogo, a co do walki mrówek jeszcze, to... no cóż, czerwone wygrały, czyli bez niespodzianek oczywiście.
Idziemy dalej i jest dobrze, a nawet cudnie. I upragniony cel zostaje w końcu osiągnięty. Wystarczy, by Adaś wspiął się na dowolne, pierwsze lepsze drzewko i zrzucił z góry tych kilka gałązek z czereśniami, a my już je sobie ogołocimy ze słodkości, my te gałęzie z mrowia owocnego sobie poobrywamy. Wiem, że działanie takie nie jest ekologiczne, a na dodatek w taki właśnie sposób objawia się chuligaństwo. Znaczy: teraz wiem, bo wcześniej, kiedyś jeszcze, wcale to a wcale mnie to nie obchodziło, w ogóle prawie mnie to nie obchodziło, a obecnie zostałem nareszcie uświadomiony i wychowany, i to dobrze, bardzo, bardzo dobrze.
I już jemy, zajadamy, radośnie się pożywiamy, dławimy się soczystymi słodkościami, bośmy łakomi, wygłodniali, a na dodatek straszne z nas pasibrzuchy, takie, że ho, ho, że aż wstyd się przyznać, takie okropnie okropne. Sok się leje po jaskrawych ubrankach, po gębach uśmiechających się do jaśniejącego nad głowami słońca. Sok kapie w ogóle po wszystkim, ale nic sobie z tego nie robimy, nic a nic. Porównujemy smaki, bo każdy gatunek czereśni jest inny, każdy gatunek konkretnej „bomby” z takiego a takiego drzewa odmiennie przecież smakuje. I nawet owoc pochodzący z tego samego drzewa, ale z innej gałązki – wchodzi jednak też inaczej, no więc porównujemy, bo warto jest porównywać, a przy tym delektować się, tak jak na kanikularną degustację przystało.
Ktoś ma rower, zabrał z Racławic, jak szedł, więc już go podstawiamy, traktując go niczym mini-drabinkę o dwóch, trzech szczeblach, już go pod drzewko podkładamy, podsuwamy, by się było można po nim wspinać, po nim i siodełku, i to jak po masełku. I paru z nas faktycznie się wspinać zaczyna, paru się gramoli, a reszta? Reszta na ziemi pozostała, by twardo po niej stąpać i żarełko w spokoju konsumować. A na tej ziemi pełno leży pestek po pożartych fruktach i mrowie rozkwaszonych, rozdeptanych, zmaltretowanych czereśni.
- Boże – mówi rozpoetyzowany Wrona – jakimi mi się piękne one zdają, gdy tak krwistą swą czerwienią w suchą glebę wsiąkają i kiedy kolorkiem grają niby te maki na Monte Casino czerwone. Z czerwonych zrobiłem sobie nowe kolczyki, bo czereśnie, sprawa wiadoma, rosną w pękach albo kiściach niby jakieś toskańskie czy prowansalskie grona.
Co mogło nas teraz zaskoczyć? Najbardziej, to chyba rójka, czyli ucieczka pszczół z ula. Choć rzecz to niezmiernie rzadka, to się jednak wydarzyła. Nie tyle sama ucieczka nas zszokowała. Co to to nie. Zdecydowanie bardziej obawialiśmy się przelatującego ponad naszymi czerepami, niby chmura burzowa, wściekłego i rozbzyczanego roju. Wydawało się przez moment, że owadzie plemię właśnie naszą czereśnię obrało sobie za swój nowy dom. Na kilka minut zamarłem, stojąc jak czapla na jednej nodze jeszcze na ziemi, choć już prawie nad Styksem. Drugą spokojnie mogłem do Styksu wkładać. I tak stojąc i drżąc, z tej żabiej perspektywy obserwowałem Bogusia, który dosłownie stopił się z drzewem, z którego wcześniej czerpał pełnymi garściami, przywierając do głównego pnia niby kameleon stosujący mimetyzm. Chwilę trwało, nim błonkoskrzydłe pokręciły się, poprężyły te swe muskułki i odleciały.
Nie wiem, kiedy nastąpił przesyt czereśniowym tematem ani jak długo się pożywialiśmy. W końcu jednak owładnęły nami potrzeby wyższe – można by rzec – estetyczne, a w głowach zakiełkowało pytanie, co jest tam, za kolejnym, następnym i jeszcze dalszym pagórkiem efektownego płaskowyżu. I byli wśród nas tacy, co zamierzali dać upust nieposkromionym domysłom, trącącym fikcją literacką rodem z baśni. Baśń ich zadowalała. I byli wśród nas tacy, co nie mieli woli poprzestawać li tylko na domysłach i pobożnych życzeniach. A dokładniej, to było ich dwóch najstarszych, co to dzierżyli mapę, którą im dałem, bo umieli pisać i czytać, byli czytaci i pisaci, jak to się mówi. I właśnie oni mieli odwagę, by ruszyć w nieznane, pójść w stronę Browińca (czyli Szmaragdowego Grodu) i odnaleźć punkt, w którym – jak sądzono – chowa się tęcza za Racławicami. Reszta wiejskich łebków wróciła tymczasem do domu na kolację, bo pora dojrzała do finiszu i wycieczki kres nastał już.
A oto, co zanotowałem po latach w kochanym dzienniku, wspominając ów pamiętny rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty piąty: „Udaliśmy się w plener, daleko poza horyzont codzienności, tam, gdzie w cieniu drzew i krzewów w chowanego bawiło się całe poziomkowe plemię, a ponad koronami zieleńców fruwały bezpańskie pszczoły, układające się w chmurne roje-kominy; udaliśmy się tam, gdzie ponad wsią sielską opolską, w której mieszkałem w dzieciństwie, wiła się droga przyozdobiona czereśniowymi wykwitami, polna droga pełna słodkopolskich dzieci, co to – po swojemu – ochrzciły ją mianem Szmaragdowej, nie mając bladego pojęcia, dokąd wiedzie. Lubiliśmy wyobrażać sobie, że na jej końcu znajduje się coś zupełnie niespotykanego i błyszczącego szmaragdami, dającego ów wspaniały efekt awenturyzacji. Za jednym wzniesieniem było drugie, wyższe, a za drugim – kolejne i jeszcze kolejne. I tak bez końca. A my, dzieci Słodkopolski, chcieliśmy za wszelką cenę poznać ten skrawek ziemi i dotrzeć na antypody racławickiego grajdoła, który był dla nas całym światem”.
***
O zniknięciu moich dwóch kumpli z dnia na dzień zrobiło się strasznie głośno i nawet „Trybuna Ludu” o tym wspominała, a milicjanci penetrowali aż – uwaga – cztery powiaty i ludzi z tych powiatów przepytywali. Sprowadzono nawet wojsko oraz psy tropiące, lecz wszystko to na nic! Chłopcy jak gdyby zapadli się pod ziemię, a mapa – razem z nimi, urastając w mej głowie do roli głównej „podejrzanej” w sprawie.
I kiedy teraz po latach przebywam czasem w domu sam, lubię wyobrażać sobie, że zaginieni przyjaciele nadal żyją, choć być może egzystują w zupełnie innej rzeczywistości, w piątym wymiarze, i że nadal zżera ich ciekawość, co też jest tam, za następnym i kolejnym wzgórzem za Racławicami, za jednym i jeszcze jednym takim „dalej”. Może żywią się płonną nadzieją, że wkrótce ich młodzieńcza odyseja dobiegnie końca? A może już dobiegła? Co, jeśli faktycznie dobiegła? I teraz znajdują się w miejscu tak pięknym i niezwykłym, tak bardzo niedostępnym i nietuzinkowym, w Niebie tak zwanym, że ucieczka nie wchodzi zupełnie w grę? Może tak być na przykład, że są w Szmaragdowym Grodzie, skąd wyjścia, żadnego exit nie ma. Spowija ich tam kolorowa tęcza – można by pomyśleć – taka, co zwiastuje moc szczęścia, taka, której świetlista poświata żyjącym przysłania prawdę, będąc czymś w rodzaju kurtyny niewiedzy o losie zaginionych, zatraconych w wędrówce. Bo któż z nas może wiedzieć, jak było naprawdę i co z mapy Lankamera właściwie wyczytali? Czy coś odkryli czy też nie? I gdzie dotarli? I czy aby na pewno nie było to porwanie? Czy aby na pewno nie?
Przez parę kolejnych lipcowych nocy racławiczanie mogli obserwować na niebie tajemniczy spektakl. Organista Rawski, na przykład, o mało kapci nie zgubił z wrażenia na widok pląsających światełek, kiedy starym zwyczajem wyszedł na ganek, by zakurzyć ostatnią przed snem fajeczkę. A wielebny Świstak nie tylko zaobserwował, ale też i dokonał interpretacji teologicznej niezwykłego fenomenu. A mianowicie w locie z pełganiem dopatrzył się on powtórnego zwiastowania dobrej nowiny. Natomiast Misiek-krwiopijca, ze strachu przed gigantycznymi „świetlikami”, podkulił ogon i usiłował bezskutecznie skryć się w mysiej norze. Sam cieć-kuternoga od alejki zdawał się być urzeczony, zrelaksowany i jak gdyby zahipnotyzowany. Myślał pewnie, że światła są ruchomymi gwiazdami, które tak bardzo przecież lubił podziwiać latem. Że były to gwiazdy – nie miał wątpliwości. No a że ruchome? Cóż, wiadomo przecież, że niektórym głowa się od piwa kiwa, co w sumie nie powinno dziwić, zwłaszcza, jak jest to mocne pełne albo bałtycki porterek. Zastanawiające było co innego. To, iż liczba jasnych obiektów na niebie pokrywała się z liczbą zaginionych chłopców i wynosiła dwa. To było dziwne, wszystko było dziwne.
Ale opowieść rozpocząłem od mapy. Niechajże stanie się i tak, że na mapie ją skończę. Mapy. Podobno odmagiczniają rzeczywistość. Dopóki nie masz w ręku mapy danego obszaru, ten wydaje ci się piękniejszy, większy i bardziej tajemniczy. Co więcej, to świat cały wydaje ci się piękniejszy, większy i bardziej tajemniczy. Istnieją jednak mapy szczególne, które mogą człowieka zabić. Magiczne czy nie, myślę, że nie warto za nie ginąć. Co innego czereśnie, o tak, czereśnie to zupełnie inna bajka. Nie wyobrażam sobie życia bez nich, a one same kojarzą mi się z żarliwym słońcem i zmysłowym latem, takim, co mogłoby trwać i trwać całą wieczność. A, i jeszcze... ze szczęśliwym dzieciństwem mi się konotują. O tak, ze szczęśliwym dzieciństwem także, a może nawet przede wszystkim.
Jeśli dane wam będzie kiedyś wędrować po poniemieckiej drodze czereśniowej, koniecznie weźcie sobie słowa tu zapisane do serca. Zapamiętajcie je, a jeśli to możliwe – zapiszcie na kartce. I idźcie, idźcie prosto. Kierujcie się na północ, na racławickie rubieże, na Szmaragdowy Gród – Fabrykę Tęczy, bo tam, gdzie kres horyzontu łączy się z niebem zgrabnym mirażem dostępności i osiągalności, tą ułudą, co kusi, mami i zniewala, tam jedynie usłyszeć zdołacie dalekie echa śmiechu „małych bąków”, „bąków-brzdąców”, gdy się już dobrze z nastrojowym szmerem czereśniowych zieleńców zaznajomicie, gdy wczujecie się i nauczycie tęsknić za lepszymi dawnymi czasy.
Komentarze