Historia
Kot
Mieszkam sobie w najzwyczajniejszym jednopokojowym mieszkaniu, w najzwyczajniejszym prowincjonalnym małym miasteczku. Nie jest to może jakieś straszne zadupie, no ale nie ma tu tylu możliwości, co na przykład w Moskwie. Dziewczyny nie mam, przyjaciół niewielu, a i ci są raczej znajomymi. Moim jedynym przyjacielem, że tak powiem, stał się mój kot. Może wam się to wydawać osobliwe, ale tak mi było dobrze i nigdy nie chciałem tego zmieniać.
Kot był staruszkiem, niedawno skończył równo osiemnaście lat. Okazję tę uczciliśmy każdy po swojemu: on pysznym Whiskasem, a ja butelką taniego piwa. Złożyło się jakoś tak, że zwierzątko moje nazywałem po prostu - Kot. Kiedyś, dawno temu, starałem się wymyślić mu jakieś imię, ale jego pyszczek przyjmował wyrażenie zadowolenia tylko i wyłącznie wtedy, gdy nazywano go Kotem, żadne inne imię mu nie pasowało. Tak więc przeszliśmy z Kotem bardzo wiele, i zdawałoby się, że rozumiemy się w pół słowa, jeżeli nie w pół spojrzenia. I to głównie o nim będzie ta historia.
Pewnego późnego wieczoru wracałem z pracy do domu. Pracowałem wtedy jako stróż na parkingu, praca ta nie była szczególnie skomplikowana ani trudna, no ale trzeba było się się sporo nasiedzieć w stróżówce, czasem nawet dobę, ponieważ stróżów było tylko dwóch. W kieszeni miałem paczuszkę z kocią karmą, a deszcz lał nawet nie jak z cebra, ale jak z tysiąca pomp strażackich. Zmokłem po drodze niesamowicie, zmarzłem na kość, poszedłem więc szybciej, na skróty. Na ganku drżącymi od zimna rękoma otworzyłem zamek i wszedłem do domu.
Gdy teraz o tym opowiadam, tak sobie myślę, że pierwsze, co mnie poraziło, to cisza. Zazwyczaj mojemu powrotowi po dobowym dyżurze towarzyszyło radosne miauczenie, a puszysty kłębek skakał mi z szafy na ramię. Teraz nie było ani jednego, ani drugiego. Słychać tylko milicyjne syreny gdzieś na ulicy. Bez powodzenia starałem się odpędzić głupie myśli, wchodząc do jedynego pokoju. Myślałem, może śpi zwierzaczek. Nikogo. Z ciężkim sercem wszedłem do kuchni i zobaczyłem Kota, rozpłaszczonego w rogu, pod stołem. Przewracając meble, rzuciłem się ku niemu, z nadzieją, że może to taka nowa zabawa, kot zaraz wstanie i spojrzy na mnie chytrym wzrokiem - \"co, nastraszyłem cię?\". Ale nie. Gdy tylko podniosłem puszyste ciało, jego głowa bezwładnie opadła. Nie żył. Upadłem na kolana i zacząłem płakać. Tak naprawdę w życiu płakałem bardzo rzadko. Gdy odszedł mój Tata, nie płakałem. Gdy straciłem pracę, nie płakałem. Lecz teraz klęczałem i płakałem niczym małe dziecko, ściskając martwego kota. Nie pamiętam, ile czasu tak przesiedziałem. Po pewnym czasie po prostu się wyłączyłem, wziąłem łopatę, starą skrzynkę spod butów i poszedłem pochować mojego najlepszego i jedynego przyjaciela.
Ponieważ mieszkałem na samym skraju osiedla, do lasu nie szedłem długo. Wykopałem maleńki grób i złożyłem tam Kota. Zaznaczywszy mogiłkę czymś w rodzaju krzyża z gałęzi oraz obłożywszy ją kamieniami, powlokłem się do domu. Nie rozbierając się rzuciłem się na łóżko i zasnąłem niespokojnym snem. Pamiętam, że budziłem się kilka razy i czułem, jakby ciągle tu był, jakby spał, zwinięty w kłębek. Lecz za każdym razem, kiedy sen odchodził na dobre, czułem dookoła siebie niesamowitą pustkę, a serce mi pękało od bólu, spowodowanego stratą.
Jakoś tak nad ranem się obudziłem i usłyszałem ciche cykanie w korytarzu. Takie dźwięki zawsze wydawał Kot, kiedy chodził po gołej podłodze. Cyk-cyk-cyk, maleńkie pazurki stukają o drewno. Cyk-cyk-cyk. Z przyzwyczajenia go przywołałem, obróciłem się na drugi bok, kiedy nagle przeszył mnie dreszcz. Przecież wczoraj go pochowałem! Wyskoczyłem z łóżka, czując jednocześnie radość i przerażenie, rzuciłem się do korytarza. Pusto. Można się zdziwić, jak mocno wpłynęła na mnie strata zwierzątka domowego. No ale Kot nie był tylko jakimś tam zwierzątkiem. Był moim przyjacielem.
Cały następny dzień gapiłem się bezmyślnie w telewizor. Koło wieczora poszedłem do sklepu, kupiłem butelkę taniej wódki i wypiłem ją w samotności, wspominając przyjaciela, który odszedł. Kiedy audycja w telewizorze zmieniła się w śnieg, wyłączyłem pudło i ruszyłem w stronę łóżka. Rozebrałem się do bielizny, i już miałem dać nurka pod ciepłą kołdrę, kiedy to usłyszałem ciche miauczenie. Wzdłuż kręgosłupa przebiegła mi strużka zimnego potu. Drzwi zamknięte, okna i okiennice też, z powodu kiepskiej pogody. Żaden dachowiec nie mógł się tutaj dostać. Na miękkich nogach podszedłem do włącznika światła. Pstryk. Elektryczne światło wydobyło pokój z mroku, pozostawiając cień jedynie w kątach. Nigdzie niczego nie dostrzegłem. Zrzucając winę na tanią gorzałę, wyciągnąłem rękę, żeby światło wyłączyć, kiedy to zobaczyłem w kącie charakterystyczny blask kocich oczu, odbijających promienie światła. Zamurowało mnie. Przestałem oddychać, wpatrywałem się w płonące kocie oczy w kącie. Gdy płuca zaczęły mnie palić od braku powietrza, rozległ się koci pomruk zadowolenia, a blask zniknął, zupełnie jakby niewidzialny dla mnie kot odwrócił głowę albo po prostu zamknął oczy. Drżącą ręką sięgnąłem po latarkę, którą zawsze trzymam niedaleko włącznika, na wypadek problemów z prądem, które tu akurat zdarzają się dość często. Namacałem gładką obudowę, wcisnąłem przycisk, i promień światła rozświetlił kąt, rozganiając cień. Moje nadzieje, że zobaczę tam kota-dachowca okazały się płonne, jedyne co zobaczyłem, to starą, obszarpaną tapetę, brzeg wersalki... i nic więcej. Cicho zakląłem i wyłączyłem latarkę.
Tej nocy spałem przy włączonym świetle. Nie raz i nie dwa dało się słyszeć z korytarza albo z ciemnych kątów kocie mruczenie i ciche stukanie łapek. Po kilku godzinach, zupełnie wyczerpany strachem, zasnąłem. Obudził mnie dźwięk budzika, czułem dziwne ukojenie. Dlaczego? Pewnie dlatego, że słyszałem mruczenie oraz machinalnie głaskałem ciepły koci bok.
Nie tyle otworzyłem oczy, co je wytrzeszczyłem. I nie zobaczyłem nic. Byłem gotów przysiąc, że jeszcze przed sekundą dotykałem miękkiej, jedwabistej, kociej sierści. Czułem, jak zwierzę oddycha. A teraz pustka. Dotknąłem narzuty. Była zimna. Nie, nie zimna. Lodowata, zupełnie, jakby ktoś postawił na niej wiaderko z lodem.
Z dziwnym spokojem wstałem, zadzwoniłem do szefa i wziąłem urlop na żądanie. Jak tylko słuchawka opadła na widełki, na pełnej szybkości wypadłem z mieszkania, nawet nie zamknąłem drzwi. I to właśnie było moim największym błędem.
Kilka godzin szwendałem się po mieście, starałem się zacząć myśleć logicznie. Na głos zacząłem nawet rozmyślać o tym, jak alkohol potrafi zaszkodzić, co bardzo przeraziło pewną starszą panią, która natychmiast przyspieszyła kroku, aby szybciej oddalić się od dziwaka. W końcu uspokoiłem się i postanowiłem, że wracam do domu i przeszukuję tam każdy centymetr. Gdy podszedłem pod swoje drzwi, zauważyłem, że są uchylone. Nie zamknąłem ich przecież, kiedy wychodziłem. Zrobiłem głęboki wdech i wszedłem do środka.
Zmierzchało już - tyle czasu biłem się z sobą, aby się uspokoić i wrócić do siebie, łążąc po mieście. W korytarzu było ciemno, ale spod drzwi pokoju sączył się strumyczek światła. Usłyszałem kroki i ludzki szept. Złodzieje! Kucnąłem, modląc się, żeby nie zaskrzypiały pode mną stare deski i chciałem się wymknąć z mieszkania, aby zadzwonić na milicję od sąsiadów.
Niestety, złośliwość rzeczy martwych znów dała o sobie znać. Przeklęta deska, na której stanąłem, wydała głośny, mrożący krew w żyłach dźwięk. Drzwi się otworzyły i ktoś, złapawszy mnie pewnym chwytem, wciągnął mnie do pokoju.
W moim mieszkaniu tak naprawdę nie było żadnego łupu dla złodzieja, ale przecież dla narkomanów liczy się każda kopiejka. A właśnie tak nazwałbym tych dwóch młodzieńców, którzy zdążyli już przewrócić mój uporządkowany niegdyś pokój do góry nogami. Nerwowe ruchy, napięte mięśnie twarzy, a przy tym rozpaczliwa siła szczura, otoczonego w kącie. Jeden z nich zatykał mi usta, przystawiając mi do gardła mój własny nóż kuchenny, drugi szukał czegoś, co miałoby jakąś wartość.
- Gdzie trzymasz pieniądze, *****? - nóż wbił się w skórę, zostawiając na niej niewielkie na razie rozcięcie.
- Ja ********, weź go ***** i pomóż mi szukać - rzucił drugi, wyrzucając zawartość szafy na podłogę.
Tak naprawdę nawet się nie przestraszyłem. Nigdy nie byłem tchórzem, jak już umierać, to po męsku - bez strachu i błagania.
W tym momencie zauważyłem dziwne zjawisko w cieniu ponad szafą. Zupełnie jakby cienie skumulowały się i uformowały w kształt małego, puszystego ciała. Błysnęły kocie oczy. Rozległ się nie pomruk, a cichy ryk, jaki czasem wydają z siebie gotowe do bójki dachowce. Skok. Kot dopadł głowy ćpuna i machnięciem łapy rozpruł mu gardło. Skok z ciała, osuwającego się na ziemię w stronę mojej twarzy. Odruchowo zamknąłem oczy, skuliłem się i poczułem na policzku dotknięcie sierści. Drugi, który mnie trzymał, bez słowa osunął się na ziemię. Bojąc się ruszyć, stałem pośrodku pokoju z zamkniętymi oczami, a dookoła mnie rozlegały się miękkie kroki czegoś, co kiedyś było moim kotem.
Usłyszałem pomruka zadowolenia i poczułem jak kot ociera się o moją nogę. Zebrałem się w sobie i otworzyłem oczy. Złodzieje byli na miejscu, jeden stara się coraz słabiej zatamować krwawienie z szyi, a koło mnie leży tułów drugiego. Dokładnie, tułów. Głowa człowieka, grożącego mi nożem, leżała tak z metr dalej. Jednak stworzenia, które tak zmasakrowało dwóch dorosłych mężczyzn nie było nigdzie, i tylko kątem oka dostrzegłem blask. Zupełnie jakby ktoś puścił mi oczko zza szafy.
Nie chcę wdawać się tutaj w szczegóły, jak pozbyłem się dwóch ciał z mojego mieszkania. Powiem tylko, że moi sąsiedzi to porządni ludzie, którzy uważają, że każdy powinien pilnować własnego nosa. Po dwóch dniach, kiedy przywróciłem w mieszkaniu porządek, siedziałem sobie na kanapie i oglądałem jakieś głupie show w telejajku. W jednej ręce trzymałem butelkę piwa, natomiast drugą głaskałem zimne ciało mruczącego w zadowoleniu Kota. Kota, który co wieczór wyłaniał się z ciemności. I razem z ciemnością odchodził każdego ranka.
Dodał Neluka.
Komentarze