Historia
Przydrożne stwory
Zawsze myślałem, że rzeczy nadprzyrodzone omijają mnie i moją rodzinę szerokim łukiem. Skłonny byłem nawet uważać, że wszystkie duchy i wampiry to jedynie wytwór wybujałej fantazji. Niedawno jednak postanowiłem odwiedzić mojego tatę, który mieszka w Kirowie (sam mieszkam w Moskwie). Posiedzieliśmy do późna, przegadaliśmy mnóstwo tematów - nie widzieliśmy się już od półtorej roku. Zaczęliśmy wspominać lata dziewięćdziesiąte, kiedy to całą rodziną mieszkaliśmy w Permie (ja z mamą do Moskwy przeprowadziłem się w dziewięćdziesiątym ósmym, a tata rok później przeniósł się do Kirowa). Coś im się tam w małżeństwie popsuło i mama postanowiła, że zabierze mnie ze sobą. Zawsze dziwiłem się, dlaczego tata nie został w Permie, miał tam przecież wiele znajomości, a do tego piękne, czteropokojowe mieszkanie. Zastanawiałem się nad tym wiele lat, ale jakoś nie miałem odwagi spytać ojca o to wprost. Pewnie jakieś przyczyny osobiste, myślałem. Tym razem jednak uznałem, że nie ma głupich pytań, a poza tym oboje jesteśmy dorosłymi ludźmi, cokolwiek by mi nie powiedział - zrozumiem. Mimo to, odpowiedź, którą usłyszałem, sprawiła, że włosy stanęły mi dęba.
Tata w tamtych czasach pracował jako kierowca TIRa i rozwoził rozmaite towary, głównie po Uralu. Pewnego razu dostał kontrakt na dostawę ładunku do Omska, należy dodać - bardzo dobrze płatny kontrakt, jako że droga do krótkich nie należy. Jechał sobie najzwyczajniej na świecie, powolutku i rozkoszował się zimowymi widokami. Ładunek dowiózł i rozładował bezproblemowo, a następnie ruszył w drogę powrotną. Trzeba nadmienić, że wracał już inną drogą, jako że ta, którą przyjechał, była już kompletnie zasypana śniegiem i tworzył się na niej niezły korek. Wracając, minął jakieś wioski i dotarł do krawędzi lasu. Od jego skraju zdążył przejechać 20-30 kilometrów, a mimo to z przeciwka nie spotkał ani jednego samochodu. W pewnym momencie dostrzegł na poboczu człowieka (chociaż co prawda na początku uznał go za jakiś duży pniak). Pomyślał więc - różne historie się zdarzają, zabłądził człowiek w lesie zimą (chociaż tak naprawdę, kto zimą łazi po tak wielkiej puszczy?) Zahamował więc, trochę go poniosło po oblodzonym asfalcie, i zatrzymał się jakieś pięćdziesiąt metrów za nieznajomym. Patrzy w lusterko - tamten stoi i ani drgnie. Ojciec wysunął się więc z okna i krzyczy "Hej, kolego! Chodź, podwiozę cię!". Nieznajomy powoli odwrócił się, popatrzył parę sekund i spokojnym krokiem ruszył w stronę ciężarówki. Ojciec najpierw poczuł, że coś jest nie tak, zanim zdążył zobaczyć cokolwiek podejrzanego. Tamten z wyglądu przypominał normalnego, młodego chłopaka, tyle że był ubrany kompletnie nieadekwatnie do wszechobecnego mrozu - miał na sobie szarą bluzę, beret, dżinsy i jakieś tenisówki. Gdy zbliżył się jeszcze bardziej, ojciec spostrzegł, że twarz nieznajomego niewiele ma wspólnego z ludzką twarzą - gigantyczne czarne oczy, trzy razy większe od zwyczajnych, a do tego długie, ostre, zwierzęce kły, wystające z ust. Nie zastanawiając się wiele, wcisnął gaz do dechy i zaczął uciekać tak szybko, na ile pozwalała mu na to ciężarówka. Gdy spojrzał w lusterko, zorientował się, że stworzenie biegnie za nim. Rozpędził ciężarówkę do 60-70 kilometrów na godzinę, ale.. wcale nie zwiększyło to dystansu pomiędzy nim i dziwacznym stworem! Co więcej, w miarę jak zapuszczał się coraz głębiej w las, stworów pojawiało się więcej, po kilkunastu kilometrach goniły go już cztery. Tutaj tata przestraszył się już nie na żarty, łzy leciały mu ciurkiem po twarzy. Myślał: to by było na tyle, albo wpadnę w poślizg i się przewrócę, albo mnie te paskudy dogonią i zarżną albo i coś jeszcze gorszego ze mną zrobią! Sam nie wie jakim cudem udało mu się dotrzeć do skraju lasu. Tam też dziwne stworzenia zniknęły, zupełnie jakby rozpłynęły się w powietrzu. Dotarł do pierwszej lepszej stacji benzynowej, jednej z tych, gdzie można dostać byle jaki nocleg i kiepskie żarcie. Kupił pół litra wódki i przy niej opowiedział o wszystkim gospodarzowi tego niby-hotelu. Ten tylko się roześmiał i doradził ojcu, żeby więcej nie pił za kółkiem, bo jeszcze dziwniejsze rzeczy będzie widział.
Na taką odpowiedź ojciec tylko machnął ręką. Nie wierzy, to i nie uwierzy. Zapłacił za postój i poszedł się przespać do samochodu. Niedługo jednak pospał, bo szybko obudził go ucisk w pęcherzu. Dookoła ciemno, że oko wykol, ni cholery nie widać. Trzeba było reflektory zapalić, żeby jakoś się dobrać do wychodka na podwórku. Przekręcił kluczyk, włączył światła, wycieraczki i co widzi? Te same paskudy, które biegły za nim przez cały las. Dziesięć sztuk. Stoją dookoła kabiny i wytrzeszczają na niego te swoje ślepia. Jednemu z nich z kłów jeszcze ściekała krew. "Kurwa mać", przemknęło ojcu przez głowę. Z całej siły wcisnął klakson i wysoki dźwięk rozdarł nocne powietrze. Stwory rozbiegły się chaotycznie, a ojciec tak szybko, jak tylko zdołał, wyjechał z parkingu i popędził dalej na złamanie karku. Najstraszniejsze było to, że dookoła panowały egipskie ciemności i nie sposób było dostrzec, czy te paskudztwa w ogóle go gonią.
Do Permu dojechał, nie zatrzymując się. Oczu nie zmrużył ani na sekundę.
Od tamtego czasu zaczął często się budzić w nocy i wyglądać przez okno. Bał się nieziemsko, że te potworki biegły za nim aż do miasta, że wyśledziły go w jego mieszkaniu.
Gdzieś tak około Nowego Roku 1999/2000 pod wieczór wyszedł na balkon zapalić papierosa... i zobaczył je. Stały w trójkę w świetle latarni. I patrzyły. Znów patrzyły swoimi przerażającymi oczami. Zamknął się w mieszkaniu, pozasłaniał okna kotarami i całą noc przegadał przez telefon z przyjacielem (też nocnym markiem), żeby utwierdzić się w przekonaniu, że jeszcze nie zwariował i żeby mieć chociaż namiastkę towarzystwa w tym pustym mieszkaniu.
Następnego dnia rzucił wszystko w diabły, kupił bilet na pociąg i wyjechał do Kirowa, do rodziny. Już stamtąd sprzedał swoje mieszkanie w Permie i kupił jakieś odrapane M2 w centrum miasta. Od tamtego czasu już tych stworzeń nigdy nie widział.
Komentarze