Historia
Kolacja
Jak co dzień siedzę w knajpce z chińszczyzną, niewyobrażalnie zmęczony po ponad 11 godzinach pracy. Poważnie zastanawiam się nad odejściem z niej. Zanim doszczętnie zwariuję.
Moczę palec w sosie i oblizuję go. Wiem, że to nie do końca wyrafinowane, ale nie obchodzi mnie to.
Nienawidzę szefa! Jest chorym człowiekiem. Poprawka, on nie zasłużył sobie na miano człowieka. A "chory" to zdecydowanie za słabe słowo. To pojebany potwór! Wymaga ode mnie rzeczy, których nie jestem w stanie zrobić. Których nikt normalny nie jest w stanie zrobić. Staram się jak mogę, ale co ja mogę?
Wyjmuję z pudełka kluskę. Odgryzam trochę i zaczynam powoli żuć. Znajomy smak koi moje nerwy. Wiem, że nie powinienem jeść tego gówna, ale to również mnie nie obchodzi.
Już nic mnie nie obchodzi. Odbija mi. Nikt nie zasługuje na takie życie. Bo ta praca to moje życie. Nie żebym był jej tak oddany, po prostu jestem jej podporządkowany. Zależny od niej. Robię wszystko, co mi każą. Często zrywam się w środku nocy, bo podobno "nie dają sobie rady", czy "potrzebują mnie". Gówno prawda. Oni chcą mnie zniszczyć. Wykorzystują mnie. Wyciskają jak cytrynę. A gdy skończą wyrzucą resztki mnie za siebie nie oglądając się. Może spluwając.
Omijając mięso wybieram z dania sam nie wiem co i nadgryzam. Boże, co za ohyda. Wypluwam z powrotem do pudełka.
Moje oczy zaczynają wilgotnieć. Co ja zrobiłem? Praca moim życiem? Przecież ja nie mam życia. Zniszczyłem je. Sam się zabiłem podpisując umowę. Jestem nieudacznikiem. Nic nie wart.
Gmeram palcem w kapuście. Znajduję w niej czarny włos. Ale to tylko mój włos. Wycieram dłoń o spodnie. Jedna z moich łez skapuje do jedzenia.
Ciekawi mnie, co się stanie, gdy rzucę tę robotę. Pozwolą mi? Tak po prostu? Po tym, co widziałem? Wątpię. Boję się, że zrobią coś mnie albo moim rodzicom. Będą mnie szantażować do końca życia. Jeśli pozwolą mi odejść, rzecz jasna. Co się raczej nie stanie. Pewnie gdy tylko o tym wspomnę będę martwy.
Trzęsącymi rękami poszukuję jeszcze czegoś jadalnego. Płacząc nie widzę już, co chwytam. Wkładam "coś" do ust.
I natychmiast wypluwam na rękę. Przyglądam się temu i próbuję nie zwymiotować. Są to nic innego jak dwa połączone jeszcze ścięgnem dziecięce paluszki. Najwyraźniej ze stopy. Pod jednym z paznokci jest jeszcze kawałek brudu. Boże...
Boże, boże, boże... Tylko spokojnie. Nie. NIE. Palce. DZIECIĘCE. Tego już za wiele. Ciskam je na podłogę. Bliski histerii odnoszę danie klientowi i idę porozmawiać z szefem.
Komentarze