Historia
NIEBYT
Jego dom. Stary i opuszczony. Nikt tam nie mieszka i nikt się tam nie zapuszcza. Otoczony wysoką, zniszczoną siatką zakończoną ostrymi szpikulcami, na które gdzieniegdzie ponabijane są małe gryzonie i ptaki. Wiele jest w niej wyrw. Dziury zioną zimnem i strachem. Chwasty i zielsko oplątują jej dolną część niczym macki. Za nią kryje się, niegdyś, wspaniały ogród. Wiekowe drzewa opuszczają pomarszczone gałęzie niczym drapieżne łapy, próbując porwać nieszczęśnika, który pod nimi przechodzi. Jemu nic nie zrobią.
Ledwo widoczna ścieżka, długa, prowadząca aż do wrót domu, jest oświetlona nikłym światłem księżyca, prześwitującym przez makabrycznie powykręcane gałęzie. Co kryje się dalej, w ciemności ogrodu, tego nie wie nikt. Znów zaczyna padać. Krople deszczu rozbijają się o liście, siatkę, bruk. Bębnią o dach posiadłości.
Staje przed bramą. Wysoka, zakończona szerokim napisem furtka do jego miejsca. Tak się kiedyś nazywał. Tu żył przed. Tu się narodził i tu wychował. Ale i tu po raz pierwszy zaznał smaku i woni krwi.
Brama skrzypnęła. Jego cień powoli wpłynął do ogrodu. Wiatr zawył w górze. Gdzieś coś trzasnęło. Uderzyła okiennica. Coś cichcem przebiegło wśród cieni i mroku. Zrobiło się niesamowicie. Powietrze stało się ciężkie i duszne. Obejrzał się. Wrota z jękiem otwierały się i zamykały. Jedno ze skrzydeł było wyłamane. Nietoperz. Przysiadł na bramie. Sekunda. Już go nie ma. On także poluje.
Idzie, idzie wolno. Ma całą wieczność. Jego czarny, długi płaszcz zamiata i szeleści pośród ostatnich liści tego roku. Długo. Patrzy przed siebie. Zarys domu. Uwielbia to miejsce. Boi się go również. To jego jedyna miłość. Nagle, przed nim, wiatr zabiera w otchłań mroku liście. Kołują. Lecą ku księżycowi. Znikają w ciemnościach. Cichy płacz dochodzi go z ogrodu. Wie, że nie może skręcić. Wołanie. Podejdź... Może tym razem. Uda się. Niee. To zbyt trudne. Płacz. Jęki. Duchy przepływają za jego plecami w poświacie. Odbijają się od ciemności i znikają. Nad jego głową, na którejś z gałęzi przysiadły dwa czarne ptaki. Duże. Kruki. Otwarte dzioby. Zaczynają. Skrzeki. Łopot skrzydeł. On idzie. Nie patrzy. Zaczynają walczyć. Idzie. Spadają jak wielka kula z drzewa. Idzie. Nie ogląda się. Tarzają się w liściach i wodzie. Walczą. Milkną. Odlatują.
Dochodzi do domu. Jest ogromny. Większy niż zwykle. Trzy wieżyczki z trzech stron okalają dach. Wysokie okna. Poczwórne. Wiele. Za dużo. Cienie przemykają wkoło. Skaczą, kręcą się, liżą ściany budynku. Małe. Ogromne. Bez znaczenia. Deszcz uderza w dach. Spływa do środka. Bębni o szyby i bruk. Deski skrzypią.
Ogromne, podwójne, dębowe drzwi. Uchylone. Szkło w oczach. Czuje o wiele lepiej i więcej niż człowiek. Ogród za nim śpiewa. Może wejść. Uderza w drzwi. Pusty łomot roznosi się po kątach, pokojach domu. Światło księżyca wlewa się do środka. Staje w progu. Słychać cichutkie dzwoneczki. Wejdź...
Cień ze świecą przemyka na piętrze. Masa pokoi. Nigdy ich wszystkich nie zwiedził. Był za mały. A później, później...
Schody stare, szerokie. Pięknie rzeźbione, śliskie poręcze. Wszędzie pajęczyny. Schody są nimi związane. Coś skrzypnęło i przebiegło w prawym pokoju. Spojrzał. Złudzenie. Męki przeszłości. Stare cienie o nowych twarzach. Wszędzie je widzi. Falują, wołają go. Głosy. Jęki. Wycie. Wiatr. Deszcz. To za dużo!! Ryk. Biegnie. Stopień! Jeden, drugi. Skok. Już jest na półpiętrze. Ogromny żyrandol nad holem szeleści tysiącem głosów. Melodia łkania rozchodzi się. Rozgląda się. Wygląda na zewnątrz. Widać ogród. Zniszczony, zaniedbany. Jego piękno umarło. Nigdy nie wróci. Gdzieś krople deszczu uderzają o rynnę. Ktoś chodzi. Słychać kroki. Echo. Tupot małych nóżek. Jęki. Wiatr dmucha w komin wydając dziwne dźwięki.
Powoli stąpa. Schody skrzypią. Większy krok, któraś z desek jest złamana. Nie ma poręczy. Znów dziwny cień przebiega po jego twarzy. Staje na górze. Ciemny korytarz. Idź naprzód...nie może tego zdusić. Nagle wszystkie drzwi otwierają się z łoskotem. Głosy. Białe ręce ze ścian, z podłogi!! Chcą go pochwycić. Biegnie. Ostatnie drzwi. Chrzęst zamka. Jest w środku. Pusto. Ciemno. Światło księżyca wpada do środka, po to tylko, aby oświetlić nieliczne jego zakamarki. Krok. Skrzypnięcie. Szloch. Rozgląda się. To dawna biblioteka. Zniszczone regały, powybijane szybki i połamane półki. Wszędzie resztki książek i czasopism. Jego ojca. Pośrodku fotel na biegunach. Pajęczyny. Cienie grają na szybkach i podłodze. Kilka nienaruszonych, pustych regałów. Ale fotel... Wspomnienia. Jak z mgły.
Siada. Buja się. Długo. Bezszelestnie. Włosy opadają na poręcze. Wiele godzin. Głosy milkną. Wracają wspomnienia. Dawne. Nieliczne. Smutne. Zapomina. Nie może. Księżyc zakrywają chmury. Robi się bardzo ciemno. Podnosi się. Podchodzi do okna. Widać. Widać Tower. Światła miasta. Bliskie. Dalekie. Odwraca się. Książki zdają się przesuwać po podłodze. Cienie pełzają po ścianach.
Cichutkie pukanie do drzwi. Niemożliwe!
Jego przemęczona wyobraźnia płata mu figle. Źrenice zwężają się. Kolejne pukanie. Cztery razy. Skądś je zna. Pamięta.
Klamka się porusza. W prawo. W lewo. Kroki w korytarzu. Coś zatrzymuje się pod drzwiami. Trzask zamka. Zaczynają się uchylać. Przesuwa się w kąt. Boi się. Do pokoju wchodzi cień. Cień dziecka ze świecą. Ledwo go widać. Jego smutne oczy. Dziwny, nienormalny uśmiech. Krzyk. Jęk. Ryk. Dziecko odwraca się. Jego oczy stają się szalone. Wybiega. Raczej wysuwa się z pokoju. Wypływa. Świeczka zostaje. Stoi na podłodze.
Vampir Długo się waha. Znów to samo. Podchodzi. Powoli. Skrzyp. Skrzyp. Potrąca książkę. Kuca. Wyciąga rękę. Cofa. Po chwili wyciąga znów. Wiatr zaczyna wyć. Księżyc się zmniejsza. Cienie podnoszą się nad jego ciałem. Spływają ze ścian. Śmiech. Suną po podłodze.
Dotyka świecy. Jest zimna. Ogień błękitny. Teraz zauważa. Podnosi się powoli. Ogień przygasa. Świeca zaczyna się rozpływać. Nie rozumie. Dlaczego?? Dlaczego on??!!
Już nie trzyma jej w ręku. Wychodzi z pokoju. Światło księżyca miga mu przed oczyma. Cienie bawią się z nim. Idzie. Do pokoju. Zamknięty. Kolejny. Otwarty...Chce wejść Nie może. Jakaś siła mu nie pozwala. Walczy. Przypomina sobie. To pokój jego brata. Słabszego. On umarł wcześnie. We śnie. Patrzył na niego. Nie zamknął oczu...
Ciche głosy. Proszą go. Wejdź...
Przypomnij sobie...
Nie! Nie!
Wejdź...nie odchodź
Gwizdy wiatru w szczelinach. Noc przemija powoli. Szybko. Traci rachubę. Chwyta za klamkę. Jest lodowata. Jak on. Popycha drzwi. Skrzypią. Skarżą się. Stoi w progu. Wszystko jest jak dawniej. Te same meble, to samo łóżko. Firanki. Toaleta. Szafa. Tylko, że starsze o 60 lat. Zbite lustro. Nie domknięta szafa. Podziurawiona firanka. Łóżko już na trzech nogach. Pościel pomięta. Poszarzała. Pajęczyny. Książki. Wszędzie wspomnienia. Stare świece. Cicho podchodzi do lustra. Kiedyś był taki ładny. Hmm...nawet przystojny. Młody. Nie przeczuwający. Kto by pomyślał. Nagle szmer. Tupot małych nóżek. Myszy?
Duchy. Dawni przyjaciele. Owionął go chłód. Wiatr zaczyna swe harce z przydługimi, podziurawionymi firanami.
Wychodzi, w korytarzu wiszą obrazy. Zniszczone ramy. Krzywe. Ledwo widoczne płótna. Przedstawiają miasto. Londyn. W nocy.
Deszcz pada, mgła zaczyna się opuszczać.
Kroczy powoli, trochę jakby dostojnie. Pamięta jak biegał po tych korytarzach. Pamięta brata. Niee. Wystarczy. Czuje czyjąś obecność za plecami... Nagle krzyki, wrzaski, piski. Tupot nóg. Zewsząd. Wybiega. Schody. Cień chłopca... przystaje ułamek sekundy. Patrzy na niego. Potem zrywa się znów do biegu. Biegnie przez hol. Drzwi. Schodki. Ogród. Jęki za nim. Wiatr próbuje złapać go za włosy. Wyje. Wyje jeszcze długo po tym, jak wybiegł za bramę i zostawił za sobą swój dom. Stary. Zniszczony. Swój...
Komentarze