Historia
Podziemia
Dzisiejszego wieczoru wyszedłem ze Swojego małego mieszkania na skraju lasu w celu rozeznania się po okolicy, wprowadziłem się tutaj trzy dni temu i jeszcze nie zdążyłem tego zrobić, najbliższy sąsiad ma domek jakieś trzy kilometry od mojego a najbliższy sklep jest oddalony o ponad 20km. Nie lubiłem przebywać w obecności dużego grona ludzi, zawsze mnie to przytłaczało, od zawsze kiedy moja mama zginęła w wypadku samochodowym... miałem od tamtego czasu problemy z powstrzymaniem strachu przed samochodami, sam posiadam jedynie rower a mieszkanie na skraju cywilizacji umożliwia mi odseparowanie się od tego czego się boję.
Jest godzina 20:00 zaczyna się ściemniać. Chwyciłem latarkę i wyszedłem z domu mając na sobie stare trapery, bojówki i jakąś podartą podkoszulkę.
Poza latarką wziąłem ze sobą scyzoryk, była końcówka lata więc pomyślałem sobie a nóż znajdę jakieś grzyby. Wyszedłem przez ganek, moim oczom ukazał się gęsty las, korony drzew sięgały kilkudziesięciu metrów, mimo jeszcze widnej pory korony drzew pochłaniały znaczną część promieni słonecznych. Podłoże było pokryte kawałkami spadających gałązek, mchu i standardowej ściółki leśnej można było zauważyć parę krzewów z czego na niektórych rosły jakieś owoce.
Wkroczyłem do lasu i pierwsze co przykuło moją uwagę to uspokajający śpiew ptaków, którego o dziwo nie słyszałem będąc na ganku. Przez pierwsze 15minut marszu nic szczególnego nie rzuciło mi się oczy. Wszędzie mech, ściółka i drzewa. Nagle spostrzegłem coś jak gdyby wydeptaną dróżkę, była ona wąska prawdopodobnie wydeptana przez jedną osobę. Nie zastanawiając się długo podążyłem wydeptanym szlakiem. Droga prowadziła ciągle prosto i po przebyciu 20minut marszu znacznie odczułem zachód słońca.
Włączyłem latarkę, należała ona do mojego ojca dostał ją w policji za 15lat służby naprawdę spełniała swoje zadanie. Droga którą podążam zdaje się być jak gdyby... nie wydeptana tylko wypalona. Zagłębiając się coraz głębiej w las robi się coraz wilgotniej i chłodniej. Nieopodal słychać pohukiwanie sowy, śpiew ptaków już dawno ucichł a kilkadziesiąt mil od mojej lewej słychać wycie samotnego wilka.
Po minięciu jakiś 15 minut droga się kończyła, na jej końcu znajdowało się obudowane z kamienia niosące na sobie ślady czasu kamienne zejście w dół. Nie myśląc wiele spojrzałem w głąb świecąc latarką, rozejrzałem się tylko czy nie grozi mi nic poza śliskimi stopniami i pajęczyną po czym ostrożnie zacząłem schodzić w głąb nieznanego.
Po przebyciu kilkunastu stopni ukazał się przede mną ciemny i wilgotny korytarz, nie był on szczególnie zniszczony co całkowicie odbiegało od tego co znajdowało się na zewnątrz. Przyznam, że może nie tle mnie to zaniepokoiło co zdziwiło. Po chwili rozważań postanowiłem się tym nie przejmować zbytnio i ruszyłem w dalszą eksploracje tajemniczych podziemi.
Po chwili marszu doszedłem do rozwidlenia, jedna droga prowadziła dalej prosto zaś druga odbijała w prawo. Z lewej strony na ścianie widniała całkiem nowa tabliczka na której były narysowane jakieś małe symbole przypominające trochę pismo piktograficzne. Zszokowało mnie to bo przecież skąd mogła się wziąć tutaj całkiem nowa drewniana tabliczka? I co ważniejsze co oznaczała?
Postanowiłem iść prosto, od zawsze lubiłem proste rozwiązania. Poczułem zimny powiew... Jak by przeciąg lecz nigdzie nie widziałem żadnych otworów ani wcześniej nie czułem wiatru. To było co najmniej dziwne. Wędrowałem tak aż do następnego rozwidlenia. Znów prawo prosto i znów tabliczka z niezrozumiałymi dla mnie symbolami. Poczułem trochę monotonii, korytarze wyglądały podobnie, różniły się jedynie umiejscowieniem kępek pajęczyny i kurzu.
Wędrując dalej dotarłem do rozwidlenia prowadzącego na lewo oraz na prawo.
To co mnie przeraziło to wydeptane w kurzu ślady bosych stóp oraz czegoś ciężkiego co zostawiło spore rysy na kamiennym podłożu. Pomyślałem, że pora stąd wracać i niemal biegnąc zawróciłem. Maszerowałem najciszej i najszybciej jak się dało, starałem się nie robić zbyt wielkiego hałasu lecz nagły przypływ paniki mi to utrudniał...
Gdy dotarłem do poprzedniego skrzyżowania przed sobą usłyszałem ciche i stłumione szuranie po kamiennym podłożu. Przypominało to lekkie szuranie nożem po osełce. Serce mi zamarło a ja sparaliżowany nie wiedziałem co mam robić. Patrzyłem się tępym wzrokiem przed siebie i sam nie wiem na co czekałem...
W końcu TO ujrzałem... Oraz To coś zobaczyło mnie! zaczęło biec w moją stronę tym samym przerywając błogi szum szuranej stali. Kompletnie nie wiedziałem co mam zrobić... Szarżował na mnie wielki, ledwo mieszczący się w korytarzu człeko podobny stwór z powbijanymi gwoździami w twarzy odziany w szarą płachtę która zasłaniała tylko miejsca intymne. Wszędzie miało pełno ran, niektóre z nich wciąż krwawiły a stalowe narzędzie, które wydawało ten błogi odgłos okazał się wielki metalowy pręt w kształcie litery T z zaostrzonymi oboma końcami. Wokół rozlegał się huk jaki wydawała szarżująca bestia, już nawet ja sam nie słyszałem bicia swojego serca, które chciało mi wręcz wyskoczyć z piersi. Nie potrafiłem drgnąć, ciągle starałem się poruszyć. Powtarzałem w myślach "RUSZ SI!" "UCIEKAJ!" lecz strach był zbyt silny. Gdy temu CZEMUŚ pozostało niespełna parę metrów wydobyło z siebie dźwięk, o którego istnieniu nie miałem pojęcia. Był to niesamowicie głośny ryk przypominający tąpnięcie słonia, który w ostatniej chwili ocucił mnie z paraliżu i zdążyłem uskoczyć przed zamachem tego monstrum.
Zacząłem biec rozwinięciem którego nie znałem. W głowie poza dźwiękiem mojego sapania dudniła mi jedna myśl "ratuj się!" Biegłem ile sił w nogach.
Lawirowałem w coraz to bardziej krętych korytarzach, strach narastał a huk goniącej mnie bestii był coraz głośniejszy... nagle usłyszałem lekkie skrzypnięcie, po chwili dotarło do mnie co się stało. KURWA MAĆ! latarka siadła! Nie proszę nie teraz... Próbowałem kilkoma uderzeniami przywrócić ją do życia niestety bezskutecznie. Myślałem, że zaraz zginę... Tylko to mi dudniło w głowie "ZARAZ ZGINĘ!"
Nagle wbiegłem do oświetlonego pomieszczenia, chwilę mi zajęło zanim przyzwyczaiłem się do o dziwo sztucznego oświetlenia, pomieszczenie było nie zbyt duże, posiadało dwa kamienne stoły z czego obok jednego z nich stał agregat, na nim zaś lampa oraz magnetofon. Koło drugiego stołu stał chłopiec w czarnej koszuli i równie czarnych spodniach. Miał dłuższe kręcone włosy i ciemną cerę. Spojrzał na mnie przestraszony i rzucił szybko: "Właź, muzyka go odstraszy" po czym podbiegł do magnetofonu i puścił na cały regulator Dope - my funeral Trochę mnie to uspokoiło gdyż w tym dzieciaku było coś co wzbudzało zaufanie... Zdawał się być dobrym człowiekiem, sam nie wiem czemu ale ufałem mu. Zwłaszcza, że nie słyszałem już odgłosów te****
*
*
*
***zardzewiały kawałek stali z niesamowitym impetem wbił się jak w masło w czaszkę stojącego w wejściu mężczyzny. Nie rozbiło jej, przypominało to wbicie włóczni. Krew zaczęła powoli wyciekać z jego ust. Płyn mózgowy rozlał się w miejscu wbicia ostrza. Jego błogie już ciało lekko suwające się ze wbitego w czubek głowy szpikulca rzuciło ostatnie trzeźwe spojrzenie w przestrzeń przed nim.
Widział chłopca, u którego dostrzegł lekki uśmiech w tym samym momencie w którym w utworze rozbrzmiał fragment "so thank you for coming alone"
Komentarze