Historia

Jaskinia smoka

frostx 11 11 lat temu 6 743 odsłon Czas czytania: ~23 minuty

Cześć! Z tej strony Frostx - autor opowiadania "Żarówka". Przed tą pastą chciałem wszystkim podziękować, że tak miło przyjęliście moje można by powiedzieć debiutanckie opowiadanie tutaj. Nie wiecie nawet, jakie jest to miłe uczucie i serdecznie wam za to dziękuję. To wszystko, zapraszam do czytania.

Super jest wrócić choć na chwilę do myśli, w których jest się dzieckiem, prawda? Kto jest starszy po szkole i w dodatku ma prace, wie jakie miłe jest to uczucie. Zrozumiałby bardziej to o czym za chwilę tu napiszę. Potem chyba pozostaje mi już tylko popełnić samobójstwo. Dobrze, że nie mam żadnej rodziny albo choćby osoby mi bliskiej. Dlaczego? Jakoś tak wyszło, wiecie, niby najpierw umierają dziadkowie potem rodzice, a na końcu okazuje się, że nie masz nawet kontaktu do jakiegoś wujka lub cioci. Co do dziewczyn, miałem dwie i z żadną mi się nie ułożyło. Byłem więc samotnikiem, który pracuje w sklepie spożywczym codziennie od ósmej do piętnastej, a następnie wraca do domu i siedzi całymi godzinami przed komputerem.

Mój kolega był zupełnym przeciwieństwem mnie. Miał dwójkę dzieci i wciąż po dwóch latach kochającą go rodzinę. Jemu - mogłoby mi się wydawać przed tym wszystkim, co nam się przydarzyło - powodziło się nad wyraz szczęśliwie. Mimo to bardzo się z nim lubiłem.

Poznaliśmy się już dość dawno w pierwszej klasie liceum. Tak dobrze się wtedy razem bawiliśmy. Jeśli wiecie, co mam na myśli, kiedy napiszę tutaj, że chodzi mi głównie o imprezy domowe i inne takiego typu rzeczy. To był raj, raj młodości, z której potem niestety wyrośliśmy.

Kiedy nie musieliśmy kryć się już za kioskami i prosić sprzedawców o paczkę papierosów albo wysyłać jakiegoś bezdomnego po piwo szybko zajęliśmy się właśnie swoimi sprawami. Sprawami dorosłych. Dlatego też zdziwiłem się, kiedy zadzwonił do mnie w pewien czwartkowy już wieczór, radosny i pełen jak zawsze tryskającej z niego pozytywnej energii.

- Siemasz stary! - rzucił do słuchawki.

- Siemasz! - odpowiedziałem, ucieszony jego telefonem.

- Słuchaj, dzwonię do ciebie z pewną propozycją - powiedział nadal takim samym tonem, a ja trochę bardziej zaciekawiony zacząłem mu się przysłuchwiać. - Wiesz, że w tym tygodniu Amy z dzieciakami pakowała się i wyjeżdża na weekend do mamy, a najpewniej wróci dopiero w poniedziałek późnym wieczorem? - spytał, kontynuując swoją wypowiedź.

Przytaknąłem.

- Wiesz, tak sobie myślałem, czy nie zechciałbyś się ze mną gdzieś wybrać - powiedział, a ja zainteresowałem się jeszcze bardziej i szybko spytałem go o co dokładnie chodzi. - Szperałem sobie niedawno w internecie - zaczął - i natknąłem się na pewną legendę. Dokładniej pochodzi ona z miasteczka Prighteen, taka tam niby wieś, wyjęta rodem z westernów, która już dawno powinna zostać zburzona. Dokładniej jednak natknąłem się tam na coś, co jest poza, ale dość blisko właśnie tego miasteczka. To tak zwana “Jaskinia smoka” albo smocza jaskinia, nieważne, nazywaj ją sobie jak chcesz. - Słuchając go poczułem, jak mimowolnie jakiś mały dreszczyk przebiega mi po plecach. Byłem lekko podniecony. Słuchałem go dalej. - Niektórzy mówią, że to się wydarzyło bardzo dawno temu, w czasach gdy żyły jeszcze pieprzone dinozaury. Zagnieździł się tam smok. Powiem ci więcej, podobno w tamtej właśnie jaskini jest jego skarb, ale wszyscy z miasta boją się tam wchodzić.

- Dlaczego? - spytałem, zdziwiony tym faktem.

- To też miało miejsce dawno temu. Była sobie tam kiedyś jakaś wycieczka, harcerze lub być może jacyś koloniści, nieważne. W każdym razie była to grupa złożona z trzech opiekunów i dwudziestu paru góra trzydziestu uczniów. To był jeden z ich punktów do zwiedzenia, taka niby atrakcja czy coś.

- I co się stało? - słuchając go musiałem usiąść. Czułem, że to będzie dość długa rozmowa.

- Właśnie nic. Podobno weszli tam i już nigdy z niej nie wyszli.

- Jak to - spytałem, znów zdziwiony kolejnym faktem - a policja czy coś w tym stylu? Nie szukali ich?

- Właśnie o to chodzi. Zdesperowane rodziny wezwały na ich miejsce policję, ale ci byli w jamie i nie znaleźli zupełnie żadnych śladów. Co lepsze, oni wyszli stamtąd bez szwanku.

- Czy to jest potwierdzone?

- Raczej nie, długo tego szukałem, ale nic nie piszą na ten temat. Ale o smoku, to legenda wyjęta niemal z ust jednego z mieszkańca wioski. Ktoś opisał ją na jakimś blogu czy czymś tam. Nie wie, co to dokładnie za strona.

- Dobra, stary, ale co z tego? - byłem zupełnie strącony z tropu.

- Jak to, co? Pringhteen znajduje się od nas tylko o jakieś siedemdziesiąt kilomterów stąd. Na pewno dojedziemy tam w jakieś półtora godziny.

- A po co mielibyśmy tam jechać?

- Nie no Mike - niemal wykrzyknął w słuchawce - w chuja se lecisz? To jasne, że mamy tam iść, żeby odkryć skarb smoka. Wiem, że raczej go tam nie będzie, ale i tak to może być świetna zabawa - powiedział i dodał po chwili. - Wiem, że na pewno masz wolny weekend. Ja też, bo jak już mówiłem Amy z dzieciakami jedzie sobie w siną dal. Chyba nie masz inne go wyjścia, jak tylko dać mi się namówić.

Milczałem, nie wiedząc co powiedzieć.

- Hej! Mike! Jesteś tam jeszcze? - spytał się teraz niepewnie w słuchawce mój kolega, myśląc, że najpewniej przez te jego głupoty się rozłączyłem.

- Jestem, jestem - powiedziałem szybko - myślę.

- Nie ma wogule o czym myśleć! Pojedziemy moim samochodem. Nie, że coś, ale oboje wiemy, że jest szybszy i wygodniejszy od twojego - mówił szybko, nawet nie zauważając, że podkreśla to, że ma lepiej płatną pracę od mojej - musisz się zgodzić, bo inaczej do końca życia będziesz dla mnie wielkim sukinkotem.

Znów milczałem, ale w mojej głowie już i tak podjęła się decyzja.

- Zgoda! - krzyknąłem po chwili. - Ale Rick, czy my aby nie jesteśmy już trochę za duzi na chodzenie po jaskiniach?

- Właśnie o to chodzi - jego ton był pełen entuzjazmu, kiedy powiedziałem, że się zgadzam. - Znów poczujemy się jak dzieci. Czy to nie będzie miłe doświadczenie?

- Ach, co mi tam. Powiedz tylko, co mam wziąć ze sobą.

- Jedzenie, dużo żarcia albo też dużo kasy, żebyś miał co jeść przez cały dzień. Może nawet będziemy musieli wynająć sobie gdzieś jakiś pokoik na jedną noc, bo tak bardzo pochłoną nas owe poszukiwania. Kto wie.

- Kto wie - przytaknąłem. - Kiedy będziesz? - spytałem po chwili.

- W sobotę, rano, gdzieś tak o dziewiątej, więc lepiej szybko się ubierz, bo inaczej będziesz miał niemiłą pobudkę, a potem ostre słowa poganiania przeze mnie.

- Dobra, dobra, martw się lepiej, żebyś ty tak wcześnie wstał - odgryzłem się, ale i tak Rick miał rację. Byłem strasznym śpiochem. W weekendy potrafiłem spać nawet do dwunastej. Taką już miałem naturę.

Następnie jeszcze trochę pogadaliśmy. Ja spytałem się, co u niego, on, co u mnie, a potem omówiliśmy jeszcze raz całą wyprawę i tyle. Teraz pozostawało czekać.

Przyznam szczerze, że kiedy pracowałem w piątek, to nie mogłem się już doczekać, kiedy znowu zobaczę się z moim starym kolegą i razem pojedziemy na prawdziwą przygodę, prawie, jak dzieci.

Co do tego, jak się spakowałem. Nie przewidywałem, że będę musiał wynająć sobie jakiś hotelik czy coś, ale na wypadek wziąłem ze sobą pięćdziesiąt dolców. Co do jedzenia, nie polecam tego sposobu, to niezdrowe, ale nakupowałem dużo gotowych kanapek w sklepie, dodatkowo dwie butelki piwa i Cole (być może była to Pepsi, ale tego raczej nie pamiętam). Tak oto, kiedy w końcu budzik obudził mnie o ósmej rano w sobotę byłem już całkowicie gotowy do drogi.

Rick zjawił się dokładnie o dziewiątej. Z tego, co pamiętam, to zawsze był punktualny. Zszedłem, przywitałem się mocnym uściskiem dłoni i po chwili już jechaliśmy do klimatem westernowego Prighteen, cały czas śmiejąc się, rozmawiając na najróżniejsze tematy i wciąż zastanawiając się, co też znajdziemy w legendarnej “Jaskini smoka”. Powiadają, że smoki mają w swoich skarbach dosłownie wszystko od zwykłych złotych monet po korony królewskie, diamenty i inne kamienie szlachetne, a nawet czasami może trafić się jakiś czarodziejski przedmiot jak na przykład lama z magicznym dżinem, który spełni twoje trzy nędzne życzenia. Tak przynajmniej tłumaczył mi Rick. Widziałem po nim, że on o wiele bardziej niż ja zaangażował się w wyprawę. W końcu jednak to on miał wziąć całe wyposażenie, w którego skład wchodziły chociażby latarki, apteczki i tego typu podobne rzeczy. Nie wiem jednak po co brał chociażby kilof i to jeden z tych, o których pochodzeniu nawet nie wiedziałem, bo wielkością swoją przypominał bardziej zabawkę niż prawdziwe narzędzie do kopania, a także łopatę również tego samego wzrostu.

Dojechaliśmy o gdzieś tak dziesiątej trzydzieści albo trochę później. Ciekawym zjawiskiem było to, że kiedy wstąpiliśmy w Prignteen do jednego - a jakże wyglądające niczym z westernu - baru, żeby wypić po symbolicznym piwku - bo moje dwa chociaż Rickowi nie wolno było opróżniliśmy podczas jazdy - to barman zapytany o miejsce, gdzie właśnie się wybieraliśmy stanął dęba i popatrzył na nas dziwnym wzrokiem, jakbyśmy powiedzieli, że właśnie chcielibyśmy go zabić i sprzedać do laboratorium lub coś w tym stylu. Niesamowite, jak bardzo to miejsce przerażało miejscowych.

O jedenastej w końcu dojechaliśmy do celu. Mój kolega zaparkował dokładnie przed jaskinią. Swoje pierwsze wrażenie ta czarna otchłań wywarła na mnie naprawdę duże. Była otoczona mnóstwem zarówno gładkich, jak i ostrych kamieni. Wnętrze od środka było nieprawdopodobnie duże. Przewyższyło by przeciętnego człowieka o jakieś cztery może nawet pięć metrów.

- Wow! - krzyknął z zachwytu Rick, gdy wyszedł z auta i popatrzył się na to wszystko, co jama całym sobą prezentowała.

- Nieźle - powiedziałem. - Ile to ma gdzieś tak metrów kwadratowych, jeśli by zliczyć całą jej podziemną powierzchnię? - spytałem po chwili.

- Nie wiem - odparł Rick - na stronie nikt tego nie napisał, ale wydaje mi się, że na oko, to może gdzieś tak z trzydzieści tysięcy metrów kwadratowych albo i więcej.

- Niesamowite - zachwyciłem się teraz tym wszystkim - co natura może sama stworzyć.

- Mnie ciekawi bardziej co jest w środku - rzucił do mnie z tyłu, kiedy wyjmował nasze plecaki.

Następnie podszedł i podał mi latarkę. Była dość duża, a kiedy na próbę ją zapaliłem od razu walnęła mnie w oczy dość mocny światłem.

- Kurwa - zakląłem, szybko ją wyłączając.

- No, co - zaśmiał się Rick - potrzebne nam tam będzie dość ostre światło, co nie?

- Właśnie, a co jeśli się zgubimy lub gdzieś wpadniemy? - spytałem, dopiero teraz zdając sobie z tego sprawę.

- Nie ma szans - rzucił szybko - ta jaskinia jest bardzo duża, więc raczej jeśli byśmy zabłądzili, to szybko znajdziemy drogę po strudze światła, jaka się tam wlewa. I poza tym, podobno nie ma tam żadnych wąskich zakrętasów, czy czegoś takiego. W końcu smok nie przecisnąłby się wtedy w takim miejscu, a jeżeli już by miał, to zapewne zburzył by je wszystkie.

- Ty ciąglę z tym smokiem, chyba w niego nie wierzysz?

- A dlaczego by nie? W końcu mamy się czuć jak dzieci. - Uśmiechnął się.

Weszliśmy do środka. Nie mylił się. Jaskinia naprawdę był duża, a jej ścieżka najwyraźniej zakręcała cały czas i ciągle prowadziła w dół. To był taki jakby wielgachny podziemny tunel, który miał bardzo powykręcany i co jakiś czas zasyfiony nietoperzami sufit. Nietoperze były jednak tylko z początku. Im zagłębialiśmy się dalej tym rzadziej przestaliśmy je widywać.

Wkrótce było już naprawdę cholernie ciemno. Jak to dobrze i prosto ujął Rick “Jak w dupie”. Gdyby nie te latarki, to zapewne już dawno byśmy zabłądzili. Gdy spytałem się go o baterie, to od razu uspokoił mnie, że dopiero dzisiaj je montował, więc nie mam się czego obawiać. Nie przewidział jednak, że było prawie niezupełnie tak, jak powiedział. Lepiej dla mnie było, żebym się czegoś obawiał, tak samo lepiej byłoby też dla niego. Dokładniej chodziło o zgrozę, która dopiero czekała na nas w jaskini, a o której nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy.

Niedługo po tym, jak droga zaczęła być bardziej stroma nagle natrafiliśmy na dwa dość duże rozwidlenia dróg. Można było iść w dwie strony. Wszystko, co się potem wydarzyło było dla mnie dość szybkie. Ustaliliśmy, że pójdziemy w prawo, a jeśli natrafimy na jakieś jeszcze rozwidlenie, to natychmiast zawrócimy, aby przypadkiem faktycznie nie zabłądzić. Jednak Rick mylił się co do tego, że nie ma tu takich typu przejść. Ale i tak jak na razie dobrze się bawiliśmy. Poza tym, widoki tego całego sufitu jaskini były wręcz bajeczne. Nie są dla mnie nawet do opisania. Trzeba by samemu je zobaczyć.

Ruszyliśmy dalej. Tym razem droga była wyjątkowo prosta. W gdzieś tak jej połowie zdaliśmy sobie sprawę, że im dalej idziemy tym sufit obniża się coraz bardziej. Tunel się zwężał, ale nadal mogliśmy tam bez problemu iść we dwójkę. Zaczynało być też coraz zimniej. Wcześniej nieodczuwalna dla nas zmiana temperatury teraz dawała nam się widocznie we znaki. Mimo to zwyczajnie zaśmialiśmy się, że w młodości powiedzielibyśmy, że tylko zwykłe pipki nie wytrzymają takiego mrozku i będą jęczeć jak stare baby, i ruszyliśmy dalej. Z początku było zabawnie, teraz zaś zaczynało robić się wręcz ciekawie. Odkąd weszliśmy do jaskini minęły chyba ze trzy godziny. Ból nóg dawał wkrótce nieźle o sobie znać, ale i tak zaciskaliśmy zwyczajnie zęby. Ciekawość przezwyciężała wszystkie nasze inne emocje, jakie wtedy w sobie mieliśmy. Wszystko tylko, żeby odkryć smocze skarby, w które oczywiście wątpiłem.

Gdy w końcu latarką uchwyciliśmy to, że tunel, którym szliśmy kończy się i dalej jest jakby wejściem i jednocześnie wyjściem do jakieś wielkiej przestrzeni znów byliśmy podjarani zupełnie tak samo, jak na początku. Niemalże pobiegliśmy natychmiast w tamtą stronę i od razu byliśmy we wnętrzu można by powiedzieć jakiejś groty lub czegoś podobnego. Była okrągła i na zapewne spiczasta, co dało się zauważyć po zwężającym się powoli suficie na samej górze. Ledwo światło doszło do jej końca.

I wtedy wszystko się zaczęło. Nasza dziecięca przygoda zmieniła się w piekło, kiedy stwierdziliśmy, że wokoło oprócz wejścia, do którego weszliśmy jest jeszcze z dziesiątki innych, ale o wiele mniejszych. Gdybyśmy chcieli przez jakieś przejście najpewniej musielibyśmy zdjąć plecaki i zacząć się czołgać, a to nie wchodziło w grę. Przyznam, byliśmy trochę zawiedzeni tym, co zobaczyliśmy i postanowiliśmy wrócić. Kiedy się odwracaliśmy nagle w jednej z tych dziurek rozległ się szmer. Spojrzeliśmy na siebie. Po minie Ricka przekonałem się, że słyszał to tak samo wyraźniej jak jak. Szmer rozległ się ponownie. Teraz dokładnie wiedzieliśmy, z której dobiega dziury. Światła naszych latarek padły tam niemal natychmiast.

- Zajrzę tam - rzucił Rick i powoli zaczął się odwracać w tamtą stronę.

- Czekaj - zatrzymałem go - a co jeśli to nietoperz? Może mieć wściekliznę, więc jeśli cię ugryzie, to będziesz mieć poważne kłopoty. - Wiedziałem doskonale, że nie był szczepiony. Mówił mi kiedyś o tym, że miał trudne dzieciństwo. Potem oczywiście los się do niego uśmiechnął.

- Daj spokój. - Na jego twarzy pojawiło się rozbawienie. - Co nietoperz miałby robić w takiej małej jaskini? Przecież one są zwykle na sufitach i w dodatku na nich śpią. - Mówiąc to uspokoił mnie lekko.

Następnie zdjął plecak i położył na ziemi przy dziurze, aby zajrzeć do środka. Poświecił tam latarką.

- Niczego nie widzę - powiedział - może to... - nie zdążył dokończyć, bo w tym momencie krzyknął głośno z powodu tego, że jakiś czarny kształt wyłonił się z jaskini.

Serce podeszło mi do gardła, kiedy widziałem, jak ze środka wylatuje dość duża grupa nietoperzy i omija Ricka, wznosząc się coraz wyżej nad jego głową. On w tym czasie zakładał ręce za głowę, broniąc się przed nimi.

Popatrzyliśmy na siebie. W tej chwili trwało duże milczenie. A potem nagle roześmialiśmy się. Rozbawiła nas cała ta sytuacja. Nasza radość nie trwała jednak długo, kiedy tym razem z jaskini naprawdę coś wyszło. Był to dla mnie widok mrożący krew w żyłach. Tym razem Rick nie krzyknął, ale zwalił się na ziemię, kiedy wprost z dziury na niego nagle wybiegło malutkie dziecko. To był widok mrożący krew w żyłach. Jego skóra była zupełnie szara, w niektórych miejscach brakowało jej kawałka mięsa, a czasami przez takie ubytki zauważało się malutkie szarobiałe kości. Głowa jednak była najgorsza. Dziwię się, że patrząc na nią nie postradałem zdrowych zmysłów. Tylko oczy w niej pozostawały niewinne, co i tak jednak przez całą tą sytuacje napawało jeszcze większym strachem. Miało wiele szram, na policzkach, czole, usta zupełnie mu się rozbadźgały, tworząc tylko jakiś krzywy kształt, pozbawiony jakiejkolwiek ludzkości. Było łyse, miało gdzieś tak z jedenaście lat. Do dziś wydaje mi się, że było to jedno z tych dzieci właśnie z tej dziwnej wycieczki.

Wydawało mi się, że w chwili, kiedy patrzałem ze światłem skierowanym na tego małego potwora nic gorszego mnie już nie spotka. Błąd. Kiedy dziecko rozszarpywało twarz Rickowi zaczęło krzyczeć. Głos przypominiał skrzypienie, jakichś starych i zniszczonych drzwi, mroził dosłownie całe ciało.

Mój kolega tylko bezskutecznie próbował je z siebie ściągnąć, ale dziecko najprawdopodobniej było kilka razy silniejsze niż na swój wiek powinno. Bałem się go. Nie wiedziałem, co mam robić. Mój kolega już w tej chwili zamiast krzyczeć jęczał, a ja obserwowałem z coraz to większym zamiarem zwymiotowania zjedzonych przeze mnie kanapek z marketu prosto na ziemię, kiedy rączka zaczęła mu wbijać się w oko i dosłownie je masakrować. Gałka oczna niemal natychmiast pękła przez swoją cienką błonę i zaczęła łączyć się z krwią na całej tej masakrze, jaka miała miejsce na jego twarzy. Rick zemdlał, tak przynajmniej mi się wydaje do dziś, kiedy obserwowałem, jak jego ciało przestaje się ruszać. Poczułem zgrozę. Te kilka piw, które wcześniej wypiliśmy teraz wyszło przefiltrowane przez mój żołądek z mojego penisa w postaci moczu wprost na dżinsy, które na siebie dzisiaj rano założyłem.

W tym momencie wydarzyły się dwie rzeczy. Najpierw dziecko przestało na chwilę płakać i spojrzało się na mnie. Wtedy również przez światło w mojej latarce zauważyłem, że z dziur zaczyna wychodzić coś równie podobnego do atakującego nas. Kiedy skierowałem latarkę w tamtą stronę od razu przekonałem się, że to dokładnie to samo, tyle, że w większej ilości. Ile tam było tych dzieci? Nie wiem. Pamiętam tylko, że z każdego otworu wychodziło tylko po jednym dziecku. Zupełnie, jakby to były domki każdego z ich osobna.

Wyglądały różnie. Niektóre były umazane krwią. Zdawało mi się nawet, że widziałem, jak jedno nie miało nogi i czołgało się najszybciej, jak tylko umiało, prosto w moim kierunku. Strach wcześniej paraliżując mnie teraz zmotywował do działania. W chwili, kiedy dziecko rzuciło się na mnie zrobiłem unik, obiegając je i czym prędzej wziąłem z kieszeni Ricka klucze od auta. Inaczej przecież nie mógłbym opuścić tego miasta. To było jednak trochę głupie, bo poczułem na swojej szyi palce tak lodowate i oślizgłe, że natychmiast wstrząsnął mną dreszcz. Nie dałem się jednak. Chwyciłem jak najmocniej za rączki, które oplatały mnie z tyłu i rzuciłem dzieckiem przed siebie. Kiedy leciało nadal trzymało się mojej szyji. W momencie, kiedy je odrzuciłem zrobiło mi pazurami osiem szram po cztery na prawej i lewej stronie. Zawyłem z bulu, ale nawet na coś takiego nie miałem wystarczająco dużo czasu. Dziecko, które ominąłem teraz dopadło mnie i wszczepiło rączkami w moją bluzę. Dodatkowo zaczynały już podbiegać inne kreatury. Zauważyły nas. Dziecko naprawdę było silne. Upadłem z nim obok Ricka. Usłyszałem w mojej głowie odgłos darcia koszuli. Niesamowite, jaka to była imponująca siła. Odwróciłem twarz, chroniąc się przed łapami dziecka. Nic by mnie wtedy nie uratowało, gdyby nie otwarty plecak mojego kąpana. Gdy szamotał się z dzieckiem najpewniej musiał się przez przypadek otworzyć. W przypływie rozpaczy, nie wiedząc zupełnie co robić sięgnąłem do środka i tylko czysty przypadek tego, że natrafiłem akurat na kilof uratował mnie od rychłej śmierci.

Chwyciłem za rączkę i szybko wyjąłem go z plecaka. Skurwysyn ledwo co wyszedł, a musiałem mocno pociągnąć, bo zahaczał o coś w środku. Dzieciak tym razem już dobrał się do mojej twarzy i zrobił mi kilka ładnych szram. Najmocniej jak tylko umiałem przywaliłem mu w łeb. Rozległ się głośny plask. Dziecko nagle zamarło, a następnie stało się na mnie po raz już drugi martwe, i tym razem było takie na prawdę. Szybko zrzuciłem je z siebie i kiedy już chciałem wstać poczułem nagle, jak moje buty dotyka pełno małych tych samych niewinnych rączek. Szybko zebrałem się z ziemi. Gdy wstałem od razu zrzuciłem jedno z nich z mojej nogi, wywalając je jak najdalej w powietrze. Mimo to tak jak wcześnie dzieciak, którego ubiłem ten tym razem zamiast na szyi zrobił mi niezłe rozdarcia na butach.

Uwierzycie, że podczas tego wszystkiego cały czas trzymałem latarkę w ręku? Bo ja nie. Ale najwidoczniej tak było, bo świeciłem ją do wyjścia i po chwili już wybiegłem z tego mrocznego pomieszczenia. Ciągle jednak słyszałem za sobą głosy tych biednych sierot, które cały czas żyły i nie zasnęły jeszcze snem wiecznym.

Nie wiem ile czasu minęło nim znów znalazłem się na rozwidleniu. Mimo to wciąż dobrze słyszałem ich krzyki. Widocznie za mną biegły. Wtedy też w głowie szybko zaświtał mi pewien pomysł. Skoro mnie gonią to pewnie dalej pobiegną cały czas prosto. Skoro tak, to wymyśliłem sobie, że wejdę do drugiego otworu, modląc się w duchu, że tam nic już nie znajdę. Znów oczywiście musiałem się mylić.

Kiedy byłem w połowie jego drogi odgłosy dzieci w końcu ucichły. Na całe moje szczęscie. Byłem cały, zupełnie zgrzany i przepocony. Doszło też do mnie, że Cola (albo pepsi) w moim plecaku pod wpływem mojej szamotaniny z dziećmi rozlała się, więc mogłem wyrzucić cały plecak. Tak też zrobiłem.

Postanowiłem iść dalej. Nie odważyłbym się za nic wrócić tam, gdzie najwyraźniej pobiegły dzieci. W moich myślach rodziły się wtedy straszliwe rzeczy, jak ta, że na przykład mogą one wyjść z jaskini i zaatakować mieszkańców miasteczka. Nie zniósł bym tego, gdyby tak się stało. To w końcu była moja wina.

Do dziś w pełni nie mogę pojąć tego, co było na końcu tego tunelu. Kiedy trochę ochłonąłem i doszło do mnie, że jest w nim o wiele cieplej niż w poprzednim, to przeszły mnie ciarki. Po tym, co jeszcze tak niedawno widziałem, mogłem już uwierzyć nawet w tego cholernego smoka. I byłem dość bliski tej pieprzonej prawdy. Czym była, a właściwie jest nadal ta jaskinia? Nie mam pojęcia. Być może skrywa jakieś dziwne moce wskrzeszania nieumarłych, czy coś takiego. Wisi mi to, nie chcę wiedzieć ani tego, ani pamiętać wszystkiego, co widziałem potem.

Gdy drugie wejście, a zarazem wyjście do tunelu stanęło mi przed oczami zląkłem się. Jeszcze bardziej przeraziło mnie to, że gdy poświeciłem tam bardziej, to światło od czegoś się odbijało. Żeby coś sprawdzić wyłączyłem również na chwilę latarkę. Miałem rację. Z tamtego miejsca wydobywał się niebieskawy poblask.

Zatrzymałem się. Patrzyłem na to wszystko i długo się zastanawiałem, ale w końcu doszło do mnie, że zaszedłem za daleko, aby teraz tak po prostu zawrócić. Tak więc ruszyłem na przód.

Moje oczy długo wpatrywały się w to, co tam było. Jak to wogule możliwe? Nie wiem. W każdym razie spróbuję opisać jak najlepiej to, co tam widziałem, a widziałem sporo. Na początku ważnym faktem było to, że naprawdę znalazłem skarb. Niesamowite bogactwo, którym faktycznie było wszystko o czym Rick opowiadał mi rano w aucie i to właśnie od tego odbijało się światło latarki. Ale te wszystkie świecidełka były niczym przy pozostałych dwóch ważnych rzeczach. Nie wiem, czy ktoś uwierzy w to, co teraz spisuję, ale tam był szkielet smoka! To bydle było ogromne, z łatwością mogłoby pożreć kilkadziesiąt naszych słoni, a wnioskuję, że to byłoby dla niego jak dla nas kilka ziarenek groszku. Nie wiedziałem jak bardzo wielka jest ta jaskinia, ale z pewnością łatwo go mieściła. Nie mam pojęcia tylko, jak się tam dostał, sokor tunele, przez które szedłem z Rickiem nie dorównywały mu wzrostem chociażby odrobinę. Mimo to, podczas gdy wam wydaje się, że to było już najbardziej najniewyklejsze, to mylicie się. Było jeszcze coś. Jakby jakieś kuliki sunące w powietrzu błękitnego koloru, które rozświetlały całą jaskinię. Krążyły wokół siebie, tworząc coś, co w kształcie było chyba kulą. Widok tego czegoś był przepiękny. Naprawdę na chwilę zauroczył mnie tak, że zapomiałem o wszystkim. Szybko jednak ponownie zdałem sobie z tego sprawę. Mogłem tu wyłączyć latarkę. Zobaczyłem coś jeszcze bardzo daleko, niemal tam, gdzie docierał koniec szkieletu smoczego ogona, znajdowało się kolejne przejście. Nie wiedziałem, czy była to droga na zewnątrz, ale mogłem zaryzykować.

Wszystko być może prawie skończyłoby się dla mnie dobrze, gdyby nie kolejna niespodzianka, jaką zgotowała mi jaskinia. Kiedy szedłem w kierunku tamtej dziwnej jamy butem w pewnym momencie odkopnąłem jakiś złoty puchar, który wtedy nie miał dla mnie żadnej wartości. Liczyło się tylko moje życie. Niepotrzebnie to jednak zrobiłem. Nastąpiło potężne trzęsienie ziemi, które mnie wtedy sparaliżowało. Słyszałem, że dzieje się coś niedobrego. Wydawało mi się, że smocze kości jakby za mocno mimo tego wszystkiego trzeszczą. Odwróciłem się znów tak samo wystraszony, jak przedtem. Zrobiłem wtedy jedną z najstraszniejszych rzeczy, jaka mnie spotkała w życiu. Nie opisze tego nawet strach, kiedy pierwszy raz idziesz kupić fajki bez dowodu albo to, że ktoś informuje cię, że masz raka. Spojrzałem mu w oczu! Spojrzałem w oczy tej piekielnej besti! Widziałem wtedy rzeczy tak wstrętne i złe, że nawet nie mam zamiaru ich tu opisywać. Latały mu w nich zupełnie takie same kuliki, jak tam pod samą górą jaskini. Zoabczyłem jak wciąż patrząć się na mnie z całym swoim szkieletem zaczyna wstawać. To był jego błąd. Dotychczas, kiedy leżał, to spokojnie mieścił się w jaskini. Kiedy jednak wstał, natychmiast walnął o jedną ze ścian i zatrząsł wszystkim do okoła, a na mnie posypała się sterta małych kaymczków.

Zacząłem uciekać. Nie wiem co smok albo raczej smoczy szkielet tam robił, ale najwyraźniej chyba chciał wymachiwać łapami, jakby nadal miał na nich błonę, która umożliwiała mu latać. Znów na niego spojrzałem. Jego wstrętny łeb łypał na mnie tymi jego przerażającymi oczami. I wtedy ten skurwysyn zrobił coś, co sprawiło, że miałem sytuację, jakbym był w jakimś filmie akcji, czy czymś takim. Zionął ogniem. Nie wiem jak to zrobił i skąd on się wydobywał, ale widziałem kątem oka, że płomienie nie były ani pomarańczowe ani nawet niebieskie. Skurwysyn zionął zielonym płomieniem!

Czułem jak pęd gorąca mnie dopada. Pędziłem ile sił w nogach. Starałem się dobiec do tego dziwnego otworu i w końcu mi się to udało. Mimo to wciąż pędziłem dalej. Ogień leciał za mną jeszcze przez chwilę, a potem ustał. Wszystko wciąż się trzęsło. W dodatku w tym korytarzyku było jeszcze duszno przez falę gorąca i dym po niej tego ożywieńca, co sprawiało mi duże kłopoty z oddychaniem.

Jaskinia waliła się. Ledwo co, kiedy resztkami sił biegłem omijałem niektóre dość duże, spadające głazy. Można się było dosłownie posrać. Kiedy zobaczyłem, że biegnę do jakiegoś ślepego zaułka, gdzie znajdowała się jedna z błękitnych kulek, latających pod sufitem, to myślałem, że jestem już zgubiony na zawsze. Że zginę tu, wraz ze smokiem i że nikt nigdy nie odnajdzie mojego ciała.

Wydarzenia późniejsze są mi obce. Tak szybo jak się to zaczęło tak szybko skończyło. W momencie, kiedy w przypływie rozpaczy dotknąłem świecącej na błękitno kulki zapadła ciemność. Kiedy się ocknąłem byłem leżącym przed zawaloną jaskinią człowiekiem. Gdy odzyskałem przytomność wciąż było jasno. Podniosłem się z ziemi szybciej niż niejeden uczeń, spóźniony na lekcję fizyki, chemii matmy czy czegoś podobnego, gdzie miało się kiepskie nauczycielki.

Dalej wróciłem do domu i zawiadomiłem policję. Powiedziałem im zmyśloną historię o tym, jak spadła na nas obu lawina i jak ja zdołałem uciec, a mój kolega nie. Miałem o to rozprawę w sądzie, ale zostałem uniewinniony. Mówili, że to było nieumyślne spowodowanie śmierci, ale trafił mi się dobry adwokat z urzędu (bo oczywiście na innego mnie nie było stać). Nie wiem, co stało się z jego żoną Amy, z którą zawsze się dogadywałem, ale teraz nawet się do mnie nie odzywała ani jak radzą sobie jego dzieci.

Strach pomyśleć, co było w tej jaskini. Jaka magia tam była i zaginęła wraz ze smokiem ożywieńcem i armią nieumarłych dzieci. Co za obrzędy ktoś tam mógł uprawiać. Nie chcę nawet o tym myśleć. To przerasta myślenie kogo kolwiek z ludzi. Ja chcę po prostu zapomnieć. Tutaj chyba się z wami żegnam, posyłając te notatki do internetu. Nie chcę już dużej żyć. Nie po tym wszystkim, co się stało. Wy weźmiecie to tylko za zmyśloną na szybko historyjkę, ale ja wiem jak było. Czas już iść. Czas umierać.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Kąpana wogule bulu
Odpowiedz
Kąpana - kompana powinno być i wogule - w ogóle :) To tylko tyle z błędów które znalazłem. Historia świetna, ciekawa, ale bardziej to opowieść fantasy, a nie Creepypasta, ale tak się w to wczytałem, tylko szkoda, że smok był "skurwysynem", a nie chociaż raz tym dobrym :D
Odpowiedz
Opowieść genialna, trochę dziwna stylistyka niektórych zdań - ja mam taką, gdy nie chce mi się zbyt długo myśleć, żeby tylko zapisać pomysł ;-) przyczepię się dwóch rzeczy. Skoro smok żył w jaskini w czasach dinozaurów, to jakim cudem zebrał ludzkie skarby? I ,, wogule"? Naprawdę?! To pisze się w ogóle. Och i na początku dialogi były bardzo sztuczne. Ale naprawdę, pasta jest świetnie pomyślana i przy opisywaniu dzieci miałam delikatne ciary :-)
Odpowiedz
Zwykle nie czepiam się literówek, ale "lama z magicznym dżinem" brzmi trochę dziwnie... ;d
Odpowiedz
Fajne, ciekawe i bardzo przyjemnie się czyta :) Uwielbiam takie długie historie. Z tym, że ona zbyt przerażająca nie była, jednak jak już pisałam - po prostu ciekawa :)
Odpowiedz
Czepiając się samego pisania, to trochę błędów stylistycznych. Ale mimo że rzeczywiście to bardziej fantasty, to świetna historia! Maasz wyobraźnie. ;)
Odpowiedz
Jest bardzo fajna, i ma sens :p ale mała rada. pisze się 'w ogóle' a nie 'wogule'
Odpowiedz
Świetne, najlepsza historia jaką czytałem, tak dalej :D
Odpowiedz
popieram przedmówce.
Odpowiedz
SUPER HISTORIA, miała sens i to duży, ale bardziej to właśnie jak powieść fantasy niż creepypasta ale SUPER jest ;D
Odpowiedz
Wiesz, fajnie pięknie i naprawde 1 klasa, ale to nie jest creepypasta a raczej powieść fantasy
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje