Historia

Wskrzeszacze

terry 6 10 lat temu 8 096 odsłon Czas czytania: ~13 minut

Piotr Ferens

Kolejny kieliszek wódki zapłonął ognistą autostradą w przełyku Jima. Skrzywił się, ale chyba nieco mniej niż kilka kieliszków wcześniej. Przez krótką chwilę zastanawiał się nawet czy rzeczywiście mniej, czy może jednak nieco bardziej? Zmętniona myśl wygasła równie szybko jak się pojawiła. Umysł zatoczył krąg i wrócił do głównego tematu.

— Kurwa — wyszeptał z bólem i złością. — Kurwa — szept przeszedł w ciche sapnięcie.

W oczach poczuł kłujące igiełki łez. Z irytacją przetarł twarz szorstką skórą dłoni. Mocniej zacisnął pięść i sięgnął po opróżnioną do połowy butelkę z Przeźroczystym Ukojeniem, jak sam ją nazywał. Nalał do kieliszka po sam brzeg. Kilka kropel spadło na ciemny obrus, który przyjął je z wdzięczną zachłannością. Rozmyte światła samochodów raz po raz uderzały w szybę, jak natrętne muchy chcące przedostać się do tajemniczego świata za szklaną taflą. Głosy z niewielkiej kawiarnianej sali zlewały się w pasmo natrętnego szumu. Nagle Jim, poczuł jakiś ruch koło siebie i do jego uszu dotarło krótkie szurnięcie odsuwanego krzesła. Tuż przed nim zamajaczył nieokreślony cień. Jim zamrugał powiekami i skoncentrował wzrok na plamie bez krawędzi. Przed nim siedział młody mężczyzna z kreską wąsika, który zdawał się pląsać i falować pod jego nosem niczym papierowy wąż

— Przepraszam, że niepokoję, ale wygląda pan na kogoś, kto przeżył ostatnio osobistą tragedię.

— Przeżył? — Jim uśmiechnął się wymuszenie. — Raczej aktualnie jestem w trakcie jej przeżywania. I wiesz co, przyjacielu? — Niezgrabnie obrócił kieliszek w niepewnych palcach. — Nie polecam. Za cholerę.

— Stracił pan kogoś? — Mężczyzna nachylił się nieco do przodu.

— Kogoś… — powtórzył bełkotliwym echem Jim wpatrując się w kieliszek.

Podniósł wzrok i spojrzał prosto w oczy nieznajomego.

— Straciłem wszystko. Rozumiesz kurwa!? — Jego podniesiony głos zwrócił uwagę klientów siedzących przy najbliższych stolikach. Obłe plamki ich głów odwróciły się migotliwie w stronę hałasu. — Wszystko — dodał.

— Mogę ją panu przywrócić.

Jim spoglądał na niego i usiłował złapać koniec zagmatwanej szpulki własnej odpowiedzi.

— Przy, — zająknął się. — ...wrócić?

Nieznajomy skinął potakująco. W geście tym nie było nic innego poza uprzejmą powagą.

— Co pan chce przez to powiedzieć? — Zapytał nieufnie Jim.

— Dokładnie to, co pan przez to rozumie. Przywrócę do życia pańską żonę.

Jim spojrzał na niego i przekrzywił lekko głowę, a potem parsknął śmiechem.

— Nie wiem kim jesteś człowieku, ale chyba, — czknął. — Chyba wypiłeś zdecydowanie więcej niż ja — dokończył.

Mężczyzna uśmiechnął się. Wyraz jego twarzy, nieco rozmytej przez alkohol, zdawał się wykrzywiać w ironicznym uśmiechu.

— Nie musi pan wierzyć. Wystarczy, że wyrazi pan taką chęć — powiedział tajemniczo.

— Ale jak? Wyciągnie ją pan z trumny, otrzepie z kurzu i robaków, potem nieco odświeży. A na sam koniec zastosuje jakieś czary-mary typu voodoo i będę mógł żyć z nią długo i szczęśliwie? Chyba za dużo horrorów się pan naoglądał.

— Nie tak znowu wiele, choć przyznam że parę z nich widziałem. Ale wracając do sprawy. Zostawię panu wizytówkę. Jutro, jak pan już dojdzie do siebie i przypomni sobie nasze spotkanie, proszę się zastanowić nad moją propozycją. — Położył prostokątny kształt na stole. — I wtedy, jeżeli uzna pan to za sensowne, proszę zadzwonić na numer podany na odwrocie.

— Ile? — Zapytał Jim. — Ile mnie to będzie kosztować!?

Mężczyzna uśmiechnął się tylko, wstał od stołu i bez słowa odszedł.

— ILE!? — Krzyknął za nim.

Odpowiedziała mu cisza upleciona ze szmerów rozmów obcych ludzi. Sięgnął po zostawioną wizytówkę i spróbował przeczytać co na niej pisze. Litery jednak wciąż i wciąż uciekały mu sprzed oczu jakby bawiły się z nim w chowanego.

— Pierdolić to — mruknął gniotąc w dłoni wizytówkę i wciskając ją w tylną kieszeń dżinsów.

Nalał kolejny kieliszek i wychylił go jednym haustem. Ból wspomnień zdawał się być przymglony. Jim uśmiechnął się.

— Kocham wódę! — Ryknął na cały głos.

Stojący za barem łysy barman sięgnął po czarną słuchawkę telefonu.

* * *

Obudziło go ostre światło. Słońce wdzierało się jednocześnie bez pardonu do jego mieszkania i umysłu. Skrzywił się i z jękiem odwrócił na drugą stronę. W ustach czuł nieznośną suchość. W głowie nadal mu się kręciło, a ponadto zbierało na wymioty. Przytrzymując się ściany poszedł do kuchni i wyciągnął z lodówki dwulitrową butelkę Coca Coli. Zaczął łapczywie pić.

Kiedy już poczuł się trochę lepiej, zrobił sobie mocną kawę i pozbierał rozrzucone części wczorajszego ubrania, które następnie wrzucił do pralki. W głowie nadal czuł tępe stukanie jakby zmęczony kowal raz po raz uderzał w wielokrotnie obite kowadło. Dzień pulsował mętnym wspomnieniem wczorajszego wieczoru. Z kimś rozmawiał, ale… Usiłował sobie przypomnieć twarz mężczyzny, jednak obraz uciekał mu ustawicznie w rozmazaną smugę i rozciągnięty dźwięk nierozpoznawalnych słów.

Cały ranek, aż do późnego popołudnia przeleżał na łóżku, co rusz zmieniając odtwarzany kanał w telewizji. W końcu z pilotem w ręku przysnął. Kiedy się obudził, słońce zdążyło już prześliznąć się ponad dachami, na drugą stronę budynku.

* * *

Nie bez trudu wygrzebał ze spodni pomiętą wizytówkę, która została wyprana razem ze spodniami. Ostrożnie ją rozwinął i spojrzał na zniszczony, ale nadal czytelny tekst:

WSKRZESZACZE

Przenoszenie tożsamości cielesnej

Na odwrocie znajdował się jedynie dziewięciocyfrowy numer telefonu komórkowego. Jim poskrobał się po kilkudniowym zaroście, a potem trochę wbrew sobie, wziął telefon, wystukał numer i wcisnął przycisk połączenia.

— Przyjęto — odezwał się krótko męski głos, po czym połączenie zostało przerwane.

W pierwszej chwili Jim był tak zaskoczony, że nadal trzymał telefon przy uchu.

— Halo — rzucił niepewnie, ale nie doczekał się odpowiedzi.

Spojrzał na aparat, jakby to on sam był wszystkiemu winny.

— Co jak w ogóle wyprawiam — żachnął się.

* * *

Tuż po dwudziestej drugiej rozległo się pukanie do drzwi. Jim zmarszczył brwi. Nie spodziewał się nikogo, tym bardziej o tej porze. Pukanie powtórzyło się; lekkie, równomierne, ale stanowcze. Z tlącymi się na ustach przekleństwami, Jim poszedł otworzyć. Przekręcając zamek, po raz chyba setny obiecał sobie, że w końcu założy judasza, by móc zerkać kto go niepokoi. Szarpnął drzwi, chcąc rzucić nieznanemu gościowi prosto w twarz, co sądzi o wizytach o tak późnej porze. Jednak głos uwiązł mu w gardle. W progu stał ktoś, kogo znał nad wyraz dobrze. Ktoś z kim spędził przeszło szesnaście lat w związku.

— Juliet — powiedział niepewnie, słuchając swojego głosu jakby należał do jakieś obcej mu postaci. Miał wrażenie, że jednocześnie stoi tutaj, na przeciw swojej zmarłej żony, a jednocześnie, że znajduje się kilka metrów dalej, przyglądając się zwykłej rodzajowej scence.

Tak czy inaczej, krok przed nim stała jego zmarła żona. Co dziwne, zupełnie nie czuł przerażenia, ani nawet jakiegokolwiek strachu. Jedynie lekką ekscytację i rosnącą ciekawość.

Juliet wyglądała świeżo i uroczo. Miała na sobie muślinową sukienkę w kolorze ciemnego granatu. Dokładnie taką w jakiej została złożona do trumny. To było zaledwie niecałe dwa miesiące temu. Pamiętał jej rodziców, którzy spoglądali na niego z pretensją.

— Kto to widział, żeby w takiej sukni do trumny — gderała jej matka.

— Juliet tak właśnie chciała. To była jej ulubione sukienka — odpowiadał niezliczoną ilość razy, tłumiąc łzy i ból łkania.

A teraz. Stała tu przed nim na wyciągnięcie ręki. W pełni żywa, z tym swoim czujnym spojrzeniem połączonym z seksownym półuśmiechem, w którym zakochał się od pierwszej chwili. Jej kasztanowe włosy spływały prostą linią załamującą się lekkim łukiem na barkach, by w końcu sięgnąć łopatek. Sprawiały wrażenie ciemnego welonu, pobłyskującego nieco tajemniczo w świetle sączącym się z mieszkania.

— Jim — odezwała się i kaszlnęła. — Mam nadzieję, że upichciłeś coś, bo jestem głodna jak wilk.

Przekroczyła próg i pocałowała go w usta; lekko i namiętnie zarazem. Lubieżny pocałunek na powitanie, zapowiadający na później zdecydowanie coś więcej. Minęła go i poszła dalej w głąb mieszkania. Jim stał nadal w miejscu, w którym otworzył drzwi i próbował zebrać myśli.

— Kochanie, — doszedł go jej głos. — Wpuszczasz jeszcze jakieś duchy? — Zażartowała.

— CO? — Zreflektował się. — Nie, nie. — Szybko zamknął drzwi i przekręcił dwukrotnie oba zamki oraz przesunął dolną zasuwę.

Złapał się na tym, że zrobił to odruchowo, ale jego podświadomość szepnęła mu, że nie może jej stracić po raz drugi. Nie może! I Nie straci!

Ten wieczór był jak Boże Narodzenie połączone z urodzinami w jednym przewspaniałym momencie. Jim dopiero teraz w pełni poczuł smak słów: Że nigdy nie jesteśmy w stanie docenić czegoś lub kogoś, dopóki tego nie utracimy. Stwierdził jednak, że to nie do końca prawda. Bo pełne docenienie pojawia się dopiero wtedy, kiedy to, co utraciliśmy, niespodziewanie do nas wraca. To najcudowniejsza chwila w życiu.

Juliet wydawała się zupełnie normalna. Odnosił wrażenie, że zupełnie nie pamięta wypadku, że nie wie nic o pogrzebie, ani o tym, że spędziła praktycznie dwa miesiące w trumnie, pogrzebana pod warstwą ziemi.

* * *

Mijały dni i tygodnie i wszystko było jak w dobrej bajce. Zbyt kolorowe, piękne i przez to, coraz mniej wiarygodnej, ale jednak toczące się każdego dnia, każdej godziny, minuty i sekundy. Może i było to jakieś szaleństwo, ale jeżeli tak, to chciał w nim tkwić jak najdłużej.

Czasami łapał się na tym, że myślał iż Juliet wcale nie umarła. Że pijany pięćdziesięciolatek nie zjechał na przeciwległy pas tracąc kontrolę nad prowadzoną przez siebie ciężarową scanią. Że jej tragiczna śmierć była jedynie jakimś głupim snem, a rzeczywistość nadal bezpiecznie oplatała ich wspólny byt każdego kolejnego dnia. Pogrzeb, w którym przecież uczestniczył osobiście, wydawał mu się teraz jakąś wymyśloną irracjonalnością. Czymś, co było jedynie złą marą, fałszywym wspomnieniem zbyt uwypukloną wizją zmęczonego umysłu.

Zmarszczył brwi i pociągnął nosem. Nie wyczuł jednak nic poza aromatem kawy. Przez ułamek sekundy zdawało mu się, że poczuł jakiś fetor. Coś jakby prosto z kanalizacji.

— Nie, to niemożliwe. — Machnął ręką i wyciągnął dłoń po cukiernicę.

* * *

Któregoś dnia stał pod prysznicem i rozkoszował się spływającą po ciele wodą. Niezliczone ilości wodnych strumyczków pędziły łaskotliwie po jego skórze dając odprężenie i radość. W końcu zakręcił wodę, wyszedł z kabiny i sięgnąwszy po ręcznik, zaczął się wycierać. Nagle jego twarz wykrzywił grymas obrzydzenia. Znowu to poczuł. Ten smród. Tylko, że teraz o wiele bardziej intensywny. Jakby wsadził głowę wprost do przepełnionej wezbranymi nieczystościami kloaki. Zdusił odruch wymiotny i przełknął gęstą, słoną ślinę. Rozejrzał się po łazience. Para z gorącej wody już opadła osiadając na szklanych drzwiach kabiny i na prostokątnym lustrze. Ledwo widoczny zarys jego sylwetki majaczył w nim niemrawo, jakby ktoś z drugiej strony dawał mu znaki, że chciałby przejść na jego stronę. Pociągnął ponownie nosem, ale nic już nie wyczuł. Uchylił drzwi.

— Dziwne — mruknął sam do siebie. — Wcześniej w kuchni, teraz w łazience.

Czyżby coś zaciągało się z wentylacji? Prawdopodobnie. Innego wyjaśnienia nie ma. Będzie musiał to zgłosić zarządcy budynku.

* * *

Obudził się w środku nocy z niepokojącym przeświadczeniem, że stało się coś bardzo złego. Otworzył oczy i zamrugał kilkukrotnie. Mroki nocy niechętnie rozstąpiły się przed jego niecierpliwym wzrokiem, ukazując obłe kształty wyposażenia i meble zaklęte w sączących się cieniach. Miarowy odgłos oddechu śpiącej obok Juliet, brzmiał uspokajająco. Jim leżał i starał się wyciszyć niepotrzebne emocje. Mimo to, czuł rosnące z każdą mijającą chwilą podenerwowanie. Serce... WŁAŚNIE! Jego serce! W panice przyłożył dłoń do klatki piersiowej. Nic. Cisza. Przecież to niemożliwe! Dotknął palcami tętnicy szyjnej i starał się wyrównać i uspokoić oddech. Nadal nic. Raptownie podniósł się i usiadł na łóżku. Księżyc w pełni odbijał się srebrzystością swojego kręgu w ciężkich zasłonach. Jim wziął głęboki oddech i przez dłuższą chwilę trzymał powietrze w płucach, po czym wypuścił je powoli. Serce uparcie milczało. To przecież niedorzeczne. Nagle przypomniał sobie o elektronicznym urządzeniu do mierzenia ciśnienia krwi. Kupił je parę lat temu, w jakieś promocji, bardziej z ciekawości, niż z konkretnej potrzeby. Wstał i po cichu wyszedł z sypialni. Zapalił jedną z kinkietowym lampek w pokoju gościnnym i otworzył pierwszą z szafek, a potem kolejną.

— Gdzie to do cholery jest! — Szepnął ze złością sam do siebie.

W końcu, w jednej z szuflad, znalazł to czego szukał. Wyciągnął niewielką maszynę i szybko owinął taśmę z sensorem wokół przedramienia. Wcisnął przycisk uruchamiający i czekał z rosnącą niecierpliwością. Czuł jak pas zaciska się na jego ręce przy wtórze cichego pomruku pompki. W końcu urządzenie rozpoczęło powolne opuszczanie ciśnienia. Cyfry na wyświetlaczu migały równomiernie, aż wyświetliła się informacja, której się obawiał:

BŁĄD POMIARU!

SPRÓBUJ PONOWNIE!

Spróbował. Raz. I jeszcze kolejny. I ponownie. Wynik wciąż był ten sam.

— Źle się czujesz? — Juliet weszła do pokoju lekko mrużąc oczy,

— Nie mam pulsu — wyszeptał spoglądając na nią z bezradnością.

— O czym ty mówisz? — Zapytała ze strachem, kładąc mu miękką dłoń na ramieniu,

— Moje serce nie bije — odparł.

— Daj spokój. — Juliet uśmiechnęła się. — To pewnie jakiś problem z urządzeniem. Wiesz, że teraz wszystko to chińszczyzna.

Bez słowa chwycił jej dłoń i przyłożył do swojej piersi. Spojrzał prosto w jej oczy z milczącym pytaniem. Juliet odsunęła się od niego zabierając dłoń. W jej spojrzeniu dojrzał przerażenie.

— Nic nie czułam, ale...

Jim poczuł to ponownie. Smród. Fetor. Coś, jakby rozkładające się truchło. Padlina. Skrzywił się.

— Czujesz to? — Pociągnął nosem i skrzywił się z obrzydzeniem.

Jego żona powąchała powietrze.

— Nie, a co?

— Coś tu śmierdzi.

— Nic nie czuję.

Jima nagle złapał paraliżujący strach. Podejrzenie, które właśnie pojawiło się w jego umyśle przepełniło go przerażeniem. Nie chciał wierzyć, ale musiał to sprawdzić. Podniósł swoją dłoń do nosa i powąchał. W jego umyśle eksplodował przeraźliwy fetor. Jim zgiął się w pół i zwymiotował na dywan. Juliet odsunęła się o krok.

— Jim, kochanie. Co ci jest? — W jej głosie brzmiał niepokój i troska.

— Nie wiem Juliet — odparł ze łzami w oczach. — Naprawdę nie mam pojęcia. To wszystko, — jego głos załamał się.

— Nie ruszaj się. Zadzwonię po pogotowie. To pewnie jakiś atak albo coś. — Wydęła lekko wargi.

Podeszła do telefonu, podniosła słuchawkę i wystukała trzy cyfry na błyszczącej klawiaturze.

Jim nie miał pojęcia co robić. Wszystko w jego głowie zdawało się być kolorową karuzelą mknącą w niepowstrzymanym szaleńczym pędzie. Myśli wirowały, a wariackie podszepty usiłowały przekonać go o czymś przerażającym, ale nie do końca był w stanie świadomie uchwycić, czym to coś mogło być. Z chaosu wyłaniały się dwa słowa, które był w stanie wyłapać i rozpoznać: śmierć oraz powrót.

Dochodziły go strzępki słów rozmowy jego żony z dyspozytorką. Nagle, niespodziewanie ostry ból przeszył jego trzewia. Gdzieś głęboko. Tak jakby ktoś chciał wyszarpać mu wnętrzności. Jego wargi spopielały z bólu, a na twarzy pojawiły się krople potu. Zbladł w jednej sekundzie.

Juliet odłożyła słuchawkę i podeszła do męża.

— Jul, — wyszeptał z trudem. — Ja umieram.

— Już, już skarbie — powiedziała półszeptem. — Musisz wytrzymać. Już niedługo. Zaraz przyjedzie lekarz.

— Nie dam rady — jęknął czując jak nieznana siła szarga jego ciałem.

— Oddawanie życia musi boleć.

— Co!? — Szarpnął zdezorientowany głową. — Co powiedziałaś?

— Wskrzeszanie ma swoją cenę.

— Nie rozumiem — powiedział zdezorientowany. — O, o czym ty mówisz?

— Przecież wiesz. — Uśmiechnęła się.

Usiadła obok niego na krześle.

— Jestem ci taka wdzięczna, za to że się zdecydowałeś.

— Ale, ja? Na co? Przecież...

— Tak, tak. Tylko prawdziwa miłość ma szansę na dokonanie takiej zamiany. Wskrzeszacze tylko dzięki temu istnieją. Widzisz, skarbie. Kiedyś, dawno temu spotkałam pewnego człowieka, który przedstawił mi wspaniałą, choć niewiarygodną propozycję. To najlepsza polisa w przypadku śmierci jaką można sobie wykupić. Poświęcenie miłości, nawet tak wielkiej jak nasza, to niewielka cena za własne życie, prawda?

Jim jęknął. Słowa docierały do niego niczym ciemne fale pluskające szeptem śmierci. W tym dźwięku pobrzmiewała jakaś chrzęstliwość, jakby ktoś gniótł na miazgę ludzkie kości.

— Już niedługo. — Delikatnie pogładziła go po zroszonym potem czole. — Nie bój się. Zdradzę ci pewną tajemnicę. Tam, po tej drugiej stronie nie ma nic. Zupełnie nic.

Mimo obezwładniającego bólu, do nozdrzy Jima docierał zintensyfikowany smród rozkładającego się jego własnego ciała. Był nie do wytrzymania. Czuł go w każdym swoim oddechu, przenikał każdą jego komórkę, wgryzając się i przepalając jego ciało od samego wnętrza. Fetor zgnilizny połączony z nutką czegoś, co miało posmak mokrej ziemi. Dokładnie takiej, jaką zasypuje się świeży grób. Jim zastanawiał się nawet przez chwilę, co tak naprawdę jest gorsze; smród, czy może ból, którego właśnie doświadczał.

Może śmierć nie jest wcale aż taka zła? — Pomyślał ostatnimi skrzącymi się iskrami umęczonej świadomości — Tylko dotarcie do niej trwa czasami zbyt długo.

____________________________________________________

Opowiadanie wzięte z horror.com.pl. Nie moje, mówię od razu, zaznaczam to żeby nie było, że kradnę. W źródle dokładny adres strony.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

zajebiste ;o
Odpowiedz
mega świetnie napisana historia, fajnie poprowadzona fabuła. Motyw trochę przypomina Cmętarz Zwieżąt ale to akurat wielki komplement
Odpowiedz
Też skojarzylam z Kingiem. :)
Odpowiedz
tl;dr :D
Odpowiedz
Bardzo0 fajne, mimo, że nioe twoje, to jeszcze go tu nie było.
Odpowiedz
podoba mi sie :)
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje