Historia

Kaźń

kwesiunia 1 11 lat temu 1 257 odsłon Czas czytania: ~20 minut

Reakcja na niebezpieczeństwo polega, zwykle na mieszaninie uczucia lęku i akcji obronnej. Przestraszone zwierze lęka się i ucieka, ale celowa w tym jest ‘ucieczka’ nie zaś ‘lękanie się'.”

Sigmunt Freud

I

Jest zupełnie ciemno. Bez światła latarki nie widać nawet mglistych konturów tego, co znajduje się wokół mnie. Brak tutaj okien, drzwi... nie wiem gdzie jestem, nie wiem nawet czym jest to pomieszczenie i jak wygląda naprawdę. Światło latarki daje mi o tym niewielkie pojęcie. W jego strumieniu pojawiają się w tej okropnej ciemności jedynie ściany i podłoga... nic więcej. To dziwne, ale nawet sufit nie chce się ujawnić w tej jasnej plamie światła. Staram się nie używać latarki, światło może mi być potrzebne później. Jest więc chyba jasne, że poruszam się trochę nieśmiało i ostrożnie. Podczas ostatniej przechadzki potknąłem się o wystającą deskę w podłodze. W mojej głowie zrodziła się wtedy dziwna myśl: nie złość, wściekłość czy zdziwienie, ale strach. Ten odgłos rozniósł się przecież potężnym echem- gdzie dotarł i kto mógł go usłyszeć? Jeżeli chodzę, to tylko wzdłuż ścian, ale staram się ich nie dotykać- są jakieś dziwne: trochę wilgotne, miękkie i strasznie cuchną. Ten smród jest czasem nie do wytrzymania: jakby zgnilizna, pleśń i ostry zapach uryny. Już raz przez to wymiotowałem. Teraz skupiam się, żeby nie zemdleć i wytrzymać, ale zeschnięta krew na podłodze wciąż mnie obrzydza i przeraża. Staram się nie zapalać latarki... nie patrzeć.

Okropna jest ta cisza. Mówię do siebie, żeby nie zwariować - co za ironia. Czasami chodzę i szukam czego kolwiek. Pomieszczenie nie jest duże, być może pięć na pięć metrów, ale w zupełnej ciemności wydaje się większe. Z obrzydzeniem dotykam ścian z nadzieją, że ręka trafi na... coś - drzwi, wyjście... szukam już dość długo, nie wiem dokładnie ile. Może godzinę, może cały dzień. Palec trafia na dziurę... Serce zaczyna szybciej bić, oddech staje się płytki... ale to tylko odrapany tynk; chce mi się krzyczeć, płakać; jestem zmęczony. Siadam w jednym z kątów, tym, w którym jest wielka plama krwi- tu śmierdzi najmniej. Znów zapalam latarkę, żeby się upewnić: puste pomieszczenie, krew, odrapany tynk, rdza, wymiociny. Chcę zasnąć, ale tylko leżę i myślę; próbuję nie zwariować; wsłuchuję się w ciszę w oczekiwaniu na cokolwiek.

Po raz pierwszy od początku tego koszmaru zastanawiam się skąd się tu wziąłem. Próbuję przypomnieć sobie jakieś obrazy z przeszłości, ale moja pamięć ogranicza się do tego miejsca. Nie wiem nawet jak mam na imię, nie wiem kim jestem, kim byłem i czy w ogóle mam jakąś przeszłość. To jest moje nowe życie, rodzę się w tej celi, w moim nowym świecie. Nadam sobie imię, osobowość... być może nazywałem się Daniel? Od dziś tak. Jestem Danny... Wcale nie dodaje mi to otuchy. Zaczynam wariować. Ręka znów trafia na krew, uryna cuchnie intensywnie; wymiotuję; zaczynam płakać; boje się.

II

Udało mi się zasnąć. Nie wiem ile spałem, ale wcale nie czuję się wypoczęty. Właściwie wciąż jest mi niedobrze i coraz bardziej się boję. Teraz jest to jednak dziwne uczucie- nie boje się tak jak na początku, nie panicznie, ale tak, jakby coś chwytało mnie za serce i nie chciało go puścić. Wokół mnie powietrze jest inne niż zawsze a najgorsze jest to, że nie mogę opanować tej dziwnej pewności, że nie jestem tu sam. Cały czas wydaje mi się, że ktoś siedzi ze mną tutaj, w tym piekielnym pomieszczeniu. Siedzę tylko i nadsłuchuję. Boje się zrobić cokolwiek: wydać dźwięk, poruszyć się. Mój umysł dopowiada okropne wizje. Czym jest to miejsce? Dlaczego tu jestem? Dopada mnie nieopanowana panika. To jest już nie do zniesienia.

Mógłbym zapalić latarkę, ale wiem co bym zobaczył. Nie chcę już patrzeć na te ściany zachlapane jakąś wydzieliną, na krew i wymiociny, na nasiąknięte moczem deski w podłodze. Nie dopuszczam myśli, że mogłoby być tu coś jeszcze. Właściwie próbuję nie dopuszczać, ale to silniejsze ode mnie- trochę fascynujące i niesamowicie przerażające. Trzymam kurczowo latarkę, ale boje się ją włączyć. Siedzę tylko i próbuję pozostać przytomnym, choć to trudne. Poza tymi obawami jest przecież jeszcze zapach, który usilnie próbuje wywołać u mnie torsje. A gdyby okaleczyć sobie drogi oddechowe? Może wtedy nie czułbym... Boże, tak bardzo się boję.

Słyszę swoje tętno. Pulsuje- mocniej, słabiej. Cisza. Naraz odzywa się mucha... Nie jestem tu sam! Skąd wylazła? Lata w zupełnej ciszy. Serce bije jak szalone. Nie mogę znieść jej obecności. Czasami bzyczenie cichnie. Wyobrażam sobie jak siada i zlizuje te wszystkie świństwa. Kiedy milknie na dobre biorę latarkę i chwilę się zastanawiam... zapalam... o Boże, to nie możliwe, to jakaś paranoja. Na pewno wszystko mi się wydaje- jestem zmęczony. Jest takie realne- krew, skóra, włosy... pod ścianą leży trup- nagie zwłoki! Po jego twarzy (to chyba mężczyzna- nie jestem pewien, bo ciało jest koszmarnie zmasakrowane) chodzi mucha. Teraz widzę, że trup nie ma oczu, a w ustach trzyma coś błyszczącego. Za nim... upuszczam latarkę.

Chyba zemdlałem. Budzę się ze świadomością, że nie jestem tu sam, chociaż taka obecność nie jest specjalnie pocieszająca. Rozglądam się, choć jest ciemno. Wiem- to nie ma sensu, ale czy to wszystko ma jakiś sens? Teraz sobie przypominam, wiem co zobaczyłem, zanim straciłem przytomność: wielkie, drewniane... drzwi! Przecież drzwi nie pojawiają się ot tak, a te po prostu się stały, po prostu są. Co się za nimi znajduje? Wyobraźnia znów tworzy obrazy, które absolutnie zniechęcają mnie do przekroczenia tych przeklętych drzwi. Chyba się nie odważę.

Ciekawość, głupota, czy chęć przetrwania- cokolwiek to jest, każe mi podejść do drzwi i nacisnąć klamkę. Tak właśnie robię i... nic się nie dzieje. Nie otworzyły się. Potrzebny jest klucz, a to nie lada przeszkoda. A może to lepiej? Może nie chcę zobaczyć co jest tam - po drugiej stronie. Być może bym w to uwierzył, gdyby nie to, że ja wiem gdzie jest klucz. Wiem co jest w ustach tego cholernego truposza. Podchodzę do niego i wyciągam: klucz jest złoty, bez ozdób- po prostu klucz. Wkładam go do zamka i przekręcam (kiedy obraca się bez problemu, moje serce zaczyna bić szybciej) i kładę rękę na klamce. Stoję tak już długo, ale wreszcie to robię- naciskam klamkę i odchylam skrzydło drzwi... stoję i patrzę.

III

Jeszcze długo nie mogę zdecydować się na jakikolwiek ruch. Słyszę swoje przyspieszone tętno i płytki oddech. Z mroku powoli wyłaniają się kształty i kontury. Przede mną czernieje długi korytarz. Ma dwie odnogi: biegnie w lewo i na wprost drzwi; mroczny, strasznie cuchnący jakby zgniłym mięsem i niosący każdy dźwięk wielkim echem. Po dłużącej się w nieskończoność chwili robię krok w odrażającą czeluść, jakby nicość tego korytarza. Nie widzę co jest na jego końcu, a nawet kilka metrów przede mną. To cholernie dziwne, ale znów nie mogę dostrzec sufitu- jakby ściany wznosiły się nie wiadomo jak wysoko. Jeszcze jeden krok. Głuche stąpnięcie roznosi się po całej szerokości tego swojskiego holu. I wtedy słyszę to...

To brzmi jak krzyk- z całą pewnością musi go wydawać człowiek, ale w tak nieludzki sposób! W wyobraźni rodzą się w takich sytuacjach obrazy najgorszych kaźni, mąk i tortur, jakie tylko można komuś zafundować. Myślę tylko o tym, czy moje kroki też były przez kogoś usłyszane; czy nie stanę się za chwilę ofiarą, obiektem zainteresowania czegoś, co bardzo pasuje do tego miejsca... Odgłosy stają się coraz głośniejsze i chyba wyraźniejsze. Dobiegają bez wątpienia z lewej odnogi korytarza. Mam przed sobą wybór: czy wrócić do swojej celi, zmasakrowanego ciała i tej nienaturalnej bez osobowości i potworności pustki i ciszy, czy iść przed siebie- do końca korytarza, na wprost... po prostu przed siebie.

Już wiem co zrobię. Muszę zaryzykować. A jeżeli coś zaskoczy mnie od tyłu- czy grozi mi coś gorszego niż śmierć? Następne kroki stawiam coraz pewniej. Nie jestem pewny ani zdecydowany, ale to chyba siła woli. Oglądam się za siebie, wyobrażając najróżniejsze kreatury i zjawiska... Boże jak tu śmierdzi! Korytarz jest długi, a może tak mi się wydaje. Nie widzę już za sobą drzwi do mojego Pokoju, ale tu światło nie jest sprzymierzeńcem, a teraz nie zamierzam cofać się po latarkę. Na końcu korytarza zza dużych drewnianych drzwi przebłyskują promienie; światło. Teraz naciskam klamkę szybciej niż ostatnio. Odchylam drzwi. Światło oślepia mnie. Kilka sekund trwa, zanim zauważam, że stoję w ubikacji. Białe ściany i podłoga ochlapane czerwoną mazią i oblepione brudem. To niesamowity efekt- wymiotuję. Podchodzę powoli do zlewu do połowy napełnionego mętną wodą. Z kranu nie spada nawet kropla. Nabieram garścią tej ze zlewu i połykam. Z kabiny w drugiej części pomieszczenia narasta szept. Boję się jak nigdy, ale teraz chce mi się pić; łapczywie łykam osobliwy napój, który po części przypomina wodę - wiem, że prawdopodobnie zawiera krew i... Po raz pierwszy uświadamiam sobie, że jestem głodny; nie jadłem już... kilka dni? Chcę wrócić do swojej celi. Tam jest inaczej, choć tu czuję się okropnie, ale w ten zrozumiały, możliwy do zdefiniowania sposób. Tam czeka na mnie gnijące ciało, które może dać mi życie. Chcę ugryźć kawałek jego wnętrzności... nie chcę, muszę... to jest gdzieś we mnie, silniejsze ode mnie... Biegnę przez ciemność, krzycząc ze złości, głodu i strachu... czy to jest piekło?!

IV

Zamknąłem drzwi. Ten korytarz za bardzo mnie przeraża. Poza tym pamiętam, że w jednej z kabin w ubikacji jest coś... to nie był taki szept, jaki znam. Był raczej głosem kogoś, kto ma całkiem zniszczone struny głosowe, taki przeszywający. Nie obchodzi mnie kto, czy co to było, nie chcę wiedzieć. Próbuję o tym nie myśleć, ale to tak bardzo wżera się w mój umysł. Może to mi się tylko wydawało... to ma sens - zaczynam wariować, słyszę głosy. Ale przecież myślę logicznie. Wreszcie zaspokajam głód. Wnętrzności tego faceta były cholernie obrzydzające, ale żołądek już mnie nie boli. Nie chcę tak siedzieć, muszę wiedzieć cokolwiek o tym miejscu. Wstaję i powoli idę w stronę drzwi. Sam siebie zadziwiam - niektóre czynności przychodzą mi już z większą łatwością, a wzrok powoli przyzwyczaja się do ciemności. Wychodzę na korytarz i gapię się tylko w ciemność, jakbym na coś czekał. Wcale nie chcę, żeby coś się stało, ale to miejsce zdążyło mnie już przyzwyczaić do ciągłych niespodzianek. Wreszcie decyduję się na jakąś akcję. Tym razem postanawiam iść lewą odnogą korytarza i nieśmiałe stawiam krok za krokiem. Jedyne co widzę to niewyraźne kontury ścian. Kilka metrów dalej znajduję coś jeszcze: jakiś wysoki kanciasty kształt przy prawej ścianie. Delikatnie i z niemałą obawą dotykam go, poznaję. Wszystko wskazuje na to, że jest nim zwykła drewniana szafa. Pomiędzy nią a drugą ścianą korytarza jest może pół metra przerwy. Można się przecisnąć, aby iść dalej, ale sam nie wiem czy tego chcę. To tak jakby przeciskać się przez jakąś cholerną szczelinę w zupełną ciemność. Mam chyba podstawy, żeby się bać. Właśnie w momencie kiedy decyduję się iść dalej skrzydła drzwi otwierają się z hukiem i uderzają o przeciwległą ścianę. Korytarz jest za wąski, lub drzwi zbyt duże, najważniejsze jest to, że ktokolwiek je otwarł, nie może wydostać się ze środka. Słyszę jak syczy i szepcze cos przez chwilę, wreszcie uspokaja się. Zapada przerażająca cisza a ja nie mogę się poruszyć. Słyszę teraz głos przypominający tamten z ubikacji. Ktoś szepcze, chyba do mnie. Docierają do mnie pojedyncze zwroty, jak: „Po co tu przyszedłeś”, „Jest mało czasu”, „Oni Cię znajdą”. Coś potwornie huknęło w głębi korytarza. To tak jakby spotęgowany echem odgłos uderzenia młota o coś metalowego. Dźwięk się powtarza; i znów; uderzenia są coraz częstsze. Ktokolwiek siedzi w tej przeklętej szafie boi się z pewnością niemniej niż ja. Zamyka drzwi, chwilę jeszcze słychać dochodzącą ze środka kotłowaninę, wreszcie słychać przeraźliwy krzyk: „Uciekaj...”. Piekielne metaliczne odgłosy nasilają się. Teraz brzmią jak jakiś chory rytm. Odwracam się i biegnę do mojej celi. Za sobą słyszę jeszcze szepty z których wyłapuję tylko słowa: „Kat” i „Nadchodzi”. Biegnę te kilka metrów w ciemności myśląc tylko o tym, by znaleźć się już blisko mojego gnijącego ciała, blisko padliny, która – o ironio – daje mi życie. Dopadam wielkich drewnianych drzwi i wbiegam do środka. Stoję na środku i dyszę ciężko. Chce mi się płakać i krzyczeć, ale teraz muszę się opanować. W ostatniej chwili wpadam jeszcze na pomysł zamknięcia drzwi na klucz. W ostatniej chwili, bo w momencie gdy obracam klucz w zamku coś z ogromną siłą szarpie klamkę. Chwile później drzwi przyjmują cios z zewnątrz. Sypie się pozostały tynk wokół mnie. Uderzenia powtarzają się, by za chwile wszystko ucichło. Nawet nie próbuję wyobrazić sobie co to było. Najczarniejsze myśli podpowiadają mi, że te „odwiedziny” nie zakończą się na tych pierwszych. Ktoś już dowiedział się, że tu jestem. Tylko kto? I co miał na celu przychodząc tu. Kładę się w kącie i zasypiam.

V

Ta dziwna myśl nie daje mi spać. To dziwne uczucie, że poza mną są tu inne ofiary tego koszmaru. Zacząłem się nad tym zastanawiać, kiedy zrozumiałem, że kimkolwiek są ci, na których się natknąłem, boją się w niemniejszym stopniu niż ja. Wydają się być jak zastraszone zwierzęta, jak dzieci, które przerażone dziwnymi cieniami na ścianie ich pokoju chowają się pod pierzynę. Z całą pewnością są z tym miejscem w jakiś sposób związani, być może są integralną częścią tego chorego świata, ale zdają się być w pewnym stopniu ofiarami. Boże, nie wiem nawet czy są ludźmi. Kim w takim razie są nasi wspólni oprawcy? Kto urządza nam katorgę; jak wygląda kat w takim miejscu?

Jestem potwornie spragniony. Muszę dostać się do ubikacji bez względu na to, co zastanę po otwarciu drzwi na korytarz. Możliwe, że coś czeka tam na mnie, ale muszę zaryzykować. Nie boję się śmierci, obawiam się raczej tego, czego mój umysł nie potrafi pojąć. Stoję trzymając rękę na klamce i nasłuchując. Poraża mnie absolutna cisza. Przekręcam klucz w zamku i otwieram drzwi. Czekam chwilę, zupełnie nie wiem na co. Wreszcie stawiam pierwszy krok, następne już pewniej. Idę na wprost trzymając się prawej ściany. Jest w dotyku taka sama, jak ta w moim pokoju. Dochodzę do drzwi i zasłaniając oczy wchodzę do środka. To jedyne miejsce w którym pali się światło i chociaż mi przeszkadza, muszę przyznać, że czuję się z nim trochę bezpieczniej. Łapczywie piję wodę ze zlewu patrząc w pęknięte lustro na ścianie. Cała moja twarz umazana jest krwią – częściowo przez brudną wodę, częściowo moją własną krwią. Skaleczyłem się w policzek, chyba w czasie ucieczki przed „Katem”. Odwracam się w stronę kabin w drugiej części pomieszczenia. Pierwsza z pewnością jest zajęta. Słucham z litością dziwnych skomleń i szeptów dobiegających zza jej brudnych drzwi. Siadam pod ścianą i po prostu odpoczywam. To miejsce to swoisty azyl w tym piekle. Najbardziej odpowiada mojemu rozumowaniu normalności.

Trochę dziwi mnie, że to jedno małe pomieszczenie nie wygląda tak jak wszystkie inne. Dziwi mnie także fakt, że to, co zaprowadziło tu swoje prawa i reguły, nie ma pełnej władzy nad tymi kilkoma ścianami. Choć wielu ludzi będąc w takim miejscu skostniałaby ze strachu i obrzydzenia, ja traktuję je jako swoje schronienie; nie tylko przed tym co czai się gdzieś tam w ciemnościach, ale także przed moim umysłem, przed tym co czasem rodzi się w mojej głowie: okropnymi wizjami, wyobrażeniami o tym przeklętym miejscu, drastycznymi myślami. Pośród białych kafelków zmieniam się zupełnie. Serce bije wolniej, oddech jest spokojniejszy, a dziwne odgłosy po prostu przyjmuje do wiadomości, żadnej paniki, żadnego obłędu.

„To jest moje” – tylko tyle mogę rozszyfrować z tego chorego bełkotu. Domyślam się oczywiście, że ktoś uważa to pomieszczenie za swoje schronienie. Ale ja wcale nie mam zamiaru nikomu go zabierać. Przecież mam niedaleko swój pokój, w którego rogu leży moje ciało – moje pożywienie. Mój pokój mogę zamknąć na klucz i zasnąć. A światło? Baterie w latarce już się wyczerpują; zapalam ją tylko wtedy, gdy naprawdę brak mi światła, albo gdy zbliża się to dziwne uczucie, które chwyta mnie za serce i doprowadza niemal do obłędu. Może od dziś będzie mi trochę lżej. Zrozumiałem w końcu, że nie jestem jedyna ofiarą. Jestem niemal w zupełności przekonany, że ci „Inni” są ludźmi, jak ja. Czym jest to co na nas poluje? Nawet nie próbuję o tym myśleć. Wracając do swojego pokoju zostawiam otwarte drzwi od ubikacji. Światło po raz pierwszy ukazuje mi korytarz – brudny, okrwawiony, zniszczony... mój korytarz. Drzwi powoli zamykają się, kiedy kładę rękę na klamce do mojej celi. Odwracam się i cicho szepcę: „dziękuję”.

VI

Zauważyłem, że mój wzrok jakby przyzwyczaja się do ciemności. Myślałem, że to po prostu moja wyobraźnia, ale teraz jestem niemal przekonany, że potrafię dostrzec kontury niektórych rzeczy: ścian, drzwi, ciała. Zastanawiałem się dzisiaj co mógłbym znaleźć poza tym pokojem, korytarzem. Nawiedza mnie nieodparte pragnienie sprawdzenia tego, przedostania się poza to co już znam. Otwieram drzwi i wychodzę na korytarz. Zauważyłem, że od czasu pojawienia się kata nie słychać absolutnie żadnych odgłosów i dźwięków. Panuje tu absolutna cisza, wręcz ogłuszająca... niepokojąca. Idę powoli lewą odnogą korytarza wypatrując szafy tarasującej dalsza drogę. Wreszcie dostrzegam ją, podchodzę i dotykam. Podchodzę bliżej szczeliny pomiędzy nią a ścianą i cicho wypowiadam „Chcę tylko przejść” – szept niesie się potwornym echem. Z wolna przeciskam się do nieznanego świata. Wychodzę po drugiej stronie i przez chwilę stoję jak skamieniały. Na skórze czuje dziwny chłód, ale nie potrafię powiedzieć, czy to strach, czy zimne powietrze. Przede mną rozpościera się dalsza część korytarza, nieznany, obcy tunel. Sam nie wiem dlaczego stawiam krok za krokiem, co daje mi siłę do robienia czegoś co jest wbrew mnie samemu. Po bokach zauważam wielkie, drewniane drzwi. Wyglądają mniej więcej tak jak moje tyle, że pokryte są wyrytymi symbolami, znakami i napisami: THATRON, ANAEIL, GHATER... Mijam je wszystkie idąc tępo przed siebie, jakby coś głęboko we mnie kazało mi stawiać kroki w tą czeluść, czerń, prawdziwe piekło. Jeśli to jest piekło za jakie grzechy pokutuję? Co takiego zrobiłem, że cierpię takie męki? Czy ta kara jest adekwatna do mojej zbrodni? Przed moimi oczyma pojawiają się drzwi o wiele większe od innych. Korytarz się tu kończy. Zbliżam się na niewielką odległość – kilkadziesiąt centymetrów. Mogę stad dostrzec wielki napis: TETHOR.

Coś każe mi otworzyć te drzwi i pójść dalej. To już nawet nie jest głęboko we mnie, ale jakby coś mnie przyzywało, jakby telepatycznie przekazywało mi, abym przemierzał to piekło, zagłębiał się w otchłań tego absurdalnego koszmaru. Naciskam klamkę i kiedy drzwi nie stawiają żadnego oporu coś ściska mnie za gardło. W głębi serca miałem nadzieję, że są zamknięte, że potrzebny jest jakiś klucz, że są zaryglowane. Chcę wiedzieć co jest dalej, ale cholernie się tego boję, bo zdążyłem nauczyć się, że tutaj niczego nie można się spodziewać. Odchylam drzwi i teraz już wyraźnie czuję chłód. Mroźne powietrze owiewa mi twarz niosąc ze sobą okropny smród przywodzący na myśl spalone mięso. Przede mną rozpościera się duże pomieszczenie, jest delikatnie oświetlone, ale nie potrafię stwierdzić co jest źródłem tej iluminacji. Widzę metalowe klatki; są brudne i chyba zakrwawione. Wiem, że przynajmniej w jednej są zwłoki. Podgniłe, zmasakrowane, brudne i cuchnące ciało. Czy w tych klatkach trzymani byli ludzie? Kto stworzył taki świat? Kto jest zdolny do takich rzeczy? Przemierzam pomieszczenie jakbym wiedział, ze na jego końcu znajdę drugie drzwi. Są tam rzeczywiście, ale na razie wracam do klatek. Chcę się dokładnie przypatrzyć czemuś, co jest równie przerażające jak intrygujące. Kraty są lepkie, postaram się ich już nie dotykać. Zupełną ciszę przerywają niewyraźne odgłosy. Przypominają te, po których uciekałem przed tajemniczym katem. Nasilają się i po chwili są już zupełnie wyraźne. Obchodzę klatki szukając czegokolwiek co mogłoby mnie ochronić, ukryć. Ta z trupem jest z tyłu otwarta. Poza piekielnym dudnieniem – odgłosami młotów, słyszę teraz zwierzęce powarkiwania i szepty. Potwornie się boję; wchodzę do klatki i delikatnie wsuwam pod cuchnące ciało. Niewiele stąd widzę, ale to raczej mnie pociesza. Okropne wrzaski dobiegają teraz z tego pokoju. Coś jest tutaj – w tym pomieszczeniu. Oddycham powoli i bezgłośnie. Staram się nie wydobywać żadnych odgłosów. Tajemniczy gość odchodzi. Zostawia za sobą otwarte drzwi, które wcześniej zauważyłem. Odgłosy cichną, a po krótkiej chwili znikają zupełnie. Leżę jeszcze chwile, po czym wysuwam się spod gnijącego ciała. Staję na środku pokoju i gapię się w otwarte drzwi. Przez środek pokoju przebiega ślad krwi, całkiem świeży. Z pewnością nie było go przedtem. Idąc wzdłuż niego dochodzę do drzwi, staję w progu.

VII

Pomieszczenie za drzwiami nie jest zbyt duże. Przypomina raczej wielkością te z którymi się tu już spotkałem. Ślad krwi ciągnie się dalej i przebiega przez środek pokoju. Idę wprost w ciemność rozjaśnioną jedynie mocą mojej wyobraźni. Po prostu wyobrażam sobie, że to normalne pomieszczenie ze zwykłymi meblami i białymi ścianami. Wiem, że to dalekie od prawdy, ale tak jest mi łatwiej. Zatrzymuję się na środku. Teraz wiem na pewno, że nie jestem tutaj sam. Słyszę słabe szepty; to zaskakujące, ale są dość wyraźne. Po raz pierwszy w tym miejscu słyszę, żeby ktoś składał normalne zdania: „Kolejny. Kolejny gość. Kogo szukasz? Za kim tu przyszedłeś? Za córką, żoną? I tak jej nie znajdziesz! Tak jak my wszyscy!”. Te słowa mnie porażają. Nie wiem po co tu jestem, nikogo przecież nie szukam, ale wszyscy tutaj. Jeżeli oni przybyli tu w podobny, co ja sposób… czy ja też tutaj zostanę? Czy stąd nie ma wyjścia? „Czym jest to miejsce? Gdzie ja jestem?”. W odpowiedzi na te pytania słyszę tylko śmiech. Siadam bezwładnie na stolik, o który opierałem się przez ostatnie kilka minut. Z moich oczu powoli płyną łzy. Teraz jednak zdaję sobie sprawę, że to nie ze strachu, lecz z ogromnej niemocy; desperacji!

Zostanę dziś tutaj. Nie wracam do mojej celi. Ciało jest już nie do zjedzenia – stare i zbutwiałe. Jeżeli nie znajdę jakiegoś pożywienia… nie chcę umrzeć w taki sposób, nie chcę cierpieć. „Ile czasu tu jesteś” – mój głos jest inny niż zawsze, zachrypiały i ściszony. Nie oczekuję odpowiedzi na to pytanie. Zdziwiłbym się nawet gdybym jakąś usłyszał. A może to pytanie skierowane było do mnie. Już dawno straciłem rachubę. Jestem zmęczony. Po omacku znajduję ścianę i kładę się pod nią. Wydaję mi się, że wytrzymałem bez snu już bardzo długo. Pośpię tylko trochę, a potem pójdę… dalej, przed siebie.

Czuję ból, okropny ból w prawym ramieniu. Nie wiem czy to sen, czy jawa – jest zupełnie ciemno. W moją twarz uderzają podmuchy zimna, czuję nieznośny smród… i czyjąś obecność. Ból nasila się doprowadzając mnie do szału. Słyszę szczęknięcia metalu i porykiwania. W moich ustach słony smak doprowadza mnie prawie do wymiotów. W różne części mojego ciała uderza potworny ból… tracę przytomność. Widzę światło. Wypełnia cały pokój. Siedzę przy małym stoliku i patrzę w okno. Na zewnątrz szaleje burza. Wiatr uderza w szyby małymi kamieniami, deszcz dudni o blaszany parapet. Wstaję i powoli podchodzę do okna. Próbuję dostrzec cokolwiek, ale zmrok i wichura skutecznie wszystko maskują. To wygląda jak wielkie pole widziane z wysokości pierwszego piętra. Ciszę przerywa okropny wrzask. Zatykam uszy i odchodzę od okna. Światło w jednej chwili oślepia mnie; upadam na podłogę. Bez pośpiechu otwieram oczy. Wiem, że i tak nic nie zobaczę. To ta krótka chwila tuz po przebudzeniu, w której zdajesz sobie sprawę, że przed chwilą śniłeś i wracasz do rzeczywistości… o ile to wszystko można nazwać rzeczywistością.

Z trudem się poruszam. Z każdym ruchem narasta ból w różnych częściach ciała. Nie mam czucia w prawej ręce, na twarzy czuję krew. Jej słony smak mdli mnie. Siadam pod ścianą. Wpatruję się w przestrzeń przede mną próbując coś wypatrzyć. Oddychanie przychodzi mi z trudem. Dotykam swojej twarzy, by poczuć krwawą miazgę. Kto do cholery mnie okaleczył? Słyszę niewyraźny, znany mi już głos: „A wiec Ciebie tez znalazł, nie zdołałeś uciec… Już jesteś jednym z nas…”,, maniakalny śmiech przerywa w pośpiechu wypowiadane słowa. „Jestem głodny” – czuję się słaby. Leżę w kałuży krwi; jeżeli to moja, to straciłem jej naprawdę dużo. „Dlaczego mnie nie zabił?”. „Śmierć…” – to jedyna odpowiedź, potem już tylko śmiech. Powoli wstaję. Robię jeden krok. Wiem na pewno, że mam połamane kości i wiele ran. Idę dalej; potykam się i kołyszę. Trudno mi utrzymać się na nogach. „Tam jest korytarz, za następnymi drzwiami… na jego końcu może być wyjście” – ten szept zaskakuje mnie. Przystaję i chwilę jeszcze nasłuchuję; czekam na więcej. „To stamtąd przychodzą wszyscy… Potem padają ofiarą innych lub stają się tymi innymi…” – Teraz wszystko do mnie dociera. Miałem rację. Do cholery, miałem rację… „Gdy spałeś wnieśli następnego… jeśli chcesz tu zostać…” – ta chwila przeciąga się w nieskończoność, może dlatego, że z trudem zachowuję przytomność – „Polowanie trwa tutaj krótko. Spiesz się, jeśli chcesz jego mięsa…”. Gapię się tępo w następne drzwi; być może drzwi do wyjścia; lub dalej w otchłań absurdu i strachu. Odwracam się i powoli człapię tam, skąd przyszedłem. Sadystyczny śmiech jest tłem dla moich jedynych myśli: „Jestem głodny… Chcę być znów w mojej celi… W moim domu…”

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

troche przydługie, moznaby podzielić na osobne części, ale ogółem bardzo fajne i wciągające
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje