Historia

Psychoza

sundowner 11 10 lat temu 22 659 odsłon Czas czytania: ~25 minut

NIEDZIELA

Nie jestem nawet pewien, dla­czego piszę to na kartce papieru zamiast na kom­pu­te­rze. Chyba dla­tego, że zauwa­żam dziwne rze­czy. To nie tak, że nie ufam kom­pu­te­rom… po pro­stu… muszę zebrać myśli. Muszę spi­sać wszyst­kie szcze­góły gdzieś, gdzie mam pew­ność, że to, co zapi­szę nie zosta­nie ska­so­wane lub… zmie­nione… nie to, żeby się już tak kie­dyś stało. Po pro­stu… wszystko się zlewa, a mgła w pamięci nadaje róż­nym spra­wom dziwny wyraz…

Zaczy­nam odczu­wać cia­snotę w tym małym miesz­ka­niu. Może to jest pro­ble­mem. Byłem zmu­szony wybrać naj­tań­sze, co mieli i to w dodatku w piw­nicy. Brak okien powo­duje, że dni i noce mijają nie­zau­wa­żal­nie. Nie wycho­dzi­łem już od kilku dni, bo inten­syw­nie pra­co­wa­łem nad pro­jek­tem pro­gra­mi­stycz­nym. Przy­pusz­czam, że chcia­łem mieć to z głowy jak naj­prę­dzej. Godziny prze­sia­dy­wa­nia i wpa­try­wa­nia się w moni­tor u każ­dego spo­wo­dują takie odczu­cia, wiem o tym, ale jed­nak nie wydaje mi się, żeby to to było przyczyną.

Nie jestem pewien kiedy po raz pierw­szy zorien­to­wa­łem się, że coś jest nie w porządku. Nie umiem tego zde­fi­nio­wać. Może to tylko efekt tego, że od jakie­goś czasu już z nikim nie roz­ma­wia­łem. To pierw­sze, co przy­szło mi do głowy. Wszy­scy, z któ­rym zazwy­czaj roz­ma­wiam online pod­czas pro­gra­mo­wa­nia nie odpi­sy­wali lub po pro­stu nie byli nawet zalo­go­wani. Moje wia­do­mo­ści na komu­ni­ka­to­rze pozo­stały bez odpo­wie­dzi. Ostatni e-mail, który dosta­łem od kogo­kol­wiek pocho­dził od zna­jo­mego, który napi­sał, że poga­damy, kiedy wróci ze sklepu, a było to wczo­raj. Zadzwo­nił bym do niego z mojej komórki, ale nie mam tutaj zasięgu. O wła­śnie. Chyba muszę po pro­stu z kimś poroz­ma­wiać przez tele­fon, zadzwo­nić do kogoś. Wyjdę na zewnątrz.

---

No cóż, to chyba nie był naj­lep­szy pomysł. To deli­katne mro­wie­nie stra­chu zanika, a ja czuję się nie­do­rzecz­nie, że w ogóle się prze­stra­szy­łem. Spoj­rza­łem w lustro przed wyj­ściem, ale że nie goli­łem się od dwóch dni, to nieco zaro­słem. A co tam, prze­cież wycho­dzę wyko­nać tylko jeden, krótki tele­fon. Zmie­ni­łem jed­nak koszulkę, bo była to pora lun­chu i mogłem wpaść na przy­naj­mniej jed­nego zna­jo­mego. Tak się nie stało. Szkoda.

Wycho­dząc otwo­rzy­łem powoli drzwi do mojego małego miesz­kanka. Uczu­cie małego lęku z nie­wia­do­mego powodu zaprząt­nęło moją głowę. Zwa­li­łem to na brak roz­mów z kim­kol­wiek innym niż ja przez ostatni dzień lub dwa. Rozej­rza­łem się po obskur­nym, sza­rym kory­ta­rzu, który wyda­wał się jesz­cze obskur­niej­szy przez fakt, że to ja byłem w tym kory­ta­rzu. Na jed­nym końcu znaj­do­wały się duże, żela­zne drzwi pro­wa­dzące do kotłowni. Zamknięte, oczy­wi­ście. Stały przy nich dwa ponure auto­maty z napo­jami; kupi­łem colę w jed­nym z nich pierw­szego dnia po wpro­wa­dze­niu się tutaj, ale była już dwa lata prze­ter­mi­no­wana. Jestem pewien, że nikt nawet nie wie, że one tu stoją, ewen­tu­al­nie skąpa wła­ści­cielka ma je głę­boko i nie ma zamiaru ich uzupełnić.

Zamkną­łem ostroż­nie moje drzwi, posze­dłem w prze­ciw­nym kie­runku sta­ra­jąc się nie hała­so­wać. Nie mam poję­cia czemu to zro­bi­łem, ale było nawet zabaw­nie sta­rać się nie zagłu­szyć bucze­nia auto­ma­tów z napo­jami, przy­naj­mniej przez moment. Dotar­łem do klatki scho­do­wej, uda­łem się ku górze, w kie­runku drzwi wyj­ścio­wych. Spoj­rza­łem przez małe okienko cięż­kich drzwi i zosta­łem poważ­nie zasko­czony: to defi­ni­tyw­nie nie był czas lun­chu. Ciężki, miej­ski kli­mat spo­wi­jał ciemną ulicę na zewnątrz, a świa­tła na skrzy­żo­wa­niach pul­so­wały żół­tawo. Mroczne chmury, pur­pu­rowe i czarne od bla­sku mia­sta, leni­wie prze­su­wały się na nie­bie. Na uli­cach zero ruchu, nie licząc tych kilku sma­ga­nych przez wiatr drzew przy chod­ni­kach. Mia­łem dresz­cze, cho­ciaż nie było zimno. Może to przez wiatr na zewnątrz. Ledwo go sły­sza­łem przez te masywne drzwi, ale wie­dzia­łem, że był to spe­cjalny, póź­no­nocny wiatr, który wiał bez ustanku, zimny i cichy, oprócz ryt­micz­nej muzyki, którą two­rzył prze­cho­dząc pomię­dzy nie­wi­docz­nymi liśćmi drzew.

Jed­nak nie wychodzę.

Zamiast tego unio­słem moją komórkę pod małe okno w drzwiach i spraw­dzi­łem jak z zasię­giem. Był zna­ko­mity, tylko się uśmiech­ną­łem. Czas usły­szeć czyjś głos, pomy­śla­łem z ulgą. To takie dziwne bać się bez powodu. Potrzą­sną­łem głową po cichu śmie­jąc się z sie­bie. Za pomocą szyb­kiego wybie­ra­nia numeru zadzwo­ni­łem do mojej naj­lep­szej przy­ja­ciółki, Amy i przy­ło­ży­łem tele­fon do ucha. Zadzwo­nił raz… i prze­stał. Nic się nie stało. Słu­cha­łem ciszy przez dobre dwa­dzie­ścia sekund, a potem się roz­łą­czy­łem. Zmarsz­czy­łem czoło i ponow­nie spoj­rza­łem na wskaź­nik mocy sygnału – wciąż pełny. Jesz­cze raz wybra­łem jej numer, ale wtedy wła­śnie tele­fon zaczął wibro­wać w mojej dłoni, aż się prze­stra­szy­łem. Przy­ło­ży­łem go do ucha.

— Halo? — zapy­ta­łem, natych­miast pozby­wa­jąc się małego nie­do­wie­rza­nia, że usły­szę czyjś głos pierw­szy raz od kilku dni. Przy­wy­kłem do bucze­nia w budynku spo­wo­do­wa­nego całą tą maszy­ne­rią, moim kom­pu­te­rem, auto­ma­tami z napo­jami w kory­ta­rzu. Na początku nie było odpo­wie­dzi, ale po chwili usły­sza­łem głos.

— Hej — powie­dział wyraźny, męski głos, naj­pew­niej nale­żący do stu­denta, jakim ja sam byłem. — Kto mówi?

— John — odpo­wie­dzia­łem zmie­szany.

— Prze­pra­szam, pomyłka — odpo­wie­dział i się rozłączył.

Odsu­ną­łem tele­fon od głowy wol­nym ruchem i opar­łem się o grubą, ceglaną ścianę klatki scho­do­wej. To było dziwne. Zaj­rza­łem na listę ode­bra­nych połą­czeń, ale numer nic mi nie mówił. Zanim mogłem się na tym głę­biej zasta­no­wić, roz­legł się gło­śny dzwo­nek tele­fonu, co znowu mnie wystra­szyło. Spoj­rza­łem kto dzwo­nił, zanim ode­bra­łem. Kolejny nie­znany mi numer. Tym razem przy­ło­ży­łem tele­fon do ucha, ale nie odzy­wa­łem się. Nie sły­sza­łem nic prócz szumu komórki. Wtedy napię­cie prze­rwał zna­jomy głos.

— John? — zapy­tała Amy jed­nym słowem.

Ode­tchną­łem z ulgą.

— O cześć, to ty — odpar­łem.

— A kogo się spo­dzie­wa­łeś? — odpo­wie­działa. — A tak, numer. Jestem na impre­zie na Sie­dem­na­stej Ulicy, a bate­ria w moim tele­fo­nie padła w momen­cie, kiedy do mnie zadzwo­ni­łeś. Dzwo­nię od kogoś innego jak widać.

— Nie szko­dzi.

— Gdzie jesteś? — zapytała.

Moje oczy powę­dro­wały po całej klatce schodowej

— W moim bloku — wes­tchną­łem. — Musia­łem wyjść zaczerp­nąć świe­żego powie­trza, a nie wie­dzia­łem, że jest tak późno.

— Wpad­nij tutaj — powie­działa śmie­jąc się.

— E tam, nie mam ochoty szwendać tak sam po cie­maku po dziw­nych miej­scach — powie­dzia­łem wyglą­da­jąc przez okno na cichą, wietrzną ulicę, która odro­binkę mnie prze­ra­żała. — Chyba po pro­stu wrócę do pracy albo położę się spać.

— Co za bzdury! — odpo­wie­działa. — Przyjdę po cie­bie! Twój blok jest nie­da­leko Sie­dem­na­stej Ulicy, no nie?

— Ile wypi­łaś? — zapy­ta­łem bez­tro­sko. — Wiesz, gdzie miesz­kam.

— Oczy­wi­ście, że tak — powie­działa szybko. — Chyba nie dam rady tam dojść na pie­chotę, co?

— Mogła­byś, jeśli masz do zmar­no­wa­nia pół godziny.

— Dobra. Musze lecieć, powo­dze­nia przy pracy!

Odło­ży­łem tele­fon spo­glą­da­jąc na zni­ka­jące cyfry po zakoń­cze­niu połą­cze­nia. Wtedy wwier­ca­jąca się w uszy cisza dała się we znaki. Dwa dziwne tele­fony i tajem­ni­czo wyglą­da­jąca ulica na zewnątrz nasi­liły we mnie uczu­cie osa­mot­nie­nia. Może oglą­dam za dużo strasz­nych fil­mów. Naszła mnie nagła, nie­wy­tłu­ma­czalna myśl, że coś może patrzeć na mnie przez to małe okienko w drzwiach, jakaś potworna istota czy­ha­jąca na kra­wę­dzi samot­no­ści, cze­ka­jąca tylko, aby się zakraść do nic nie podej­rze­wa­ją­cych ludzi, któ­rzy odda­lili się zbyt daleko od innych istot ludz­kich. Wie­dzia­łem, że to był irra­cjo­nalny strach, ale nie było nikogo w pobliżu, więc… Czym prę­dzej pobie­głem po scho­dach na dół, a potem kory­ta­rzem do mojego pokoju, zamkną­łem szybko drzwi i zamar­łem w ciszy. Jak już mówi­łem, to tro­chę śmieszne bać się niczego, a strach już minął. Zapi­sy­wa­nie tego bar­dzo pomaga – uświa­da­miam sobie, że nic złego się nie dzieje. Odrzu­cam pół-myśli i stra­chy, a pozo­stają tylko zimne, nie­pod­wa­żalne fakty. Jest późno, mia­łem tele­fon od nie­zna­jo­mego numeru, komórka Amy padła, więc zadzwo­niła z innego numeru. Nic dziw­nego się nie dzieje.

Wciąż jed­nak coś mi się nie podo­bało w tej roz­mo­wie. Ja wiem, że to mógł być alko­hol… ale wyda­wało mi się, czy nawet ona nie chciała ze mną roz­ma­wiać? Albo może… tak, to było to! Dopiero teraz to sobie uzmy­sło­wi­łem, po zapi­sa­niu tego. Wie­dzia­łem, że to pomoże. Powie­działa, że jest na impre­zie, ale w tle była cisza! Oczy­wi­ście to nie musi nic zna­czyć, bo może wyszła na zewnątrz zadzwo­nić. Nie… to też nie. Nie sły­sza­łem wia­tru! Muszę się prze­ko­nać, czy wciąż wieje!

PONIEDZIAŁEK

Zapo­mnia­łem dopi­sać wczo­raj resztę. Nie byłem pewien czego się spo­dzie­wać, kiedy bie­głem po scho­dach na górę, żeby wyj­rzeć przez okno w drzwiach. Czuję się nie­do­rzecz­nie. Strach z poprzed­niego wie­czoru wydaje mi się teraz mętny i zupeł­nie nie­uza­sad­niony. Nie mogę się docze­kać, aż wyjdę na słońce. Spraw­dzę jesz­cze e-mail, ogolę się, umyję i wresz­cie stąd wylezę! Zaraz… chyba coś słyszałem.

---

To grzmot. O słońcu i świe­żym powie­trzu mogłem poma­rzyć. Wsze­dłem na górę i tylko się roz­cza­ro­wa­łem. Prze okienko masyw­nych drzwi ujrza­łem tylko strugi wody, gdy ude­rzył w nie ulewny deszcz. Jedy­nie słabe świa­tło dnia prze­do­sta­wało się przez deszcz, ale przy­naj­mniej wie­dzia­łem, że jest dzień, nawet jeśli to był szary, pochmurny, cho­ler­nie mokry dzień. Spo­glą­da­jąc przez okno ocze­ki­wa­łem bły­ska­wicy, która roz­świe­tli tę sza­rówę, ale deszcz był tak inten­sywny, że nie widzia­łem nic poza kro­plami spły­wa­ją­cymi krę­tymi dro­gami po szy­bie. Roz­cza­ro­wany odwró­ci­łem się, ale nie chcia­łem wra­cać do pokoju. Zamiast tego posze­dłem wyżej scho­dami, na pierw­sze pię­tro, potem na dru­gie. Schody koń­czyły się na trze­cim, ostat­nim pię­trze budynku. Wyj­rza­łem przez szybę na zewnętrz­nej ścia­nie klatki scho­do­wej, ale była tak znie­kształ­cona, że świa­tło ledwo przez nią prze­cho­dziło, cho­ciaż i tak było mało co widać przez ten deszcz.

Otwo­rzy­łem drzwi i posze­dłem wzdłuż kory­ta­rza. Dzie­sięć lub około tylu gru­bych, drew­nia­nych drzwi, poma­lo­wa­nych na nie­bie­sko dawno temu, wszyst­kie był poza­my­kane. Nasłu­chi­wa­łem, ale był śro­dek dnia, więc nie spo­dzie­wa­łem się usły­szeć cze­goś poza desz­czem dud­nią­cym na zewnątrz. Sta­ną­łem w mrocz­nym kory­ta­rzu i słu­cha­łem desz­czu. Mia­łem dziwne, prze­lotne wra­że­nie, że drzwi przy­po­mi­nają ciche, gra­ni­towe mono­lity wznie­sione przez jakąś sta­ro­żytną cywi­li­za­cję dla jakie­goś, aby strzec cze­goś nie­wia­do­mego. Bły­ska­wica rzu­ciła nieco świa­tła i mógł­bym przy­siąc, że przez chwilę stare, sło­iste, nie­bie­skie drewno wyglą­dało jak twardy kamień. Śmia­łem się z sie­bie, że dałem się ponieść wyobraźni, ale wtedy też dotarło do mnie, że skoro wpa­dło tu świa­tło bły­ska­wicy, to gdzieś w kory­ta­rzu musi być okno. Przy­po­mnia­łem sobie, że na trze­cim pię­trze w poło­wie kory­ta­rza jest wnęka, a w niej okno.

Pod­eks­cy­to­wany opcją wyj­rze­nia na na deszcz i być może zoba­cze­nia innego czło­wieka, szybko posze­dłem w stronę wnęki, gdzie zna­la­złem naj­więk­sze w budynku szklane okno. Spły­wały po nim strugi desz­czu, tak jak w przy­padku okienka w drzwiach wej­ścio­wych, ale tam­tego nie mogłem otwo­rzyć. Zła­pa­łem ręką za klamkę, ale zawa­ha­łem się. Mia­łem bar­dzo dziwne prze­czu­cie, że jeśli otwo­rzę to okno, to po dru­giej stro­nie ujrzę coś abso­lut­nie potwor­nego. Ostat­nio wszystko jest takie jakieś… więc wymy­śli­łem, że wezmę to, czego mi trzeba i tu wrócę. Nie myśla­łem poważ­nie, że coś z tego wynik­nie, ale nudzi mi się, pada deszcz, więc nie zaszko­dzi posza­leć. Wró­ci­łem do pokoju po kamer inter­ne­tową. Prze­wód nie był dość długi, aby dosię­gnąć na trze­cie pię­tro, toteż zwy­czaj­nie scho­wam ją mię­dzy dwoma auto­ma­tami z napo­jami na ciem­nym końcu mojego piw­nicz­nego kory­ta­rza, prze­wód popro­wa­dzę przy ścia­nie pod moimi drzwiami, a potem przy­kryję go czarną, pla­sti­kową osłoną, która cią­gnie się wzdłuż kory­ta­rza przy ścia­nach. Wiem, że to śmieszne, ale i tak nie mam nic lep­szego do roboty…

No i nic się nie wyda­rzyło. Zablo­ko­wa­łem otwarte drzwi pomię­dzy kory­ta­rzem a scho­dami, przy­go­to­wa­łem się, sze­roko otwo­rzy­łem drzwi fron­towe i jak opa­rzony pobie­głem na dół do mojego pokoju i zatrza­sną­łem drzwi. Obser­wo­wa­łem obraz z kamery na kom­pu­te­rze, widzia­łem cały kory­tarz i więk­szość klatki scho­do­wej. Nie widzę jed­nak nic cie­ka­wego. Chciał­bym móc ina­czej umie­ścić kamerę, żebym mógł widzieć drzwi wej­ściowe. Hej! Ktoś jest dostępny!

---

Pod­łą­czy­łem starą, mniej funk­cjo­nalną kamerę inter­ne­tową, którą mia­łem w szu­fla­dzie, aby poga­dać ze zna­jo­mym w sieci. Nie mogłem w zasa­dzie mu wyja­śnić, dla­czego chcia­łem poga­dać w ten spo­sób, ale chyba zale­żało mi, aby zoba­czyć czy­jąś twarz. Nie mógł roz­ma­wiać zbyt długo i nie roz­ma­wia­li­śmy też o niczym kon­kret­nym, ale poczu­łem się znacz­nie lepiej. Mój dziwny strach już pra­wie znik­nął. Poczuł­bym się zupeł­nie dobrze, gdyby nie dziwny szcze­gół… w naszej roz­mo­wie… Wiem, cią­gle mówię, że coś jest dziwne, ale wciąż… mówił jakoś nie­ja­sno. Nie przy­po­mnę sobie teraz co dokład­nie powie­dział… żad­nego kon­kret­nego nazwi­ska, miej­sca czy zda­rze­nia… ale popro­sił mnie o mój adres e-mail, żeby pozo­stać ze mną w kon­tak­cie. Chwila, wła­śnie dosta­łem wiadomość.

Zaraz wycho­dzę. Dosta­łem maila od Amy, chce się ze mną spo­tkać na obie­dzie „tam, gdzie zwy­kle”. Uwiel­biam pizzę, od wielu dni nie jadłem nic kon­kret­nego, więc nie mogę się docze­kać. I znów poczu­łem się śmiesz­nie myśląc o tych kilku poprzed­nich dniach. Powi­nie­nem pozbyć się tego dzien­nika zaraz po powro­cie. O, kolejny mail.

---

O mój boże. Pra­wie pomi­ną­łem tego maila i wysze­dłem. Pra­wie wysze­dłem. Pra­wie wysze­dłem, ale naj­pierw prze­czy­ta­łem maila! Nade­słał go mój zna­jomy, z któ­rym od dawna nie mia­łem kon­taktu, został wysłany do bar­dzo wielu osób, chyba do każ­dego, kogo miał w książce adre­so­wej. Nie było tematu, a treść brzmiała:

"zobacz na wła­sne oczy nie ufaj im oni"

Co, do cho­lery, to miało zna­czyć? Te słowa poważ­nie mnie zanie­po­ko­iły, cią­gle krą­żył mi w myślach. Takie roz­pacz­liwy e-mail wysłany jakby… się nic nie stało? Prze­cież widać, że tekst się urywa! Każ­dego innego dnia usu­nął­bym to jako spam, bo to mógł być wirus czy coś, ale te słowa… zobacz na wła­sne oczy! Nic nie pora­dzę, muszę prze­czy­tać ponow­nie ten dzien­nik i pomy­śleć o minio­nych dniach, nie widzia­łem nikogo innego na wła­sne oczy ani nie roz­ma­wia­łem z nikim twa­rzą w twarz. Roz­mowa przez kamerkę ze zna­jo­mym była taka dziwna, tak nie­ja­sna taka… straszna, jeśli się teraz nad tym zasta­no­wić. Była straszna? Czy to tylko strach zama­zu­jący wspo­mnie­nia? Mój umysł bawi się postę­pem wyda­rzeń, które tu opi­sa­łem, wszystko wska­zuje na to, że nie ma tu ani jed­nej rze­czy, która nie byłaby podej­rzana. „Pomyłka” nie wia­domo skąd, pod­czas któ­rej wyja­wi­łem swoje imię, a zaraz potem oddzwa­nia Amy, zna­jomy, który pyta o e-mail… Prze­cież to ja pierw­szy do niego napi­sa­łem, kiedy zoba­czy­łem, że jest dostępny! A potem dosta­łem pierw­szego maila po kilku minu­tach od tej roz­mowy! Mój boże! Ta roz­mowa tele­fo­niczna z Amy! Powie­dzia­łem przez tele­fon – powie­dzia­łem, że jestem pół godziny drogi od Sie­dem­na­stej Ulicy! Wie­dzą, że jestem nie­da­leko! Co jeśli będą chcieli mnie zna­leźć?! Gdzie są wszy­scy inni? Czemu nie widzia­łem nikogo od kilku dni?

Nie, nie, to głu­pie. Kom­pletna nie­do­rzecz­ność. Muszę się uspo­koić. To sza­leń­stwo musi się skończyć.

---

Nie wiem, co myśleć. Bie­ga­łem wście­kle po miesz­ka­niu i przy­kła­da­łem tele­fon to każ­dego zaka­marka, żeby się upew­nić, czy sygnał na pewno nie dociera przez grube, cięż­kie ściany. W końcu, w małej łazience, w rogu pod sufi­tem, zła­pało jedną kre­skę. Trzy­ma­jąc tam mój tele­fon wysła­łem smsa do każ­dego na liście kon­tak­tów. Nie chcąc się zdra­dzić z moimi bez­pod­staw­nymi oba­wami napi­sa­łem po prostu:

"Widziałeś/aś się ostat­nio z kimś twa­rzą w twarz?"

W tej chwili chcia­łem tylko, aby ktoś odpi­sał, obo­jęt­nie co i nie ważne, że mogłem się wygłu­pić. Pró­bo­wa­łem do kogoś zadzwo­nić kil­ku­krot­nie, ale nie mia­łem jak przy­ło­żyć głowy do apa­ratu, był za wysoko, a jeśli opu­ści­łem komórkę choćby o cen­ty­metr, to gubi­łem zasięg. Potem pobie­głem do kom­pu­tera i pisa­łem na komu­ni­ka­to­rze do wszyst­kich będą­cych online. Więk­szość nie reago­wała lub nie było ich przy kom­pu­te­rach. Nikt nie odpi­sał. Z każdą kolejną wia­do­mo­ścią gorącz­ko­wa­łem się coraz bar­dziej, co prze­kła­dało się na ich treść. Zaczą­łem pisać ludziom, gdzie jestem i żeby wpa­dli cho­ciaż na chwilę, bez kon­kret­nego powodu. Nic już mnie nie obcho­dziło. Musia­łem się z kimś zobaczyć!

Wywró­ci­łem miesz­ka­nie do góry nogami w poszu­ki­wa­niu cze­goś, co mogłem pomi­nąć; jakiś spo­sób, aby się skon­tak­to­wać z czło­wie­kiem bez otwie­ra­nia drzwi. Wiem, to wariac­two. Wiem, że nie mam do tego żad­nych pod­staw, ale co jeśli jed­nak mam? CO WTEDY? Musze się upew­nić! Przy­kle­iłem tele­fon do sufitu taśmą kle­jącą, na wszelki wypadek.

WTOREK

TELEFON SIĘ ODEZWAŁ! Wykoń­czony po szale ostat­niej nocy musia­łem zasnąć. Obu­dziło mnie dzwo­nie­nie tele­fonu, pobie­głem do łazienki, sta­ną­łem na muszli klo­ze­to­wej i otwo­rzy­łem tele­fon przy­twier­dzony do sufitu. To była Amy, a ja poczu­łem się o wiele lepiej. Naprawdę się o mnie mar­twiła i naj­wy­raź­niej szu­kała kon­taktu po naszej ostat­niej roz­mo­wie. Była już w dro­dze i, tak, wie­działa gdzie jestem, nawet nie musia­łem jej tego mówić. Tak mi było wstyd. Koniecz­nie muszę wyrzu­cić ten dzien­nik, zanim ktoś inny go zoba­czy. Nawet nie wiem po co nadal to zapi­suję. Może dla­tego, że to jedyna metoda komu­ni­ka­cji, jaka mi została odkąd… Bóg jeden wie od kiedy. Wyglą­dam jak sie­dem nie­szczęść. Spoj­rza­łem w lustro, zanim wysze­dłem z łazienki. Oczy mia­łem zapad­nięte, gruby zarost na twa­rzy i ogól­nie nie­zbyt zdrowo wyglądałem.

Moje miesz­ka­nie jest zde­mo­lo­wane, ale nie będę sprzą­tał. Chyba ktoś inny musi zoba­czyć przez co prze­sze­dłem. Minione dni NIE były nor­malne. Nie wymy­śli­łem sobie tego. Wiem, że byłem ofiarą nad­zwy­czaj­nego zbiegu oko­licz­no­ści. Pew­nie z tuzin razy prze­ga­pi­łem moż­li­wość zoba­cze­nia się z kimś. Po pro­stu tak się zda­rzało, że wycho­dzi­łem późno w nocy albo w środku dnia, kiedy nikogo nie było. Wszystko już jest w naj­lep­szym porządku, wiem to. No i zna­la­złem w sza­fie coś, co ogrom­nie mi pomo­gło: tele­wi­zor! Pod­łą­czy­łem go chwilę przed napi­sa­niem tego, jest włą­czony. Tele­wi­zja zawsze była dla mnie wyba­wie­niem, przy­po­mina mi, że jest jesz­cze świat za tymi obskur­nymi cegla­nymi ścianami.

Cie­szę się, że to wła­śnie Amy mi odpo­wie­działa po tym nachal­nym szu­ka­niu kon­taktu z kim­kol­wiek ostat­niej nocy. Od lat była moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką. Ona tego nie wie, ale dzień, w któ­rym ją spo­tka­łem, jest jed­nym z naj­szczę­śliw­szych dni w moim życiu. Pamię­tam dokład­nie ten cie­pły, letni dzień. Zupeł­nie jakby inna rze­czy­wi­stość w porów­na­niu z tym mrocz­nym, desz­czo­wym, opusz­czo­nym miej­scem. Roz­ma­wia­jąc z nią lub po pro­stu prze­by­wa­jąc w jej towa­rzy­stwie czu­łem się, jak­bym spę­dzał dni sie­dząc na placu zabaw, będąc już za sta­rym, żeby się bawić. Cza­sem chciał­bym wró­cić do tam­tej chwili, przy­po­mina mi o tym, że to prze­klęte miej­sce nie jest jedy­nym… w końcu, puka­nie do drzwi!

---

Pomy­śla­łem, że to dziwne, że nie widzę jej w kame­rze, którą scho­wa­łem mię­dzy auto­ma­tami z colą. Widocz­nie źle ją usta­wi­łem, tak jak w przy­padku drzwi wej­ścio­wych. Powi­nie­nem był się tego spo­dzie­wać. Gdy skoń­czyła pukać krzyk­ną­łem żar­to­bli­wie zza drzwi, że mam kamerę mię­dzy maszy­nami z napo­jami, bo wsty­dzi­łem się, że moja para­noja posu­nęła się tak daleko. Zaraz po tym zoba­czy­łem ją wcho­dzącą w kadr i spo­glą­da­jącą w dół na kamerę. Uśmiech­nęła się i pomachała.

— Cześć! — powie­działa pogod­nie do kamery z drwiącą miną.

— To dość ory­gi­nalne, wiem — powie­dzia­łem do mikro­fonu pod­łą­czo­nego do kom­pu­tera. — Mia­łem kilka dziw­nych dni.

— Z pew­no­ścią. Otwórz drzwi, John.

Zawa­ha­łem się. Jaką mia­łem pewność?

— Hej, zacze­kaj chwilę — powie­dzia­łem przez mikro­fon. — Powiedz mi coś o nas. Chce mieć dowód, że ty to ty.

Dziw­nie spoj­rzała na kamerę.

— Eee… no dobra — powie­działa powoli, myśląc nad czymś. — Spo­tka­li­śmy się przy­pad­kiem na placu zabaw, cho­ciaż oboje byli­śmy za sta­rzy, by tam przebywać?

Ode­tchną­łem z ulgą, powró­cił nor­mal­ność, a strach znik­nął. Boże, to takie głu­pie. Oczy­wi­ście, że to Amy! Nikt poza mną nie mógł wie­dzieć o tam­tym dniu. Nikomu o tym nigdy nie wspo­mi­na­łem, nie ze wstydu, ale mia­łem poczu­cie, że musia­łem tę wyjąt­kową chwilę zacho­wać tylko dla sie­bie, bo będę za tymi dniami tęsk­nił. Jeśli to miała być jakaś nie­znana siła, która pró­bo­wa­łaby mnie oszu­kać, jak się tego oba­wia­łem, to nie ma moż­li­wo­ści, żeby wie­dzieli o tym dniu.

— Haha, no dobra, wszystko ci wyja­śnię — powie­dzia­łem jej. — Zaraz otwie­ram.

Pobie­głem do mojej małej łazienki, popra­wi­łem włosy naj­le­piej jak umia­łem. Wyglą­da­łem jak po przej­ściu tor­nada, ale ona zro­zu­mie. Par­sk­ną­łem śmie­chem, gdy pomy­śla­łem o swoim zacho­wa­niu i bur­delu, który tu zro­bi­łem. Pod­sze­dłem do drzwi. Zła­pa­łem za klamkę i spoj­rza­łem jesz­cze raz na ten baj­zel. Co za nie­do­rzecz­ność, pomy­śla­łem. Moje oczy prze­wer­to­wały pokój, było tam nie­do­je­dzone żar­cie leżące na pod­ło­dze, prze­peł­niony kosz na śmieci i łóżko wywró­cone na bok… Bóg jeden wie po co. Pra­wie już otwo­rzy­łem drzwi, ale w oczy rzu­ciła mi jesz­cze jedna rzecz: stara kamera, któ­rej wcze­śniej uży­łem wcze­śniej do roz­mowy ze znajomym.

Czarna i mil­cząca, przy­pad­kowo prze­krę­cona leżała na boku, a jej obiek­tyw skie­ro­wany był na stół, że odło­ży­łem dzien­nik. Ogar­nęła mnie przy­tła­cza­jąca groza, gdy zda­łem sobie sprawę, że jeśli coś by patrzyło przez kamerę, to widzia­łoby wszystko, co napi­sa­łem i dzi­siej­szym dniu. Zapy­ta­łem ją o cokol­wiek o nas, a ona wybrała aku­rat tę jedną, jedyną na świe­cie rzecz, o któ­rej oni lub to nie mogło wie­dzieć… ale WIEDZIAŁO! WIEDZIAŁO O TYM! MOGŁO NA MNIE PATRZEĆ PRZEZ CAŁY CZAS!

Nie otwo­rzy­łem drzwi. Krzy­cza­łem. Krzy­cza­łem w nie­kon­tro­lo­wa­nym, panicz­nym stra­chu. Zrzu­ci­łem starą kamerę inter­ne­tową na pod­łogę i zmiaż­dży­łem ją nogą. Drzwi się zatrzę­sły, klamka się obra­cała, ale nie sły­sza­łem za nimi głosu Amy. Może drzwi piw­niczne spe­cjal­nie był takie grube, żeby nie dosta­wali się tu włó­czę­dzy? A może to wcale nie była Amy? Co mogłoby się chcieć tu dostać, jeśli nie ona? Co tam jest, do cho­lery?! Widzia­łem ją przez kamerę na ekra­nie mojego kom­pu­tera, sły­sza­łem ją przez gło­śniki w kame­rze na zewnątrz, ale czy to prawda?! Skąd mam wie­dzieć?! Teraz już jej nie ma – krzy­cza­łem i woła­łem o pomoc! Zaba­ry­ka­do­wa­łem drzwi do miesz­ka­nia wszyst­kim, co miałem.

PIĄTEK

Tak mi się przy­naj­mniej wydaje, że to pią­tek. Popsu­łem cała elek­tro­nikę. Roz­wa­li­łem kom­pu­ter na kawałki. Do wszyst­kiego tutaj można było się dostać przez sieć albo, co gor­sza, zmie­nić. Jestem pro­gra­mi­stą, więc wiem. Każdy, naj­mniej­szy skra­wek infor­ma­cji, która wyja­wi­łem zanim się to zaczęło – moje imię, mój e-mail, moje poło­że­nie – nic z tych rze­czy nie dotar­łoby na zewnątrz, gdy­bym ja sam tego nie wyja­wił. Raz po raz czy­ta­łem wszystko, co napi­sa­łem. Cho­dzi­łem po miesz­ka­niu w tę i we w tę, mio­ta­jąc się mię­dzy cał­ko­wi­tym prze­ra­że­niem a przy­tła­cza­ją­cym nie­do­wie­rza­niem. Cza­sami mam abso­lutną pew­ność, że jakaś nie­ma­te­rialna istota jest nasta­wiona tylko na jeden cel – wycią­gnąć mnie na zewnątrz. Wra­ca­jąc do początku, do tele­fonu od Amy, to nie ma wąt­pli­wo­ści, że chciała mnie namó­wić do otwar­cia drzwi i wyj­ścia na zewnątrz.

Zasta­na­wia­łem się nad tym wszyst­kim. Z jed­nej strony zacho­wy­wa­łem się jak sza­le­niec, a to wszystko, to tylko nie­for­tunny zbieg oko­licz­no­ści – nigdy nie wysze­dłem na zewnątrz, kiedy trzeba było, ot zwy­kły pech. Rów­nież to, że nikogo nie spo­ty­ka­łem było wyni­kiem pecha, a także ten przy­pad­kowy, bez­sen­sowny e-mail, pew­nie jakiś wirus, po pro­stu dotarł do mnie w odpo­wied­nim do sytu­acji momen­cie. Z dru­giej jed­nak strony, to wła­śnie ten nie­by­wały zbieg oko­licz­no­ści spo­wo­do­wał, że to coś jesz­cze mnie nie dorwało. Tak sobie myślę, prze­cież nigdy nie otwo­rzy­łem okna na trze­cim pię­trze. Nie otwie­ra­łem też drzwi wej­ścio­wych do chwili zain­sta­lo­wa­nia ukry­tej kamery, a i tak natych­miast ucie­kłem do pokoju i zatrza­sną­łem drzwi. Nie otwo­rzy­łem ich odkąd otwar­łem drzwi wyj­ściowe z budynku.. Cokol­wiek tam jest – jeśli coś tam jest – to nigdy nie dało „o sobie znać”, dopóki nie otwo­rzy­łem tam­tych drzwi. Może powo­dem było to, że nie było do tej pory w bloku, było gdzieś indziej i zajęte wszyst­kimi innymi… a potem pocze­kało, aż zdra­dzi­łem swoje ist­nie­nie dzwo­niąc do Amy… co nie poskut­ko­wało, dopóki to nie oddzwo­niło i zapy­tało o moje imię…

Groza dosłow­nie mnie przy­tła­cza, kiedy sta­ram się zło­żyć do kupy ten cały kosz­mar. Ten e-mail – krótki, urwany – był od kogoś, kto chciał coś prze­ka­zać? Jaki przy­ja­ciel­ski głos, który despe­racko pró­bo­wał mnie ostrzec, zanim to nade­szło? Zobacz na wła­sne oczy, nie ufaj im – dokład­nie to, o co mia­łem podej­rze­nia. To mogło mieć bez­gra­niczną kon­trolę nad całą elek­tro­niką, sta­ra­jąc się mnie pod­stęp­nie oszu­kać i wywa­bić na zewnątrz. Czemu nie może się tu dostać? Pukało do drzwi – musi mieć mate­rialną postać… drzwi… obrazy tych drzwi na gór­nym kory­ta­rzu, tych strze­gą­cych cze­goś mono­li­tów, poja­wiają się w mojej gło­wie za każ­dym razem, gdy o tym myślę. Jeśli jest tam jakaś zjawa, która chce mnie stąd wycią­gnąć, to może nie może prze­do­sta­wać się przez drzwi. Pomy­śla­łem o tych wszyst­kich książ­kach i fil­mach, które prze­czy­ta­łem i obej­rza­łem, sta­ra­jąc się zna­leźć jakieś wyja­śnie­nie. Drzwi zawsze był moc­nym ele­men­tem ludz­kich wyobra­żeń, zawsze cze­goś strze­gły albo były przej­ściem o jakimś spe­cjal­nym zna­cze­niu. Być może drzwi są po pro­stu za grube? Wiem, że nie był­bym w sta­nie wywa­żyć żad­nych drzwi w tym budynku, już nie wspo­mi­na­jąc o cięż­kich drzwiach piw­nicz­nych. Poza tym, tak naprawdę pyta­nie brzmi, dla­czego to coś w ogóle chce mnie dorwać? Jeśli chce mnie tylko zabić, to mogło to zro­bić na wiele spo­so­bów, wli­cza­jąc w to cze­ka­nie, aż umrę z głodu. A co, jeśli nie chce mnie zabić? Co, jeśli ma dla mnie o wiele potwor­niej­szy los? Boże, jak mam się obu­dzić z tego koszmaru?!

Puka­nie do drzwi…

---

Powie­dzia­łem ludziom na zewnątrz, że za chwilę wyjdę. Zapi­suję to tylko po to, żeby wymy­ślić, co robić. Przy­naj­mniej tym razem sły­sza­łem ich głosy. Moja para­noja – tak, mam świa­do­mość, że jestem para­no­ikiem – zmu­sza mnie do wymy­śla­nia róż­nych wer­sji, ich głosy mogą być elek­tro­nicz­nie sfa­bry­ko­wane. To mogą być tylko gło­śniki z zewnątrz, symu­lu­jące ludz­kie głosy. Poważ­nie zajęło im trzy dni, żeby tu przyjść i ze mną poroz­ma­wiać? Amy też tam zapewne jest, z dwoma poli­cjan­tami i psy­chia­trą. Może trzy dni im zajęło wymy­śle­nie, co mają mi powie­dzieć – słowa psy­chia­try są cał­kiem prze­ko­nu­jące, jeśli wziął bym to wszystko za głu­pie nie­po­ro­zu­mie­nie, a nie jakąś istotę, która pró­buje mnie sku­sić do otwo­rze­nia drzwi.

Psy­chia­tra mówi star­szym gło­sem, wład­czym, ale jed­no­cze­śnie opie­kuń­czym. Spodo­bał mi się. Tak bar­dzo chciał­bym kogoś zoba­czyć na wła­sne oczy! Powie­dział, że cier­pię na coś zwa­nego cyber-psychozą i jestem jed­nym z wielu, epi­de­mia dotknęła tysiące ludzi, a wszystko zaczęło się od ode­bra­nia suge­styw­nego e-maila, który „jakoś się prze­do­stał”. Przy­się­gam, że powie­dział „jakoś się prze­do­stał”. Chyba miał na myśli jego nie­wy­tłu­ma­czalne roz­cho­dze­nie się po całym kraju, ale mam ogromne podej­rze­nia, że ta istota ma z tym coś wspól­nego. Powie­dział, że jestem jedną z ofiar napływu „poja­wia­ją­cych się zacho­wań” i że wielu ludzi ma ten sam pro­blem, te same obawy, cho­ciaż nigdy się nie komu­ni­ko­wa­li­śmy ze sobą.

To nie­źle tłu­ma­czy ten dziwny e-mail. Nie dosta­łem ory­gi­nal­nego maila, jedy­nie jego nie­udolną kopię – mój zna­jomy też musiał zła­mać i chciał wszyst­kich przed tym ostrzec. Tak wła­śnie pro­blem się roz­po­wszech­nił, jak twier­dzi psy­chia­tra. Ja też to roz­po­wszech­nia­łem, moimi smsami i wia­do­mo­ściami na komu­ni­ka­to­rze do wszyst­kich dostęp­nych osób. Ktoś z nich mógł być teraz na skraju zała­ma­nia i to z mojej winy, bo tekst pyta­jący o to, czy widział się ostat­nio z kimś twa­rzą w twarz, można zin­ter­pre­to­wać w dowolny spo­sób. Psy­chia­tra powie­dział, że „nie chce stra­cić kolej­nego”, że ludzie tacy jak ja są inte­li­gentni, a to jest nasz upa­dek. Tak dobrze nam idzie two­rze­nie nowych zna­jo­mo­ści, że two­rzymy je nawet tam, gdzie nie powinno ich być. Powie­dział, że łatwo popaść w para­noję w świe­cie, który cią­gle bie­gnie do przodu, w tym cią­gle zmie­nia­ją­cym się miej­scu, gdzie coraz wię­cej naszych kon­tak­tów jest symulowanych…

Muszę przy­znać mu jedno. Świetna bajeczka. Ład­nie wszystko wyja­śnia. Per­fek­cyj­nie wręcz. Mam teraz każdy moż­liwy powód, żeby pozbyć się tego kosz­mar­nego stra­chu, że coś, jakaś istota tam chce, żebym otwo­rzył drzwi, aby mogła mnie poj­mać i obda­rzyć losem gor­szym od śmierci. To byłoby nie­roz­sądne, po wysłu­cha­niu takiego wytłu­ma­cze­nia, aby zostać tu aż do śmierci gło­do­wej tylko dla­tego, że to mogło dorwać już wszyst­kich innych. Było nie­roz­sąd­nie myśleć, po wysłu­cha­niu takiego wytłu­ma­cze­nia, że jestem ostat­nim żywym czło­wie­kiem na tym pustym świe­cie, cho­wa­ją­cym się w bez­piecz­nej piw­nicy, plu­ją­cym w twarz tej pod­stęp­nej kre­atu­rze, która chce mnie zła­pać. To dosko­nałe wyja­śnie­nie każ­dej dziw­nej rze­czy, którą widzia­łem lub sły­sza­łem i teraz powi­nie­nem już bez jakich­kol­wiek opo­rów pozbyć się obaw i otwo­rzyć drzwi.

I wła­śnie dla­tego tego nie zrobię.

Skąd mam mieć pew­ność?! Skąd mam wie­dzieć, co jest praw­dziwe, a co łgar­stwem? Wszyst­kie te cho­lerne rze­czy z tymi swo­imi kabel­kami i sygna­łami pocho­dzą­cymi nie wia­domo skąd! Nie są praw­dziwe, jestem pewny! Obraz z kamery, sfał­szo­wane wideo, zwod­ni­cze połą­cze­nia tele­fo­niczne, e-maile! Nawet tele­wi­zor leżący znisz­czony na pod­ło­dze – skąd mam wie­dzieć, że to prawda? To tylko sygnały, fale, świa­tło… drzwi! To wła­muje się przez drzwi! Chce się tu dostać! Cóż za obłą­kany wyna­la­zek to musi być, żeby symu­lo­wać odgłosy ludzi ata­ku­ją­cych kawał drewna?! Naresz­cie widzę to na wła­sne oczy… już nie dam się oszu­kać. Roze­rwa­łem na strzępy wszystko inne! Nie jest w sta­nie oszu­kać moich oczu, czyż nie tak? Zobacz na wła­sne oczy, nie ufaj im, oni… zaraz… czy ta wia­do­mość miała mi prze­ka­zać, żebym ufał swoim oczom, czy przed nimi też mnie ostrze­gała?! O mój boże, a jaka jest róż­nica mię­dzy kamerą a moimi oczami? Obie te rze­czy prze­kształ­cają świa­tło w sygnał elek­tryczny – są takie same! Nie mogę dać się okła­my­wać! Muszę mieć pew­ność! Muszę mieć pewność!

DATA NIEZNANA

Spo­koj­nie pro­si­łem i kartkę papieru i dłu­go­pis, dzień w dzień, aż wresz­cie mi je dali. Nie, żeby miło to jakieś zna­cze­nie. Co miał­bym sobie zro­bić? Wydłu­bać oczy? Ban­daże są już czę­ścią mnie. Ból znik­nął. To chyba będzie moja ostat­nia szansa napi­sać coś czy­tel­nie, gdyż bez moż­li­wo­ści zoba­cze­nia i popra­wie­nia błę­dów moje dło­nie powoli zapo­mną ruchów temu potrzeb­nych. To pisa­nie, to rodzaj doga­dza­nia sobie… relikt prze­szło­ści, bo jestem cał­ko­wi­cie pewny, że wszy­scy ludzie świata już nie żyją… albo nawet o wiele gorzej.

Sie­dzę oparty o miękką ścianę każ­dego dnia, bez ustanku. Istota przy­nosi mi jedze­nie i wodę. Skrywa się pod posta­cią miłej pie­lę­gniarki lub jako anty­pa­tyczny lekarz. To chyba wie, że mój słuch zna­cząco się wyostrzył odkąd żyję w mroku. Fabry­kuje roz­mowy w kory­ta­rzu tak, abym mógł je usły­szeć. Jedna z pie­lę­gnia­rek mówi o dziecku, które nie­długo uro­dzi. Jeden z leka­rzy stra­cił żonę w wypadku samo­cho­do­wym. Nic z tych rze­czy nie ma zna­cze­nia, bo nie są praw­dziwe. Nie rusza mnie to.

To jest w tym wszyst­kim naj­gor­sze, z tym sobie nie umiem pora­dzić. Ta rze­czy przy­cho­dzi do mnie uda­jąc Amy. Dosko­nała misty­fi­ka­cja. Brzmi dokład­nie jak Amy, jest w dotyku jak ona. Odtwa­rza nawet wierne kopie łez, które czuję dło­nią na jej twa­rzy. Kiedy po raz pierw­szy mnie tu zacią­gnęło, powie­działo mi wszystko, co chcia­łem usły­szeć. Powie­działo im, że ona mnie kochała, że od zawsze mnie kochała i dla­tego nie rozu­miała, dla­czego to zro­bi­łem, że mogli­śmy wciąż żyć razem, gdy­bym tylko prze­stał twier­dzić, że jestem zwo­dzony. To chciało, żebym uwie­rzył… nie, to sta­rało się spra­wić, żebym uwie­rzył, że ona jest prawdziwa.

Pra­wie dałem się nabrać. Naprawdę. Długo w sie­bie wąt­pi­łem. Osta­tecz­nie to wszystko było zbyt dosko­nałe, zbyt nie­ska­zi­telne i zbyt praw­dziwe. Fał­szywa Amy przy­cho­dziła codzien­nie, potem co tydzień, aż wresz­cie już nie przy­cho­dziła… ale nie wydaje mi się, żeby ta istota się pod­dała. Uwa­żam, że to ocze­ki­wa­nie, to tylko kolejny pod­stęp. Będę się bro­nił przez resztę mojego życia, jeśli będę musiał. Nie wiem, co stało się z resztą świata, ale wiem, że to coś chce mnie zmu­sić, abym dął się zła­pać na jego sztuczki. A skoro tego chce tak upo­rczy­wie, to może popsu­łem mu plany, jestem jego solą w oku. Może Amy wciąż żyje, gdzieś tam. Trzy­mana przy życiu tylko przez moją wolę i sprze­ci­wia­niu się kłamcy. Taką mam nadzieję. Bujam się wprzód i w tył w mojej celi, dla zabi­cia czasu. Nigdy się nie pod­dam. Nie dam się zła­mać. Jestem… bohaterem!

---

Dok­tor prze­czy­tał kartki, które pacjent zapi­sy­wał. Wszystko było led­wie moż­liwe do odczy­ta­nia, nie­wy­raźne i koślawe pismo nie­wi­do­mego. Chciał uśmiech­nąć się z zado­wo­le­niem nad nie­złom­no­ścią tego czło­wieka, nad nie­ugiętą wolą prze­trwa­nia, ale nie­stety wie­dział, że to tylko maja­cze­nia pacjenta.

Wszakże zdrowy na umy­śle czło­wiek już dawno dałby się zwieść.

Dok­tor chciał się uśmiech­nąć. Chciał temu czło­wie­kowi szep­nąć coś na pokrze­pie­nie. Chciał krzyk­nąć, ale połą­cze­nia ner­wowe owi­nięte wokół jego głowy i połą­czone z oczami naka­zały mu postą­pić ina­czej. Jego ciało poru­szało się po celi jak mario­netka, powie­dział pacjen­towi, raz jesz­cze, że się mylił, że nikt nie pró­bo­wał go oszukać.

Tłu­ma­cze­nie: Sun­dow­ner

Autor: Matt Dymer­ski

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Niesamowita historia. Rzadko natrafiam na tak wciągające opowiadania :(
Odpowiedz
Na końcu się pogubiłam. Ale takto bardzo fajne.
Odpowiedz
Tak na początku to to wszystko wyglądało na schizofrenię
Odpowiedz
Kocham to opowiadanie i wracam do niego co jakiś czas. Jak dla mnie to prawdziwy majstersztyk
Odpowiedz
W ogole mi sie to nie podobalo, nacapane.
Odpowiedz
genialna historyjka, wkrecilem sie w to xD
Odpowiedz
https://www.youtube.com/watch?v=qxycj-_oR40 WARTOO !!
Odpowiedz
Dobre, tylko zakończenie niesatysfakcjonujące. 9/10
Odpowiedz
Genialne warte czasu :)!! Oby tak dalej.
Odpowiedz
Trzeba przyznać, że może wciągnąć
Odpowiedz
*.* zajebiste :3
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje