Historia

Pokrzywka

dragotrim 9 10 lat temu 11 096 odsłon Czas czytania: ~22 minuty

Nie trawiłem swojej teściowej. Szczerze mówiąc, gdy przypominam sobie kolejne epizody z tą kobietą w roli głównej, zaczynam wierzyć w to, że jestem bohaterem jakiegoś marnego dowcipu o zięciach i teściowych. To ciekawe, bo jeszcze siedem lat temu dowcipy te nawet mnie śmieszyły.

Denerwowała mnie też moja żona – z jednej strony dlatego, iż bardzo, ale to bardzo przypominała mi swoją mamusię, a z drugiej strony dlatego, że musiałem spełniać jej zachcianki. No dobrze, ujmijmy sprawę jasno – była w ciąży. W szóstym miesiącu. Najgorsze jest to, że podejrzewałem, iż mój przyszły syn nie do końca jest moim synem, i miałem ku temu konkretne powody.

Pracowałem w Niemczech jako mechanik samochodowy. Do firmy wkręcił mnie mój dobry kolega, który mieszka tam na stałe. Wielokrotnie namawiał mnie, żebym zwijał manatki i natychmiast się przeprowadzał. Proponował wynajęcie mi swojego górnego piętra. Wiadomo, to wiązałoby się z większymi zarobkami, bo pracę miałbym kilka kilometrów od domu, a tak przyjeżdżałem tam na dwa miesiące, a potem miesiąc wegetowałem w Polsce bez dochodu, wyłapując mniejsze fuchy. No ale Ada ma to do siebie, że jak tupnie nóżką, to nie ma na nią mocnych. Gdybym spróbował wyrazić dosadnie swoją opinię, zaraz musiałbym słuchać gderania dwójki jej kochanych braciszków, jęku jej matki i jazgotu wrednych koleżanek, które wyglądały, jak gdyby właśnie wróciły z jakiejś libacji w Salem.

Dla świętego spokoju wolałem więc siedzieć cicho i dać rutynie robić to, co do niej należało. Dziecko oczywiście mogłoby ją zburzyć, nie wiedziałem jednak czy na lepsze. Gdyby nagle okazało się, że mamy za mało pieniędzy, może wreszcie Ada dałaby się przekonać, a ja zmyłbym z siebie piętno pantoflarza, jakie moi koledzy z pracy mi przypinają. Nie wiem. A, właśnie, zszedłem z tematu…

Myślę, że Ada ma kogoś na boku. Wróciłem do Polski 10 marca po dwóch miesiącach spędzonych w towarzystwie pięciu facetów. Wiadomo, że czasami wpadały do nas dość młode klientki, bo wbrew pozorom w Niemczech też często znajdziesz dobre sztuki, jednak zawsze potrafiłem być konsekwentny co do postanowień, a moim postanowieniem było, że obrączka na palcu do czegoś mnie zobowiązuje. Tylko zawiesiłem oko, pofantazjowałem, ale nic ponad te dwie rzeczy! Co to, to nie! Już pierwszej nocy w domu nie obeszło się bez baraszkowania. Kilka dni później Ada już wymiotowała i zaczęła podjadać. Kurwa, w ciągu zaledwie tygodnia miało dojść do takich zmian? Przysiągłbym, że zacząłem po tamtych zdarzeniach dostrzegać lekką wypukłość brzucha, lecz nie zaprzeczam, że moja wyobraźnia też mogła co nieco w tej kwestii zdziałać.

Młoda (wybaczcie za język, ale tak pieszczotliwie zwracam się do żony) poszła do lekarza, jednak nie było mnie przy badaniu. Dlaczego? Prawdę powiedziawszy, nie mam pojęcia. Chyba chciałem żyć w błogiej nieświadomości i jak idiota wmawiać sobie, że wymyśliłem sobie tę zdradę. Nie zamierzałem bawić się w detektywa tylko po to, by dowiedzieć się o ojcostwie listonosza, sąsiada bądź innej losowo wybranej osoby płci męskiej. Po prostu odpuściłem sobie, aby zbytnio się nie denerwować.

Teściowa ciągle narzekała na mnie i mój styl życia, uznając, że moja praca to tylko przykrywka dla odwiedzin w nocnych klubach i żłopania wódki w drogich knajpach. Mogłem zaprzeczyć, powiedzieć, że mam świadków, którzy obalą tę teorię, jednak i w tym momencie zabrakło mi jaj. Zdawałem sobie sprawę, iż jakakolwiek kłótnia podziałałaby na zasadzie łańcuchowej – wystarczyłoby obrazić jedną osobę, a już reszta życzyła ci wywrócenia na schodach. To wszystko było chore, ale pogodziłem się z tym na tyle, by zachować stoicki spokój.

Aż do pewnego momentu, kiedy zdarzyło się coś, czego nigdy w życiu bym się nie spodziewał. Policja poda inną wersję, nazywając mnie tym złym, pomimo iż się starałem. Nie obwiniam ich, nie mam również żalu – sam bym w to nie uwierzył, zresztą obecnie i tak nie chodzę już wśród żywych. Ale to zdarzenie na pewno było prawdziwe, zresztą najlepiej zacząć od początku.

Wróciłem do Polski jakiś czas temu. Całkiem śmieszna sytuacja – kiedyś stresowałem się wyjazdem do Niemczech, bałem się, czy podołam tej pracy, aż do wielkiego przełomu, kiedy opuszczając dom, czułem jedynie niesamowitą ulgę. Zupełnie jakbym jechał pić drinki z palemką i wylegiwać się na hawajskiej plaży. Jak zapewne się domyślacie, nie spodziewałem się fanfar na swoją cześć, chociaż muszę przyznać, że pierwszy dzień od przyjazdu minął mi dość przyjemnie.

Ada czekała na mnie z pizzą domowej roboty. Jej brzuch był większy niż wtedy, gdy widziałem ją po raz ostatni. Na pytanie „Jak było” jak zwykle odpowiedziałem tylko mruknięciem, po czym położyłem kilku niebieskich polskich króli na stół.

- Masz, kup sobie coś ładnego. – Wtedy pocałowała mnie w ten konieczny dla jej sumienia sposób. W gardle stało jej już wygarnięcie mi tego, że pewnie mamusia ma rację i rzeczywiście mam inne na boku. Na szczęście niczego takiego nie usłyszałem.

To był dzień powrotu do drugiego świata. Musiałem oswoić się na nowo z perfidnymi politycznymi mordami pokazywanymi w telewizji, z sąsiadem Zbyszkiem, którego wszyscy chwalili w przeciwieństwie do mojej parszywej osoby, i z praktycznie każdą inną rzeczą, jaka mnie tu czekała. Nienawidziłem tego uczucia.

Wieczorem, kiedy próbowałem nie zaciąć się przy goleniu, spoglądając w lekko pęknięte lustro, Ada podeszła do mnie w nocnej koszuli i położyła gładkie dłonie na moich ramionach. Pomyślałem „Może wreszcie zobaczę, jak się uśmiecha”. Rzeczywiście, zobaczyłem, tyle że komunikat bynajmniej nie był przyjemny dla uszu.

- Mama niedługo ma urodziny. Wypadałoby kupić jakiś prezent.

- Bez paniki, zajmę się tym. – Udawałem, że kupowanie czegokolwiek tej starej raszpli sprawia mi jakąkolwiek przyjemność. W rzeczywistości nie pamiętałem nawet, ile ona właściwie miała lat. Sądziłem, że być może pamięta jeszcze, jak jej przodkowie polowali na mamuty, bo czasem jej komentarze brzmiały jak ryk jakiegoś człowieka wyjętego prosto z jaskini.

- Mamusi zepsuła się pralka – oznajmiła Ada. - Myślę, że kupienie jej nowej będzie znakomitym pomysłem. Na pewno się ucieszy.

- Wątpię – odparłem. – Jak tylko sprawimy jej nową, zacznie narzekać, że nie wie, jak włączyć, że za nowoczesna, że do tamtej ma sentyment. I tak dalej, i tak dalej…

- Nie przesadzaj…

- Zobaczysz, że tak będzie.

- A więc może przynajmniej spróbuj naprawić jej tę starą?

Zgodziłem się, ale wyłącznie dla świętego spokoju. Wątpiłem, aby naprawa cokolwiek zdziałała, ale nie zamierzałem marnować ciężko zarobionych pieniędzy na bezsensowne wydatki i jeszcze słuchać wytyków za własną dobroć.

- Będziesz miał dużo czasu, bo mama wyjeżdża do sanatorium i zostawia nam na tydzień swój dom.

Westchnąłem. A więc jakakolwiek możliwość pójścia z kumplami na meczyk legła w gruzach. I co najgorsze – znowu się zgodziłem. Bo przecież tak trzeba, co nie? Młoda w ciąży, to nie odmówię, a stara raszpla też tą własną siwizną potrafi wzbudzić litość. Cholera… Brak mi asertywności.

Znów się zgodziłem…

Stara mieszkała w zabitej dechami dzielnicy na obrzeżach miasta. Nie narzekała na hałas, ponieważ najbliższy sąsiad postawił dom kilkaset metrów dalej i tylko żaby niedaleko stawu mogły czasami dać jakąś oznakę życia. Od dawien dawna nikt nie widział, by gdzieś w pobliżu ktokolwiek rozłożył chociażby namiot, ponieważ w tej okolicy najzwyczajniej w świecie nic, absolutnie nic się nie działo, a i stawek lepił się od mułu, więc i chęć pływania szybko mijała.

Według mnie teściowa dawno już powinna była zostać ubezwłasnowolniona. Zacznijmy może od tego, że zamiast ulokować swój majątek w banku, wolała trzymać go w skórzanej pufie. Doskonale o tym wiedziałem, ale nie przyznawałem się, bo staruszka miałaby pretekst do kolejnych oskarżeń. Druga sprawa polegała na tym, że nie umiała samodzielnie stwierdzić, co jest dla niej dobre, a co nie. Niby dbała o porządki, odkurzała, zmywała i regularnie płaciła rachunki, ale często trzeba było ją zmuszać na przykład do wykąpania się albo pójścia do lekarza. A trzecia sprawa, chyba najistotniejsza, to fakt, że stara bredziła jakieś farmazony o małych duszkach, które mieszkały w jej domu. W tym magicznym gaju za jej domem mogli leżeć co najwyżej menele upici jakąś prytą za pięć złotych, chociaż też nie za bardzo wiem, w jakim celu zapuściliby się na takie odludzie.

No, mniejsza. Wjechałem do jej włości. Nie omieszkałem się spojrzeć w okno – jakoś nie zdziwił mnie charakterystyczny ruch firanek. Ona czekała na nas od rana. Popełniliśmy ten błąd, że nie poinformowaliśmy jej wysokości o tym, kiedy się zjawimy, toteż mogła ona bez oporu narzekać na naszą niekompetencję. Cóż, przełknąłem ślinę i wszedłem w paszczę lwa, w końcu jaką inną opcję mogłem wybrać?

Stara miała już spakowane walizki. Wyglądało to nawet śmiesznie i gdybym nie był taką cipą, rzuciłbym tekst w stylu „Co, mamusia, na tamten świat się wybiera?” albo coś w ten deseń. Ale nie zrobiłem tego. Pieprzył to pies…

Nie pamiętam, prawdę powiedziawszy, o czym z nią rozmawialiśmy, zanim przyjechała taksówka – ogólnie mało mnie to interesowało, byle tylko nie walnąć jakiejś gafy. A w ogóle to najlepiej milczeć. Niestety okazało się, że stara zostawia nam swojego pchlarza, który prawdopodobnie był psem, choć mnie bardziej przypominał ożywionego mopa. Nie muszę chyba wspominać, że od razu wykreśliłem błogi sen z rzeczy, które uda mi się zrobić przez ten tydzień. Małe paskudztwo szczekało po kątach i nawet, gdy dawałeś mu picie i jedzenie albo wychodziłeś z nim na spacer, i tak nie miałeś pewności, czy znowu nie zacznie cię wnerwiać tym swoim szczekaniem.

Pierwszy dzień przeznaczyłem na asymilację z nowym domem. Bywałem tu, rzecz jasna, wcześniej, lecz nigdy nie na długo. Panował w nim smród potu, jednak po kilku godzinach zdołałem się przyzwyczaić. Przede wszystkim – co najbardziej mnie denerwowało – kochana mamuśka nie umiała segregować swoich rzeczy: kompoty w słoikach leżały porozwalane po szafkach w całej kuchni, a chemia sąsiadowała z pieczywem, tak więc nie zdziwiłbym się, gdyby któregoś razu zaatakował mnie chodzący chleb. No ale cóż… Byłem jedynie gościem w tym mocno pochrzanionym sanktuarium, więc dopóki Ada nie zwróciła na coś uwagi, nie wkraczałem.

Drugiego dnia postanowiłem przystąpić do działania. Wziąłem skrzynkę z narzędziami, ubrałem jakieś stare ciuchy, spodziewając się, że niemiłosiernie się ubrudzę, i wkroczyłem do łazienki na wstępne oględziny. Pralka była stara, jednakże nie była to staroświecka frania. Informacje o tym, kto ją wyprodukował, dawno rozlazły się razem z białym lakierem, który teraz prezentował się jako czerń i kolor miedziany.

Stara skarżyła się na to, że jej pranie po wyjęciu jest brudne. Stwierdziłem, że powinienem w pierwszej kolejności obejrzeć bęben, żeby sprawdzić, czy może problem nie tkwi właśnie w nim. Moje oczy wręcz urosły do rozmiaru żarówek, kiedy zobaczyłem zaschnięty, niewyobrażalny dla mnie wcześniej syf, jaki musiał się odkładać przez dobrych kilka lat. To było… Nie mam pojęcia, jak to opisać – wyglądało to, jakby ktoś wysmarował łożyska gliną, obłożył porwanymi gazetami i kompostem, a smród unosił się z tego tak potężny, że nawet pełne szambo się przy tym chowało. Im głębiej analizowałem tę nieszczęsną pralkę, tym więcej ścierek musiałem zużywać.

Bęben od wewnątrz wyglądał jak nowy, ale jego matryca również była umazana w tej samej paćce. Prawie zwymiotowałem. Jeszcze nigdy nie pracowałem z takim zapałem – chciałem jak najszybciej uwolnić się od tego fetoru; kto wie, jakie choróbska mogły się w nim kryć. Ostatecznie uznałem, iż rozwikłałem zagadkę takiego stanu: szczury. Znalazłem kawałek szczura dosłownie wciśnięty w hydrostat i kolejne truchło w rurze odprowadzającej wodę do zlewu. I mógłbym na tym zakończyć, tyle że to wszystko wyglądało nielogicznie, ponieważ dorosły szczur nie wszedłby od tak do rury, bo byłby o wiele za duży. Z tamtego pozostała jedynie mielonka. Tylko dobrze zachowany ogon sugerował, że był to szczur.

Lecz tuż po tym, jak pozbyłem się szmat i umyłem podłogę, mój niepokój najzwyczajniej w świecie wyparował. No dobrze, może miałem jeszcze kilka przebłysków, jednak wolałem się nie przejmować takimi błahostkami. Chciałem sprawdzić działanie pralki następnego dnia, kiedy uzbiera się nam trochę brudnych ubrań.

Dopiero trzecia doba mojego pobytu w tym wątpliwej jakości przybytku sprawiła, że nie mogłem zasnąć. Ada delikatnie zasugerowała mi, abym odmalował jej wysokości łazienkę. Użyła dość konwencjonalnych argumentów, jeśli oczywiście wiecie, co mam na myśli, tak więc wstałem około szóstej, wypiłem mocną kawę i pojechałem Polonezem do najbliższego sklepu z materiałami budowlanymi. Uznałem, że błękitny będzie najlepszym wyborem.

Po powrocie obłożyłem całe pomieszczenie gazetami, powynosiłem kilka rzeczy, przebrałem się w strój roboczy i pochwyciłem wałek malarski. Z robotą męczyłem się trzy godziny, głównie dlatego że wszystko mi gdzieś znikało. Zachciało mi się pić, więc odkręciłem wodę mineralną i jak każdy dumny z siebie chłop zacząłem pić z gwinta. Gdy skończyłem, zorientowałem się, że nigdzie nie ma nakrętki. Zdziwiłem się, bo była czerwona i na czarno-białej prasie raczej by się wyróżniała. Wzruszyłem ramionami i kontynuowałem robotę.

Ale tu nadeszło drugie zdziwienie, bo gdzieś przepadł mi wałek. Potem zorientowałem się, że znajduje się w wannie. Miałem dobrą pamięć i wiedziałem, że na bank odstawiałem go na podłogę. Wydawało mi się, że coś zatuptało za kratką wentylacyjną. Pomyślałem „Chłopie, jesteś przewrażliwiony i twoja podświadomość płata ci figle”. Rzeczywiście nie czułem się tutaj pewnie – stara nie doceni mojego wysiłku i nadal będę tak samo złym zięciem jak kiedyś.

Po skończonej robocie znów sięgnąłem po butelkę, by pociągnąć łyk. Ta woda… smakowała jak szczyny. Mówię serio, przysiągłbym, że ktoś naszczał do środka. Ale przecież było logicznym, iż w domu znajdowaliśmy się tylko we dwoje, nie licząc tego uciążliwego pchlarza.

Inna dziwaczna sytuacja nastąpiła, kiedy już trochę później, po obiedzie próbowałem odkręcić gniazdko elektryczne. Ada powiedziała mi, że kiedyś jej ojciec – swoją drogą niezły jajcarz i jedyny, niestety nieżyjący już członek rodziny, którego lubiłem - źle je umieścił i za plastikiem z uziemieniem nie znajdowało się absolutnie nic poza pustą dziurą. Nie mam pojęcia, jak można źle przykręcić gniazdko… Mówi się trudno – trzeba ten mankament poprawić.

Oczywiście tak banalna rzecz nie mogła mi się nie udać, jednak niemiłosiernie się pokaleczyłem. Chciałem wypełnić dziurę i za każdym razem, kiedy moje palce znalazły się blisko otworu, coś bliżej nieokreślonego, jakby igła, kłuła mnie w opuszki. Coraz mocniej to wszystko zaczynało mnie denerwować, jednak nie byłem aż tak głupi, aby zaspokajać ciekawość przyłożeniem oka. Zatynkowałem ścianę i po raz kolejny odpuściłem.

Wieczorem wzmogła mnie choroba. Przeszywały mnie dreszcze, a termometr wskazywał trzydzieści dziewięć stopni. We łbie grały mi bębny, a żołądku ściskała mnie kolacja próbująca wydostać się na zewnątrz. Podejrzewałem, iż zaraziłem się jakimś paskudztwem za pośrednictwem tej cholernej pralki. A właśnie, pralka… Poprosiłem Adę, aby wstawiła pranie i sprawdziła, jak działa.

Oceną był jej przeraźliwy krzyk.

Nie myśląc zbyt wiele, natychmiast wstałem z łóżka i pognałem w stronę łazienki. Nie zważałem na swój stan, adrenalina zrobiła swoje.

- Co się stało?! – Ada wyjaśniła, wskazując na rurę prowadzącą do zlewu.

Krew. Ze środka wypływa najprawdziwsza, szkarłatna krew. Nie muszę chyba mówić, że ubrań nie dało się już doprać? Zresztą nie to było najważniejsze. Zdołałem jakoś uspokoić małżonkę, chociaż potrzebowałem do tego około godziny. Wytłumaczyłem jej moją historię ze szczurami, kłamiąc, że pewnie mieszka ich tu więcej, a maszyna mogła zmielić jakieś ich młode. Nie byłem dumny z tego oszustwa, bo sam nie wierzyłem w taki zbieg okoliczności, lecz wolałem, by nie denerwowała się w takim stanie. W końcu to moje dziecko, co nie? Tego też zresztą nie mogłem być pewien na sto procent.

Nie umiałem zmrużyć oka, myśląc o tym, co czeka mnie z samego rana. A uwierzcie mi, dobrze wiedziałem, co mnie czekało – musiałem raz jeszcze przyjrzeć się tej cholernej pralce! Musiałem, do cholery! Inaczej bym sobie tego nie wybaczył.

Wstałem i jeszcze na bosaka i z klejącymi się powiekami pochwyciłem skrzynkę z asortymentem majsterkowicza. Rozkręciłem stare pudło tak jak przedtem i przeżyłem duże deja vu – znów naraziłem się na smród ogromu brudu, jaki znalazłem w środku. A jednak… tylna ścianka wyglądała, jak gdyby wyryto na niej wąską szparę. Dlaczego wcześniej jej nie zauważyłem?

Dotknąłem jej. Blacha otworzyła się jak drzwi, prezentując ciemny tunel, do którego zdołałby wcisnąć się tylko jakiś gryzoń. Przetarłem oczy. Nie, nie poniosła mnie fantazja – nie chodziło o byle dziurę, tylko o norkę. Kiedy wyostrzyłem wzrok, zdołałem dostrzec rosnące wewnątrz grzyby i ślady małych stóp odciśnięte na kruchej skale. I wtedy usłyszałem pieśń. Brzmiała rytualnie, a ci, z których się wydobywała, majaczyli w transie jej kolejne zwrotki. Nie miałem bladego pojęcia, o czym traktowała ta przyśpiewka, ponieważ używano jakiegoś dziwnego języka. Brzmiał trochę jak polski dialekt, tyle że wyciągnięty sprzed tysiąca lat, toteż niektóre pojedyncze słowa mogłem w pewnym stopniu zrozumieć, ale wyjęte z kontekstu na niewiele się zdały.

Przybliżyłem się jeszcze bardziej i nie wytrzymałem. Smród był tak silny, że w połączeniu z moją chorobą sponiewierał mnie na wzór szmacianej lalki. Dosłownie dopełzłem do sedesu i wyrzygałem się za wszystkie czasy. Sam dziwiłem się, skąd tyle się tego we mnie znalazło.

I raptem spojrzałem w górę. Kratka wentylacyjna spadła mi prosto na twarz. Nie ulegając dezorientacji, szybko odrzuciłem ją na bok i wtedy zauważyłem maluteńką postać, która mogłaby bez problemu dosiadać chomika. Wyglądała jak kloszard wyjęty spod sklepu monopolowego, na głowie nosiła dziwaczną, spiczaście zakończoną czapeczkę, a w drobnej dłoni trzymała miniaturowy kilof.

- Basama za kućki, huncwocie! – wrzasnęła i naraz spuściła się po linie, przymierzając ostrze kilofa tak, by wyłupać mi lewe oko.

Natychmiast zmieniłem pozycję twarzy, ale nie udało mi się uniknąć ciosu. Małe stworzenie runęło butami uzbrojonymi w ćwieki prosto na czubek mej głowy, a następnie zadało dwa uderzenia, prawie przebijając się mi przez skórę. Właściwie, chyba mu się udało, bo poczułem nieznaczną ilość krwi.

Potrzasnąłem głową. Istota spadła i uczepiwszy się nogawki, wślizgnęła się mi do kieszeni, gdzie zaczęła okładać mi kilofem nogę. Gdy zorientowała się, że chcę ją zmiażdżyć pięścią, zrobiła dziurę, i pociągnęła mi po udzie długą szramę.

Tak zawładnął mną ból, że nawet nie zauważyłem, jak ta mała gnida wlazła na półkę i zaczęła rzucać we mnie pilnikami. Jeden zrobił mi lekką ranę na karku. Skubany karzeł był szybki na tyle, by cały czas osuwać się w inne miejsce i atakować mnie każdym przedmiotem, jaki wpadnie mu w łapska. Racja, mogłem wyjść, jednak tę sytuację dało się porównać do spotkania z pająkiem – dopóki znajdował się w jednym pomieszczeniu, dało się go okiełznać, gorzej, gdy przedostał się dalej i zniknął, pozostawiając upiorną nieświadomość.

Wreszcie stworzenie popełniło błąd i kiedy już miało wślizgnąć się do dziury, zrobiło na tyle niezgrabny krok, że zdołałem je pochwycić. Ścisnąłem je mocno i zapytałem:

- Czym ty do cholery jesteś?

- Cmoknij mnie w żopę, ciulu! – Mały kloszard opluł mnie flegmą, a potem wgryzł się w moje palce tak głęboko, że z bólu cisnąłem nim do otwartego sedesu. Wyraźnie zapamiętałem chrzęst łamanych kości. On tylko patrzał się na mnie tym samym, ślepym w większości wzrokiem. Nie miałem wątpliwości co do jego złych intencji, więc niewiele myśląc, pociągnąłem za spłuczkę i posłałem go w otchłań ścieków.

Przez chwilę stałem jak wryty, oglądając obrażenia i próbując pojąć, co się właściwie wydarzyło. Miałem to szczęście, że żona spała na górnym piętrze i nie usłyszała niczego podejrzanego. Tłumaczenie się z takiej historii było ostatnią rzeczą, na jaką miałem chęć.

Tego dnia postanowiłem zablokować to przejście. Tych małych czortów żyło tam więcej, a fakt, że prawdopodobnie pozbawiłem życia jednego z ich towarzyszy raczej nie pomagał mi w zawarciu z nimi sojuszu.

I wiecie co? Przez pewien czas cieszyłem się spokojem. Rzecz jasna względnym, bo nadal żyłem z przeświadczeniem, iż gdzieś tam pode mną mieszkają mali ludzie ćwiartujący szczury. Od momentu, gdy zamurowałem przejście, pralka zaczęła działać bez zarzutów, nikt nie sikał mi do napoju, a ja nie spotkałem żadnego skrzata na swojej drodze. Liczyłem jednak, że stara wróci trochę szybciej, a ja będę się mógł stąd bezpiecznie ulotnić, pozostawiwszy ją i jej małe gadające duszki z dala od własnej osoby. Pozytywne aspekty mojej walki z krasnalami skończyły się dzień przed przyjazdem teściowej.

Jakoś tak kompletnie wyleciało nam z głowy, że razem z nami mieszka też ten czworonożny pchlarz. Jej wysokość okazała się na tyle wspaniałomyślna, że pozwoliła nam brać jedzenie znajdujące się w zamrażalniku tak, jakby należało do nas. Potwierdziła to rozmową telefoniczną. Dzięki ci, o bogini, pomyślałem ze złośliwością.

Tak więc na obiad Ada przygotowała kurczaka. Smakował wyśmienicie, zważywszy na fakt, iż zazwyczaj jadałem jakieś schabowe albo klopsy, których miałem już, nie uwłaczając kulinarnym umiejętnościom małżonki, po wyżej uszu. Zjedliśmy i nagle uświadomiliśmy sobie, że Krzysiek gdzieś się zapodział (tak, stara, nazwała psa Krzysiek – kolejny akt jej geniuszu).

Szukaliśmy, wołaliśmy, lecz nie odpowiadało nam żadne szczeknięcie. W końcu zadeklarowałem Adzie, że przeszukam okolice stawu, a ona może wrócić do domu. Nie chciałem, żeby w tym stanie zbytnio się przemęczała. Zresztą, nie zauważyła dotychczas moich ran, a przypuszczałem, iż niedługo jednak skupi na nich swój wzrok, gdy tylko staną się mniej zakryte.

Przeczesałem cały teren, każdy krzak, a po psie nie było ani śladu. Dopiero, kiedy zrezygnowany wracałem do domu, zauważyłem jasną kupkę sierści. Rozrzucono ją na wzór ścieżki. Przysiągłbym, iż ułożono ją dosłownie kilka minut temu. Droga prowadziła do auta, a konkretniej do jego tylnej części, gdzie w rurę wydechową ktoś wcisnął odciętą psią łapę. Nie miałem wątpliwości, co stało się z Krzysiem i kto za tym stoi, lecz karteczka przyszyta do nieszczęsnego odnóża przeszła najśmielsze oczekiwania.

„Mam nadzieję, że smakowała ci psia pieczeń”. Znowu zachciało mi się rzygać. Jakim cudem te małe skrzaty zarżnęły psa, otworzyły zamrażarkę i wcisnęły jego obrobione truchło do środka? Poczułem się jak sadysta i pewnie zwymiotowałbym, gdyby nie dźwięk telefonu.

Ekran pokazywał chęć nawiązania rozmowy wideo. W dodatku dzwoniono z numeru Ady – przecież stałem kilka metrów od domu, więc nie było opcji, żeby mnie nie zauważyła! Odebrałem drżącą ręką. Zobaczyłem Adę – ktoś zakneblował jej usta i związał grubym sznurem. Raptem zauważyłem małe, ruchome punkciki przemieszczające się po całej kuchni. Wynosiły widelce i noże, kolekcjonowały wszystko, co uchodziło za ostre oraz niebezpieczne. Ada próbowała wyzwolić się z więzów, ale za każdym razem, kiedy zaczynała się szamotać, któryś z małych potworów przypalał jej policzki zapalniczką albo groził dziurkaczem. Widać, zdążyły splądrować niemal całe domostwo.

Musiałem coś zrobić, tyle że nie posiadałem żadnej broni, a oni w przeciwieństwie do mnie zgromadzili pokaźną jej część. Transmisja zakończyła się po dwudziestu sekundach.

Zacząłem szukać. Przetrzepałem całe auto w poszukiwaniu czegoś co mogłoby mi się przydać. Znalazłem tylko gaśnicę, apteczkę i pakiet narzędzi. Pozostała mi najbardziej desperacka z opcji. Wyjąłem kluczyki, przekręciłem je w stacyjce i z okrzykiem szaleńca przebiłem się przez ścianę, by ostatecznie znaleźć się bezpośrednio w kuchni. Nie mam pojęcia, jak udało mi się przeżyć przy tam nierozsądnym zachowaniu.

Nie umiałem stwierdzić, czy pozbawiłem kogokolwiek życia, ale Ada nadal leżała związana w kuchennym przejściu, a szwadrony skrzatów wyczekiwały na mnie z ostrymi przedmiotami w dłoniach. Kiedy pierwsze pociski pomknęły w moim kierunku przez zbitą szybę, ocknąłem się z letargu i natychmiast otworzyłem drzwi. Udało mi się bez większych obrażeń wyturlać na kafelki, jednak zanim zdążyłem cokolwiek zdziałać, cała chmara skrzatów przygniotła mnie, drapiąc i gryząc, aż straciłem przytomność.

Obudziłem się związany dokładnie w ten sam sposób jak Ada, która teraz leżała na plecach z przypaloną od zapalniczki twarzą. Na jej brzuchu stały dwa dość muskularne skrzaty, obserwowane z szafy przez resztę publiki. Poza nimi był jeszcze jeden, o czarnej, brudnej od mchu brodzie. Raz po raz pociągał dym z miniaturowej fajki. Po zapachu wywnioskowałem, iż były to konopie.

- Doigrałeś się, wielki chujku – powiedział typowo polskim językiem. – Wy, kolosy, myślicie, że jesteście panami świata, ale prawda jest taka, że to my, karłowate i przedwieczne sukinsyny, sprawujemy tu realną władzę.

Próbowałem się odezwać, lecz knebel mi nie pozwalał.

- Odkąd się tu wprowadziliście, siejecie zamęt. To, że musimy oglądać, jak się pieprzycie i gadacie pierdoły, było jeszcze do zniesienia, ale nikt, do skurwiałej nędzy, nie będzie niszczyć naszego dobytku! Rozumiesz, bękarcie z psiego nasienia?

Skrzat odwrócił się do pary muskularnych odźwiernych i skinął głową. Dwójka pochwyciła rzeźnicki nóż, a po przyłożeniu go do brzucha Ady, serce podeszło mi do gardła.

- Próbowaliśmy nastraszyć cię w miarę łagodnie. Osobiście naszczałem ci do wody – przyjemnie oglądało mi się, jak chłepczesz ją i się krzywisz. Ale mój kuzyn, Szafranek, był nadpobudliwy i koniecznie chciał własnoręcznie cię wykończyć. Zabiłeś go z premedytacją, na szczęście opatrzność Welesa pomogła nam odnaleźć jego zwłoki i sakralnie je pożreć, jak to mamy w zwyczaju. Kurwa… Po co ja tyle gadam? Skałka! Wywłok! Wyrwijcie gówniarza tej suce! Niech zobaczą, że diuk Pokrzywka nie pieści się w tańcu!

Skrzat powtórzył później ten sam zwrot w bardziej archaicznym języku i ku mej trwodze dwójka zbrodniarzy nacięła brzuch mojej ukochanej Ady. Leciały mi łzy, szamotałem się, lecz na próżno. Ada próbowała krzyczeć, a w momencie, gdy zobaczyła, jak jej brzuch dosłownie otwiera się na wzór paszczy, prezentując organy, w jej piwnych oczach pojawiła się oznaka piekielnej agonii.

Nie było dla niej żadnego ratunku. Przyznawałem to z bólem, ale naprawdę w żaden sposób nie mogłem pomóc. Byłem wściekły, rozgoryczony, a zarazem bezsilny. Cudem udało mi się wyślizgnąć rękę z liny, jednak udawałem, że jestem bezradny, żeby te małe potwory nie próbowały mnie zaatakować.

Pokrzywka rozkazał wyjąć płód, ponieważ, jak uważał, młode mięso człowieka wyśmienicie smakuje z bazylią. Cały czas naprzemiennie używał dialektu i języka polskiego, jakby chciał pokazać swe lingwistyczne umiejętności. Patrzałem na dziecko, które przecież za kilka miesięcy mógłbym przewijać, uczyć mówić i robić wszystko, by zapewnić mu bezpieczeństwo. Za późno.

Chyba tylko przypadek spowodował, że zauważyłem, jak z samochodu wycieka paliwo. Krople kapały na podłogę, tworząc sporą kałużę. Pomyślałem, że skoro dotąd nie miałem jaj, nie miałem czegoś, co powinien posiadać każdy prawdziwy mężczyzna, dzisiaj udowodnię swą wartość. To był moment.

Wyrwałem się z poziomem adrenaliny, jakiego nigdy dotąd nie osiągnąłem. Zarówno mali gapie jak i sam Pokrzywka natychmiast rzucili się na mnie. Czułem, jak ktoś wbił mi igłę w gałkę oczną, czułem, jak zdzierano ze mnie skórę kawałek po kawałeczku. Deptałem tych małych gnojów tak długo, aż nie pojawił się jakiś oprawca uzbrojony w zapalniczkę. Kiedy udało mi się wreszcie takowego zlokalizować, pochwyciłem go i ścisnąłem tak mocno, że rozprysł się na miazgę. Trzymałem zapalniczkę dłonią pozbawioną paznokci i jednego z palców, ale czułem się szczęśliwy.

Rzuciłem się w stronę samochodu i nacisnąłem na przycisk, który wywołał płomień. Wybuch pojawił się niemal natychmiastowo. Nie wiem, czy udało mi się uśmiercić całe plemię tych paskudztw, ale wydaje mi się, że tak, ponieważ z domu nie została ani jedna nietknięta przez płomienie deseczka.

Wiem tylko, iż policja wzięła mnie za głównego sprawcę, a ciała skrzatów w wyniku wybuchu rozpadły się na cząsteczki niezdatne do zweryfikowania. Pewnie uznali je za truchła szczurów. Tak czy owak należało przyznać rację teściowej – małe duszki naprawdę zamieszkiwały ten dom. I bynajmniej nie przypominały krasnoludków wyjętych z bajek.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Łoł mocne nie ma co nic hyba tego nie przebije
Odpowiedz
Fantastyczne :D
Odpowiedz
Bajeczka gore o złych skrzatach haha żem się uśmiała.
Odpowiedz
to było okropnie długie
Odpowiedz
Bardziej śmieszna niż straszna ale jest ok
Odpowiedz
Obejrzyjcie film " Nie bój się ciemności " zobaczycie te małe paskudy ! ;]
Odpowiedz
Ale musiały mieć krzepę, skoro tyle rzeczy uniosły :P Jakby mnie takie skrzaty zaatakowały, to bym wzięła miotacz ognia :D
Odpowiedz
Łał. Mocne. I świetnie napisane. Brawo dla autora. :)
Odpowiedz
fajne (;
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje