Historia
Mary Lou
Megan Carter sączyła gorzką kawę z delikatnej, chińskiej filiżanki, przyozdobionej szeregami kolorowych, kwiecistych wzorów, wpatrując się w krajobraz malujący się przed nią za oknem. Poranek był pochmurny; granatowe, gęste obłoki przyćmiły nieco szarawe niebo. Krople rosy mieniły się na pojedynczych źdźbłach trawy, a wiatr poruszał nimi subtelnie, tak samo, jak potężnymi gałęziami wysokich drzew, rosnących na obszernym podwórku od wielu już lat. Przez uchylone skrzydło okna, do kuchni wpadała lekka, poranna, lipcowa bryza, napawając rozkoszą wrażliwą duszę Meg, a ciepły wietrzyk, który wślizgnął się tam również, zafalował długimi kosmykami gęstych włosów koloru czekolady mlecznej.
Chwilę wytchnienia przerwał nagły dźwięk solidnego, starego telefonu stacjonarnego, wiszącego na ścianie. Kobieta z westchnieniem odłożyła filiżankę na filigranowy stolik, odziany w jedwabisty, śnieżnobiały obrus. Podniosła słuchawkę z niechęcią, jednak przybrała przyjemny ton głosu podczas wypowiadania typowego ‘’Halo?’’.
Na początku słychać było tylko głuchą ciszę. Meg ze zdenerwowaniem powtórzyła powitalny zwrot. Wreszcie rozległy się jakieś dźwięki. Jednak nie były to żadne słowa, tylko bezkształtne jęki i czyjś zamglony szloch. Kobieta przeraziła się lekko.
- Meg… - wyszeptał wreszcie jej rozmówca. Wysoki, chropowaty, trochę piskliwy głos, przerywany płaczem i pociągnięciami nosa – to na pewno była matka.
- Tak, mamo? – zapytała Megan z niepokojem – Czy coś się stało?
- Stało się! – odparła matka, a raczej prychnęła, zanim zdusiła ją kolejna fala łez – Twój brat nie żyje.
Megan zamarła i aż usiadła na twarde, drewniane krzesło. Joseph od wielu lat mieszkał daleko od rodzinnej miejscowości. Wpadał rzadko, ale wiadomo było, że od dawna zmagał się z rakiem płuc. Nie sądziła jednak, że jego stan w ostatnim czasie tak znacząco się pogorszył.
- Kiedy to się stało? – spytała, przełykając ślinę.
- Dziś w nocy. Jego córka poszła do jego sypialni, miała zły sen czy coś w tym stylu, ale Joseph był już sztywny i siny.
- Mój Boże – Meg oparła spocone czoło na rozłożonej dłoni – Co się teraz stanie z tym biednym dzieckiem?
- Będziemy musieli się nią zaopiekować – ton, jakim starsza kobieta wypowiadała te słowa, nie pozostawiał wątpliwości, że nie ma ona na to najmniejszej ochoty. – Może ty wzięłabyś ją do siebie? Mieszkasz sama, a masz duży dom.
- Uważasz, że powinnam ją zaadoptować? – Megan zmarszczyła brwi – brwi starannie wyregulowane, pokryte brązową henną. Lubiła dzieci, ale czy miała czas, by zajmować się na codzień tą małą dziewczynką?
- Zastanów się. Porozmawiamy o tym przy najbliższej okazji – po tych słowach w słuchawce rozległ się przeszywający pisk – matka rozłączyła się.
A Megan pochyliła się nad blatem kuchennym, położyła na nim twarz i zakryła się dłońmi, by ten pięknie zapowiadający się poranek nie ujrzał jej obfitych łez, sunących z kakaowych oczu po rumianych, gładkich policzkach.
Pogrzeb odbył się parę dni później. Megan czuła się nieswojo w domu brata – była tu dopiero trzeci raz w życiu. Puszyste dywany, przyjemnie otulające stopy, prowadziły wprost przez długi korytarz do obszernej kuchni. Obrazy porozwieszane na ścianach, twarda, drewniana podłoga i obite ciemnymi panelami ściany stwarzały jakiś niepowtarzalny, świecki, domowy klimat. Megan zwróciła na siebie uwagę kilku uczestników pogrzebu, wślizgując się przez solidne drzwi z mosiężną klamką.
- Dzień dobry.
Aż podskoczyła, słysząc za sobą ten cienki, wysoki głosik. Odwróciła się i ujrzała najdziwniejsze dziecko, jakie kiedykolwiek przyszło jej spotkać. Dziewczynka wpatrywała się w nią intensywnie zielonymi oczami, ich kolor można było porównać do soczystego szmaragdu. Nieforemna, falbaniasta, czarna sukienka z gryzącego materiału, sięgająca aż za kolana, spoczywała na kościstej, jeszcze chłopięcej sylwetce, przyozdobionej oliwkową cerą. Długie, czarne włosy beztrosko tkwiły na ramionach małej, nadając jej urodzie miano niemal ‘’cygańskiej’’. Megan domyśliła się, że to córka jej brata – Mary Lou, jednak widziała ją ostatnio, gdy ta była jeszcze niemowlęciem – żona Josepha zmarła przy porodzie.
- Witaj – odparła, siląc się na przyjazny ton głosu.
Pochyliła się nad dzieckiem i uścisnęła je ciepło; kątem oka zauważyła poobgryzane do krwi paznokcie i to obrzydziło ją. Dziewczynka stała nieruchomo, nie odwzajemniając uścisku. Sprawiała wrażenie sztywnego posągu, który roztacza wokół siebie aurę nieprzyzwoitego chłodu. Megan odsunęła się i spojrzała na małą ze skrzywieniem. W życiu nie widziała dziecka, w którym byłoby aż tyle zimna.
Ruszyła do salonu, tam stała uchylona trumna, pęki nienaturalnych rozmiarów wieńców żałobnych. Na plastikowych, białych krzesełkach siedzieli żałobnicy, modlący się głośno i śpiewający pieśni żałobne. Megan od razu poczuła woń martwego ciała – to przyprawiło ją o jeszcze większy smutek. W rogu pokoju dostrzegła matkę; była taka drobna, bezbronna, zapłakana. Ściskała w dłoni modlitewnik i paczkę chusteczek higienicznych, a jej błyszczące oczy były smutne, podkrążone i zapłakane. Ściskała za rękę jakieś jasnowłose dziecko, którego Megan nie znała.
Kobieta podeszła do trumny. Łzy napłynęły jej do oczu, gdy zobaczyła brata w takim stanie. Wyglądał on bowiem bardzo mizernie. Pociągła twarz, poryta głębokimi zmarszczkami, obramowana jasnymi, siwiejącymi już kosmykami rozrzedzonych włosów. Miał na sobie schludny garnitur koloru głębokiej, hebanowej czerni i jedwabny krawat, ciasno zapięty wokół długiej szyi. Na jego piersi spoczywał uroczysty bukiet subtelnych lilii. Megan dopiero teraz wyraźnie uświadomiła sobie, że Joseph odszedł na zawsze. To był dla niej cios. Skuliła się, pobladła, wybuchła nagle nieposkromionym płaczem. Ktoś podał jej szklankę z wodą, ktoś usadził na krześle i otarł policzki z gęstych łez – nic więcej już nie pamiętała.
Narada rodzinna odbyła się podczas skromnej stypy. Megan nie mówiła nic, pogrążona we własnych, poważnych rozmyślaniach, za to matka już przydzieliła jej rolę opieki nad małą Mary Lou – dziewczynka teraz siedziała sama, w kącie pod ścianą.
- Meg – matka szturchnęła kobietę z upomnieniem – Idź do niej, powiedz, że będzie teraz mieszkać u ciebie!
Megan pokiwała głową. Zrobiła to z ochotą, bowiem towarzystwo nachalnej, władczej matki uprzykrzyło się jej już. Spojrzała więc z upodobaniem na oddalający się stolik przy którym siedziała jej bliska rodzina, gdy podążała wzdłuż sali, uderzając obcasami o śliską, wyłożoną jasnymi płytkami posadzkę. Mary Lou podniosła swoje szmaragdowe oczy na wysoką kobietę. Podczas pogrzebu nie uroniła ani jednej łzy. Dla Megan było to dziwne, jednak przypominała sobie z szorstkim upomnieniem – to tylko dziecko. Może jeszcze nie zdaje sobie sprawy z tego, że jej ojciec nie żyje.
- Mam na imię Megan – przedstawiła się kobieta. – Chciałabym cię zabrać do domu. Miałabyś ochotę pomieszkać ze mną przez jakiś czas?
Mary Lou wzruszyła drobnymi ramionami. Jej szmaragdowe oczy przybrały teraz wyraz obojętności, a początkowa ciekawość znowu zamieniła się w zdystansowany chłód. Megan poczuła ciarki na plecach.
- Wszystko mi jedno – odparła dziewczynka beznamiętnie.
Megan pokiwała głową. Czy dobrym posunięciem będzie zostawić teraz to dziecko w samotności? Kobieta postanowiła jeszcze raz przekonać dziewczynkę do siebie, ujęła więc jej drobną rączkę z paznokciami poobgryzanymi aż do krwi.
- Czy chciałabyś się przysiąść do mnie i do mojej rodziny? – zapytała nieśmiało.
- Nie! – wrzasnęła Mary Lou gwałtownie.
A spojrzenie dziewczynki zapaliło się mocnym blaskiem wściekłości i brutalności. Ta szmaragdowa zieleń, pełna nienawiści i złości przeszywała Megan na wylot, niczym ostry laser. Kobieta patrzyła z przerażeniem na to niepozorne, dziwaczne stworzenie, które swym wzrokiem zadawało jej podłą torturę. Jej oczy miały w sobie więcej jadu, niż wszystkie węże świata razem wzięte.
Megan zaciskała rękę na ramieniu Mary Lou, ramieniu ubranym w czarny, kaszmirowy sweter. Kruczoczarne włosy przykrywał nieduży kapelusz słomkowy z różową wstążką. Dziewczynka miała na sobie również długą spódnicę, która wydała się Megan wyjątkowo dziwna. Duże, szmaragdowe oczy wbijały martwy wzrok w mijane kałuże.
- Już końcówka lipca, a lato nadal marne. Ciągle tylko deszcz…– zagadała Megan, patrząc na kierunek wzroku Mary Lou – Przygnębiające, prawda?
Dziewczynka podniosła spojrzenie.
- Oh, nie patrzyłam się tam, myśląc o kałużach – odparła śmiało – Myślałam o tym, ile dusz zginęło na tej ziemi, ile ciał padło na ten miękki piasek. Ile trupów w nim teraz przebywa.
Kobietę zmroziło. Nie odezwała się ani słowem, jednak spojrzała z ukosa na dziwaczną dziewczynkę. 9-latka pogrążona była w zadumie, komizm sytuacji przeczył z jej śmiertelnie poważnym wyrazem twarzy. Jak to możliwe, że takie słowa wypłynęły z ust niewinnej dziewczynki?
Megan otworzyła metalową bramę. Przeszły przez furtkę, a na spotkanie wybiegła im Beza – bernardyn, który od lat towarzyszył kobiecie na tej dużej posesji. Beza była zawsze przyjaznym psem. Trochę głupim, ale przyjemnym. Jednak tym razem głośno zaszczekała, patrząc wściekle na Mary Lou. Podbiegła bliżej i chwyciła dziewczynkę za rąbek płaszcza, jednak wyglądało na to, że pies zaraz rzuci się na małą i rozgryzie jej drobne, przestraszone ciało. Mary Lou zaczęła krzyczeć. Próbowała uciekać, jednak pies nie dał jej się oddalić. Z przestrachem zacisnęła dłonie na twarzy.
Megan skoczyła na ratunek dziecku. Złapała skórzaną obrożę Bezy i chwyciła ją, odciągając psa od dziewczynki. Dziecko, będąc już bezpieczne, spojrzało na psa nienawistnym spojrzeniem.
- Przeklinam cię, przebrzydła gnido! – wysyczała jakimś nienaturalnym głosem. Oczy Megan przeobraziły się w spodki – Niech diabeł rozszarpie twą duszę, wypali oczy, rozdrobni twe członki na filigranowe ziarenka, byś doszczętnie spłonął w okrutnym piekle…
- Dosyć tego, Mary Lou! – przerwała jej Megan. Nie mogła ukryć przerażenia. To dziecko coraz bardziej ją zadziwiało.
Pies cicho zaskomlał. Megan spojrzała na niego ze współczuciem. Zaprowadziła dwójkę swych towarzyszy do domu. Mary Lou rozejrzała się po wnętrzu z nieukrywaną niechęcią. Zmarszczyła nos, jakby właśnie poczuła jakiś nieprzyjemny zapach, a jej wzrok wyrażał pogardę i obrzydzenie.
- Jest już późno. Może powinnaś pójść spać? – zapytała Megan.
Mary Lou wzruszyła ramionami, a jej opiekunka ciężko westchnęła i zaprowadziła dziewczynkę do sypialni. Wybrała dla dziecka pokój bardzo zminimalizowany. Nie było tu żadnych obrazów, ani ozdób. Meble były zwykłe, wysokie z jasnego drewna. Łóżko jednoosobowe, ubrane w białą, mleczną pościel. Nad drzwiami wisiał tylko mały, niepozorny krzyż, który od razu zwrócił na siebie uwagę Mary Lou.
- Zdejmij to – zażądała stanowczo dziewczynka.
Megan spojrzała na nią z bezsilnością. Dziecko to irytowało ją coraz bardziej. Dopiero wkroczyło do domu kobiety, a już stwarzało problemy. Wiedziała, że z pewnością małej nie zaadoptuje, jednak będzie musiała zaopiekować się nią do czasu przeniesienia do rodziny zastępczej. Poza tym nie chciała mówić matce, że córka Josepha wywołuje u niej… strach?
- Dlaczego? – spytała cierpliwie.
- Ponieważ nie zasnę, mając to tuż naprzeciwko twarzy – rzuciła z niechęcią dziewczynka.
- Nie wierzysz w Boga? – zapytała Megan. Stanęła na drewnianym krześle i z rezygnacją ściągnęła krzyż, zaciskając wargi, by stłumić przypływ narastającego gniewu.
- Wierzę – odparła dziewczynka i uśmiechnęła się lekko – Ale wyznaję szatana.
Megan o mało nie spadła z krzesła. Co to dziecko wygaduje?! Może jest tylko zagubione, po stracie ojca? Kobieta bardzo chciała w to wierzyć. Osunęła się powoli na podłogę i spojrzała na dziewczynkę z powagą.
- Dziecko, nie życzę sobie wypowiadania takich bzdur w moim domu. Rozumiesz? – powiedziała powoli, opanowując gniew.
Mary Lou wzruszyła ramionami, tym gestem po raz kolejny wyprowadzając kobietę z równowagi. Megan zacisnęła palce, aż knykcie jej zbielały i wyszła z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi.
Potem napadły ją irytujące wyrzuty sumienia. To tylko dziecko! – mówił głos w jej głowie – Nie rozumie jeszcze wielu rzeczy… Megan niechętnie poddawała się obciążającym ją myślom i nawet chwilami zastanawiała się, czy nie powinna przeprosić dziewczynki. Nie zrobiła tego jednak i już następnego dnia przekonała się, że z pewnością tego nie żałuje.
Kobieta obudziła się bardzo wcześnie rano. Wygramoliła się z pościeli i wsunęła na nogi puchate kapcie. Wyszła z pokoju, ruszyła do kuchni, jednak przez otwarte okno poczuła ostrą woń zgnilizny. Wyjrzała przez szybę i aż wrzasnęła z przerażenia. Na trawniku przez domem leżała Beza; była cała we krwi. Jej ciało było mocno zmasakrowane, w części poćwiartowane. W miejscu, w którym powinny być oczy psa, widniała tylko para pustych oczodołów.
Megan nie wiedziała, co o tym myśleć. Chciała stąd uciec. Spojrzała z przerażeniem na sypialnię Mary Lou. Nie dochodziły stamtąd żadne dźwięki. Dopiero teraz kobieta spostrzegła, że to dziecko ma jakąś moc, ma coś, dzięki czemu nie da się go poskromić, ani opanować. Zadrżała na całym ciele i poszła na zewnątrz, by przygotować dla Bezy smutny, bardzo skromny pogrzeb.
Po zagrzebaniu w chłodnej ziemi zwłok psa, kobieta wróciła do domu i usiadła na kanapie. Czuła nieopisany smutek. Ten pies był dla niej najlepszą przyjaciółką, dzieliły razem wiele smutnych i szczęśliwych chwil. Stłumiła płacz, gdy usłyszała, jak Mary Lou krząta się w kuchni.
Weszła do pomieszczenia. Dziewczynka smarowała kromkę chleba dżemem truskawkowym. Megan przyglądała się jej z bezsilnością i bezgraniczną wściekłością. Czy to możliwe, że jej brat mógł spłodzić tak podłą, pozbawioną wszelkich ludzkich uczuć, istotę? To dziecko zapewne nawet nie zdawało sobie sprawy z tego, jak wielką odrazę żywi do niej opiekunka. Megan była pewna, że to Mary Lou zabiła Bezę.
Dziewczynka podniosła szmaragdowe oczy na kobietę, biorąc pierwszy kęs świeżo zrobionej kanapki.
- Lubię dżem – zaczęła przyjaźnie Mary Lou – Przypomina trochę krew.
Megan ukryła twarz w dłoniach. Bardzo chciałaby udać, że nie słyszała tego zdania, ale nie mogła się powstrzymać od krzyku. Dziecko samo wytrącało ją z równowagi, prosiło o podłą karę. Kobieta spojrzała na nie z bezsilnością. Wiele osób taka sytuacja przyprawiłaby tylko o poprawę humoru, bowiem z obiektywnego punktu widzenia zdawała się być lekko komiczna. Ale Megan zaczęła traktować te słowa zupełnie na poważnie, bowiem wiedziała, do czego zdolne jest to dziecko.
- Co ty mówisz, Mary Lou?! – krzyknęła – Jesteś wstrętnym dzieckiem! Mam nadzieję, że ktoś kiedyś potraktuje cię tak samo, jak ty potraktowałaś mojego psa!
Mary Lou wzruszyła ramionami. Ten typowy dla dziewczynki gest był dla Megan naprawdę irytujący – był jak guzik, który należało wcisnąć, by kobieta od razu wpadła w nieopanowany szał. Mary Lou wciskała go zbyt często.
Megan wylegiwała się na kanapie, oglądając jakiś telewizyjny talent show. Wreszcie miała chwilę dla siebie, chwilę wytchnienia od niepokojącej dziewczynki. Rozkoszowała się tym, czując, że Mary Lou nie pozwoli jej długo leniuchować. Ta dziewczynka miała w sobie jakiś temperament, a jednocześnie była tak obojętna i flegmatyczna. W dodatku te jej kocie oczy… Przyprawiały o gęsią skórkę, choć, gdy Megan widziała ją po raz pierwszy jakimś sposobem urzekł ją ich intensywny kolor.
Kobieta sama nie wiedziała, co się z nią dzieje. Zawsze była spokojna i opanowana, zawsze milutka, dla dzieci szczególnie. Dlaczego nie mogła się przekonać do tej czarnowłosej istotki? Może była ona lekko ekscentryczna, trochę dziwna i przerażająca, ale to jeszcze dziecko, te cechy można było u niej szybko poskromić. Kobieta nie potrafiła jednak wybaczyć dziewczynce brutalnego zabójstwa jej ukochanego psa i ilekroć o tym pomyślała, czuła bolesne ukłucie w sercu.
Wtem usłyszała głosy w pokoju Mary Lou. Zmarszczyła czoło i ruszyła wzdłuż korytarza, zatrzymując się przy drzwiach do sypialni dziewczynki. Panowała tam grobowa cisza, jednak co chwile przerywana jakimiś głosami. I nie były to głosy jednej osoby. Megan przeraziła się nie na żarty. Może to jakiś włamywacz? Obawiała się wejść do pokoju, jednak usłyszała wyjątkowo przedziwne zdanie, na wskutek którego włosy stanęły jej dęba.
- Czy ty też jesteś wysłannikiem szatana? – zapytała Mary Lou.
Megan nie wytrzymała. Chwyciła za klamkę i otworzyła gwałtownie drewniane drzwi. Mary Lou siedziała na podłodze sama. Wokół niej tkwiły zapalone świeczki, a na dywanie leżał drewniany przedmiot, którego Megan nigdy w życiu nie widziała.
- Co ty robisz?! – wrzasnęła kobieta. W jej oczach zajaśniał błysk grozy i wściekłości, nie potrafiła już stłumić rosnącego gniewu, wreszcie pozwoliła mu uciec z jej gardła, zaatakować bezbronną dziewczynkę.
- Seans spirytystyczny – odparła Mary Lou, wzruszając ramionami.
Megan złapała się za głowę. Czy ona rzeczywiście chce mieć coś wspólnego z szatanem, a może jednak już ma?
Nie – pomyślała kobieta – To dziecko zdecydowanie JEST szatanem.
- Jaki seans spirytystyczny?! O co ci chodzi, dziecko?! – grzmiała wciąż Megan.
- Wywoływałam duchy. Jednak chyba przez przypadek przywołałam demona. Stoi za tobą. Jego oczy lśnią krwistą czerwienią. Czerwienią, która od zawsze kojarzy się z bramami piekła. – wyjaśniła Mary Lou.
Megan odwróciła się za siebie. Nikogo tam jednak nie było. Była zdenerwowana, ale nie mała już słów na to bardzo dziwne dziecko. Czuła do niego taką nienawiść, taką wściekłość…
Jej ręka sama uderzyła o zapadnięty policzek Mary Lou. Szmaragdowe oczy zwróciły się na kobietę, patrzyły z takim zaskoczeniem, z takim poczuciem upokorzenia i wstydu. Megan zmieszała się. Pochyliła się nad dziewczynką, by wylewnie przeprosić ją za ten okrutny gest, jednak ta odskoczyła.
- Przeklinam cię, ty…! – zagrzmiała.
Ale Megan już wyszła. Te parę słów wywołało u niej kolejny przypływ bezgranicznego gniewu. Kobieta wróciła z nożem kuchennym w ręku. Patrzyła na dziecko z taką dzikością, prawdziwymi oczami szaleńca. Dziewczynka nie zdawała się być poruszona. Jednak Megan już zamachnęła się, by zadać śmiertelny cios znienawidzonemu dziecku.
Wtedy zadzwonił telefon. Megan została wyrwana z transu i sama aż przestraszyła się, uświadamiając sobie, co zamierzała zrobić. Wybiegła z pokoju, w jej oczach zajaśniały łzy. Podniosła jednak słuchawkę telefonu, ze skruchą jeszcze patrząc w stronę pokoju Mary Lou. Tak jej się żal zrobiło tego biednego dziecka, tej smutnej sieroty, która jeszcze parę dni temu straciła ojca! A ona teraz ją tak potraktowała. Chciała przytulić dziewczynkę, przeprosić ją za wszystko, ale wtedy w słuchawce zagrzmiał głos matki:
- Halo? Halo, Meg?
- Tak, jestem, mamo – odparła cicho kobieta.
- Jesteśmy już w drodze, razem z Mary Lou – świergotała matka, a Megan zmroziło. Mary Lou? – To świetna dziewczynka! Taka jest grzeczna, miła i cudowna. Ma takie piękne jasne włosy! Idealne dziecko. Na pewno się polubicie!
Megan skamieniała. Skoro Mary Lou jest tam, to w takim razie co jest tu…?
- Zaraz, zaraz – rzuciła Megan, próbując opanować zdenerwowany głos – Przecież Mary Lou jest u mnie.
- Co? Córeczko, to jakieś nieporozumienie. Ja właśnie jadę do ciebie, by przywieźć dziewczynkę. Zostawiłam ci przecież wiadomość na poczcie głosowej, że przez pierwsze dni będzie u mnie, bo mnie zna lepiej niż ciebie. Halo… Halo, Megan?
Ale Megan już nie słuchała. Wpatrywała się z przerażeniem w czarnowłosą dziewczynkę, która stanęła teraz w progu pomieszczenia. Jej szmaragdowe oczy zapałały nienawiścią. Zaczęła się śmiać. Śmiała się głośno, a jej ciało powoli zmieniało się. Włosy stały się nienaturalnie rozrzedzone, twarz jeszcze bardziej zapadnięta. Jej oliwkowa cera przybrała teraz kolor kartki papieru. Kolana wygięły się jakoś dziwnie, a plecy skrzywiły się, przybierając kształt, jakoby cierpiała na lordozę.
Megan zaczęła krzyczeć. Patrzyła przerażonym wzrokiem na zniekształconą istotę, ale ona już wyskoczyła przez otwarte okno. Megan pobiegła do szyby. Tajemniczy byt skakał pomiędzy kwiecistymi krzewami, a chwilę później zapadł się wśród świerków podwórkowych. Megan przełknęła ślinę. Cokolwiek to było, z pewnością tak łatwo nie da jej spokoju.
Opowiadanie konkursowe – wakacje 2014
Komentarze