Historia

Opętany

coldblood 14 9 lat temu 12 313 odsłon Czas czytania: ~14 minut

Marco był mężczyzną szalenie przystojnym. Jego pociągła twarz o ostrych rysach i wyraźnie zarysowanej szczęce, spowita była kędzierzawymi, sprężystymi lokami w kolorze kawy. Skóra jego była niesamowicie gładka i błyszcząca o dość ciemnym odcieniu, policzki barwiły się za to bladym, zamglonym różem. Uszy były niewielkie, lekko spiczaste; zalęgał je gęsty, bardzo jasny meszek. Nos prosty, nieduży. Nad górną, wydatną wargą malował się cień dwudniowego zarostu. Był wysoki, muskularny; nienagannie wyrzeźbioną klatkę piersiową przykrywała jedwabna, śnieżnobiała koszula, a wokół szyi zawieszony był krawat, matowy i czarny jak heban.

Panna April zamiatała właśnie swą drewnianą werandę – była ona bowiem kobietą bardzo schludną i dbającą o porządek z wyjątkowym temperamentem i zaciętością. Jej dom wyglądał starannie; drewniany, świecki. Na balkonowej poręczy kłębiły się kwieciste krzewy, ukryte w wysokich, szklanych doniczkach w wenecki wzór. Tak więc sosnowy domek mienił się jaskrawymi kolorami rozłożystych kwieci, napawając przy tym artystyczną, wrażliwą duszę panny April o jakiś nieznany błysk; robiło jej się ciepło na sercu, a spojrzenie zapatrzało się w ten zachwycający obraz.

Niebo zrobiło się apetycznie różowe. Słońce powoli zachodziło, chmury przybrały kolor lśniącej, ognistej czerwieni. Cała ta scena była nieco pikantna. Codzienna, ale jednak efektowna i za każdym razem wprawiała w zachwyt wrażliwą pannę April. I tym razem kobieta, pauzując rozpoczętą pracę, zagłębiła wzrok w tym zajmującym zjawisku i pozwoliła duszy odpłynąć aż wprost do tych wyraźnych promieni słonecznych, które jeszcze zdołały nieśmiało wymknąć się z przytłaczających chmur. Kobieta przywykła już do przyglądania się tej scenie, bowiem każdego wieczoru tu przesiadywała, oczekując powrotu syna z pracy. Marco zapewne teraz robił już obchód cmentarza i lada moment powinien być w domu.

Tak się też stało. Zatroskane serce matki ożyło znów, widząc zmierzającego ku niej chłopaka. Błyszczące oczy kobiety zaśmiały się, gdy syn stanął naprzeciw niej; wiatr rozrzucał jego kawową czuprynę, a spojrzenie złocistych oczu rozbiegło się po całej okolicy.

- Matko, czy słyszałaś już wieść? – zapytał chłopak.

Kobieta nie słyszała. Dawno bowiem nie opuszczała swojego zadbanego domu, a rozmowy z sąsiadkami nie bardzo ją ciekawiły. Zamiast tego wolała posiedzieć w swym ogrodzie, napawając serce świeżym zapachem świerków i złocistych astrów, których zachwycający rządek przecinał ukwieconą ziemię na wskroś.

- Otóż zmarła dziś córka Thompson’ów – powiadomił Marco – Ludzie mówili, że jest szalona. Ponoć diabeł opętał jej duszę, a stary proboszcz Williams wyprawiał jej egzorcyzmy! Miotała się wówczas na łóżku z wielką dzikością, przeklinała wszystko, co święte, a następnie wyskoczyła z okna. Upadku nie przeżyła. Jutro ją chowają na naszym cmentarzu.

- Och, to straszne – zlękła się panna April – Dobrze, że dla tej udręczonej duszyczki nadszedł wreszcie czas wytchnienia. Przecierpiała niejedno w swym krótkim żywocie. Marco, sam wiesz, że przesądna nie jestem, jednak uważaj na siebie. Cmentarz, na którym będzie obecna, może stać się miejscem iście nieludzkim.

Marco rozumiał matkę, sam miał pewne obawy, jednak machnął ręką. Cała ta sytuacja była w istocie dziwna, choć on już wcześniej sam siebie uświadomił, że to, czego strzeże za murami cmentarza, to powłoki ludzkie, opakowanie; dusze ich są już dawno gdzieś daleko stąd.

Cmentarz za dnia był miejscem istotnie wytwornym. Kosztowne pomniki i płyty nagrobkowe tworzyły równe szeregi wokół wąskich, usłanych lipami alejek. Na środku znajdowała się kapliczka. To właśnie tutaj pożegnano martwe, przeraźliwie blade, zaniedbane ciało młodej Vandy Thompson. Marco niechętnie usypywał piasek na drewniane wieko skromnej trumienki, słysząc nad sobą piszczący lament Catherine Thompson, która razem z mężem wpatrywała się jeszcze w grób córki.

Po skończeniu męczącej pracy, Marco osiadł na niewielkiej skale i otarł pot z czoła; popołudnie było bowiem upalne. Jego lśniące oczy koloru złocistych zbóż wpatrzone były w starszą kobietę, czyszczącą nieopodal bogaty nagrobek. Miała ona szpakowate włosy, zaczesane do tyłu, bawełniany płaszczyk, przyozdobiony srebrną wstążką na końcach i drobny kapelusz z czarną koronką.

Nadszedł mrok. Marco po raz ostatni obchodził cmentarz. Mijał właśnie płytę nagrobkową Vandy Thompson; marmur pokryty był bukietami białych chryzantem, ociekających żałobą i smutkiem. Mężczyzna mężnie przeszedł obok grobu, jednak wówczas poczuł nieprzyjemne mrowienie na całym ciele. Zwrócił się w stronę nagrobka i wtedy zobaczył jak kilka półprzezroczystych postaci ulatuje spod płyty. Jakże wielkie było jego przerażenie! Wpatrywał się w parę ulatujących zmór, jedna z nich tylko świeciła jasnym błyskiem, reszta wtapiała się w tło swą matową czernią. Były zakapturzone. Najjaśniejsza wypłynęła wprost do nieba. Ale czarne pozostały.

Marco zacisnął dłoń na piersi.

- Boże, dopomóż! – wykrzyczał, patrząc w chmury, ale wówczas tajemnicze, zakapturzone istoty zauważyły go.

Wyskoczyły wprost na niego. Jadowitym wzrokiem srebrnych oczu, które swój blask oddawały spod ciężkich kapturów, pożerały biednego, śmiertelnie przerażonego mężczyznę. Marco upadł na ziemię ciężko; jego biała, jedwabna koszula utaplała się w głębokiej kałuży i gęstym błocie. Trzy zakapturzone byty stanęły nad nim i uśmiechnęły się, a wówczas jego powieki upadły i ujrzał on tylko ciemność.

- Marco, Marco!

Mężczyzna otworzył oczy; wysoka staruszka o miedzianych włosach pochylała się nad nim, ściskając uporczywie jego barczyste ramiona. Potrząsała bezwładnym, muskularnym ciałem, starając się wybudzić z nagłej śpiączki ukochanego syna. Panna April była zmartwiona; chłopak spóźnił się do domu ponad godzinę. Wyszła więc na poszukiwania i oto odnalazła go, leżącego jak trup z głową w kałuży.

Marco ocknął się. Nie pamiętał nic, jednak ostry ból głowy, tępy ból, głuchy, ale niesamowicie wyraźny, przyćmił jego zdolność do prawidłowego myślenia. Jęknął tylko cicho, a matka, niesamowicie strapiona jego nędznym stanem uniosła chłopaka, opierając jego ramię na swych wystających łopatkach i sprowadziła do oddalonego o trzy mile domu.

Panna April podała synowi kubek ze świeżym, ciepłym mlekiem i kawałek ciasta z rodzynkami. Cóż się stało, że chłopak jej takiego omdlenia doznał podczas pracy? Jej umysł najczarniejsze scenariusze do głowy przywoływał, niewątpliwie związane ze zmarłą Vandą Thompson.

- Och, matko – rzekł chłopak – żebyś ty widziała te trzy zmory, pochylone nade mną, jak nad łupem jakim! Patrzały tak swym wzrokiem nienawistnym, a oczy miały srebrzyste, jak srebro prawdziwe. Nie wiem, co mi zrobiły, bo omdlałem wówczas i nic nie pamiętam.

- Uważaj na siebie, synu – rzekła poważnie panna April.

- Matko! Stworzenia z zaświatów straszne są i może, lecz ludzie bowiem o stokroć gorsi są!

Panna April posprzątała po kolacji. Obawiała się o syna niewątpliwie, choć tłumiła w sobie emocje. Ludzie tej epoki wciąż jeszcze przesądni byli i w duchy wierzyli i bali się ich istotnie. A z grobu szalonej tej dziewczyny ujść mogło nic innego, jak diabły trzy wcielone i jej dusza udręczona! Panna April mało sama nie omdlała, rozmyślając o owym zjawisku tajemniczym.

Kobieta zbudziła się wcześniej dosyć, zanim jeszcze świt nastał. Mrok przykrywał pokój, blade tylko światło szarawego nieba wpadało przez okno, rozświetlając po części ciasną sypialnię. Panna April chętnie spałaby dalej, jednak niepokój ją jakiś ogarnął i od razu postanowiła do syna sypialni ruszyć. Zapaliła świecę i poszła przez korytarz wprost do niewielkiego pokoju.

Marco również nie spał już. Leżał pod pierzyną, a oczy jego utkwione były w ścianę, obitą deskami lipowymi.

- Witaj, synu – przywitała się kobieta, siadając na brzegu materaca. – Czemuż nie śpisz?

- Zbudziłem się i za nic już w sen zapaść nie mogę. – wyjaśnił mężczyzna – A przy tym czuję się, jakoby ciało moje zdrętwiałe całe było.

Mówiąc to, powoli wygrzebał się z pościeli. Oczy matki rozszerzyły się nienaturalnie, gdy przy blasku świecy ujrzała ciało syna. Na nogach jego, plecach i klatce piersiowej krwawe pręgi utworzyły się, jak gdyby ktoś obdrapać go ze skóry próbował. Widniały również kłębowiska sinofioletowe. Liczne te siniaki ulokowane były między czerwonymi zadrapaniami i znacząco oszpeciły ciało mężczyzny. Kobieta poczuła, jak łzy zbierają jej się w oczach. Bolało to bowiem matkę, bardziej jeszcze niż jego i cierpiała ona psychicznie, bowiem był to dla niej cios najboleśniejszy.

- Któż ci to zrobił?! – zawołała, zakrywając usta szlochem stłumione, dłonią swą żylastą.

Marco patrzał na ciało swe również z niedowierzaniem wielkim i cierpienie malowało się na twarzy jego.

- Och, pojęcia nie mam – wyjęczał, głośno ślinę przełykając. – Gdy do łóżka się kładłem, nie było tego jeszcze.

Panna April pokiwała głową. Płacz ją dławił niemiłosiernie, wróciła więc do siebie i wypłakała się już doszczętnie, a migrena ją ciężka od łkania tego dopadła, wstała więc po czasie krótkim i do kuchni ruszyła, by zająć się czymś, oderwać myśli od cierpienia. A Marco tkwił jeszcze w łóżku i ani myślał, by do pracy dzisiaj iść. Piekło go całe poobijane ciało i pogodzić się nie mógł z nędznym swym stanem.

Dzień minął w spokoju i w rozpaczy. Panna April doglądała syna i opiekowała się nim chętnie i starannie, dbając przesadnie, by niczego zabraknąć mu nie mogło. Robiła mu okłady zimne, bowiem doznał gorączki nagłej i zaczął majaczeć i rzeczy straszne mamrotać. Kobieta przeraziła się tym i nie spuszczała syna z oka nawet na chwilę i zajmowała się nim troskliwie i z ogromną czułością.

Marco spał dużo, a gdy nie spał, szeptał rzeczy iście przerażające, świętości obrażał i kościół przeklinał, majacząc ciągle, a panna April łzy słone przełykała i dłoń swą zimną na czole syna kładła. Wezwała lekarza. Ten zbadał mężczyznę dokładnie, lecz choroby konkretnej nie wykrył, nakazał jednak zioła parzyć lecznicze i okłady robić, a rany specyfikiem zakupionym od niego smarować i mieć nadzieję żywą i gorącą. Panna April z zapałem stosowała się do wskazówek lekarza i tak oto zleciał jej cały dzień w zatroskaniu i strachu o życie syna.

Wycieńczona położyła się spać dosyć wcześnie. Padła od razu i zapadła w sen głęboki, mimo, że myśli jej przepełnione po brzegi były niekorzystnymi przepowiedniami. Zbudziła się w nocy, słysząc dziwne jęki z pokoju syna. Od razu pobiegła do niego, przestraszona i strapiona. Wpadła do sypialni chłopaka i wówczas dopadł ją widok iście przerażający. Marco wił się w pościeli, jego oczy świeciły czerwonym blaskiem, malowała się w nich pewna dzikość i wrogość. Panna April wrzasnęła. Coś jakby w środku się w nim rozdzierało, Marco krzyczał głośno, a jego jęki przerywane były wężowymi sykami.

- Szatan jest tu! – zagrzmiał Marco, głosem grubym i ciężkim, zostawiającym za sobą mroczne echo. Głos ten zdecydowanie nie należał do niego.

Panna April wybiegła z pokoju. Wróciła, ściskając w dłoni krzyżyk drewniany i wyciągnęła go przed siebie, jakby ten niepozorny przedmiot miał być bronią przed wszelkimi siłami obcymi. I wówczas syn jej wydał z siebie wrzask bolesny, jakoby konał właśnie w męczarniach. Następnie opadł na poduszki, jak nieżywy.

Kobieta zlękła się; skoczyła szybko do chłopaka i położyła dłoń na piersi jego. Poczuła, jak serce wystraszone bije mocno pod bawełnianym podkoszulkiem i doznała ulgi, widząc, że syn żyje. Bała się jednak wciąż, że coś dziwnego kieruje chłopakiem, coś obcego zamieszkało w jego ciele. Sięgnęła po płaszcz wyjściowy i wybiegła z domu, kierując się prosto na plebanie.

Zapukała w dębowe drzwi gwałtownie i mocno. Dobijała się nachalnie, aż wreszcie dostrzegła przez okno płomień świecy. Ktoś krzątał się w przedpokoju, wyglądał przez szybę, a wreszcie otworzył. W progu stanęła gospodyni, starsza, tęga kobieta z włosami zaczesanymi w bardzo ciasnego koka (tak ciasnego, że panna April zdziwiła się, jak to możliwe, że potrafi ona jeszcze poruszać mięśniami twarzy) i odziana w bawełniany szlafrok. Patrzyła z ciekawością, zaskoczeniem i jakąś surowością, jak gdyby niezadowolona była zbytnio, że ktoś wybudził ją ze snu.

- Co tu pani robi o tej porze? – zaskrzeczała, lecz panna April nie zważała na nią. Przepchnęła się zręcznie i wpadła wprost do niewielkiego saloniku.

- Księże proboszczu! – zawołała kobieta. – Księże proboszczu!

Wówczas stanął przed nią sędziwy, potężny mężczyzna, zapinający jeszcze swą bogatą szatę. Ksiądz ten zawsze wzbudzał u panny April pewnego rodzaju spokój. Jego kazania poprawiały jej nastrój, a wzrok tych uczciwych, niezwykle jasnych, błękitnych oczu radował ją. Łysiejąca czupryna rozwichrzona była, co wskazywało na to, że ksiądz dopiero z łóżka wstał i istotnie nic dziwnego w tym nie było.

Panna April rzuciła się w stronę księdza, był on bowiem ostatnią deską ratunku. Łkając nachalnie, opowiadała mu swą historię z niezwykłą zaciętością. Proboszcz słuchał jej bardzo uważnie, pocierając potężną dłonią wysunięty podbródek. Gdy kobieta skończyła opowiadać, mężczyzna wyrzucił z siebie ponure mruknięcie, a wreszcie rzekł:

- Jutro przybędę do domu waszego w samo południe. Obawiam się, że diabły trzy weszły w ciało pani syna, przeszedłszy na niego z trupa Vandy Thompson. Musimy je wygonić prędko, nim zdążą całkowicie opanować umysł i ciało chłopaka. Niech pani dopilnuje, by w domu nie zabrakło obrazów świętych i symboli, tego bowiem szatan najbardziej nie poważa.

Panna April wróciła do domu; syn jej wciąż spał głęboko, a ona podeszła bliżej i przytuliła jego głowę do piersi swojej. Głaskała go po lokach ciemnych i cicho nuciła piosnkę znajomą. Zastanawiała się wówczas, czy syna swego tuli właśnie, czy diabła wcielonego.

Marco czuł się obecnością księdza mocno zażenowany, jednak opowiadał właśnie z zapałem matce sen swój niezwykły, w którym to postaci trzy zakapturzone wyznały mu, że w jego ciele osiadły i nie dadzą się wypędzić, bowiem moc mają niezwykłą i z piekła pochodzą.

- Sen ten istotnie przepowiednią jest – rzekł ksiądz, wysłuchawszy opowieści uważnie – Musimy się jednak pozbyć szatana, wypędzić go, a Bóg nam w tym dopomoże.

Ksiądz opieszale wydał instrukcję egzorcyzmów, po tym wywodzie panna April z bólem serca zaplatała więzły na dłoniach syna; patrzał on wówczas na nią z takim cierpieniem i przestrachem. Bał się czekającego go seansu i choć poznać tego po sobie nie dał, w duszy w kąt się chował z przerażenia i za maminą spódnicą ukrywał.

- Pokaż się, szatanie! – zagrzmiał ksiądz, cedząc słowa stanowczo i uroczyście, a panna April złapała się za serce; złe bowiem przeczucia miała i jakiś strach mocny całe jej ciało ogarnął.

Wówczas Marco otworzył powieki. Matka jego wydała z siebie okrzyk zduszony, gdy w oczach jego same białka się ukazały, a po złocistej tęczówce ni śladu nie było. Ksiądz uciszył kobietę ruchem ręki.

- Opuść te ciało niewinne! – rozkazał ksiądz, równie donośnym głosem.

A wtedy Marco zerwał sznur, związany na nadgarstkach i zaczął się śmiać. Śmiał się złowieszczo, głośno, a trzy głosy nieznane przebijały się i przekrzykiwały przez usta jego. Śmiech wciąż grzmiał, rozchylając wargi chłopaka nienaturalnie szeroko, a panna April z przestrachem patrzała, czując bezradność smutną, jak skóra na twarzy jego przerywa się i pęka. Ksiądz również przerażony był istotnie, jednak myślą jego przewodnią i celem najważniejszym była pomoc chłopakowi biednemu i to dodawało mu sił niewątpliwie.

- Opuść te ciało! – powtórzył jeszcze bardziej stanowczo.

Marco wtedy przestał się śmiać. Zamknął usta, szczęka jego jakby naderwana była, a w kącikach ust rozciągała się krwawa lina, biegnąca wzdłuż policzków i tworząca na twarzy jego uśmiech mroczny i krwawy. Panna April podbiegła do niego, mimo księdza próśb, by z miejsca się nie ruszała.

- Synu mój…! – jęknęła.

- To nie jest pani syn! – przypomniał ksiądz szorstko, lecz wówczas Marco odepchnął kobietę z siłą nadludzką, a ta upadła bezwładnie na szybę, która rozbiła się na miliony drobnych kawałków i opadła z hukiem na ziemię. Marco zaśmiał się raz jeszcze, a wszystkie krzyżei i święte obrazki pospadały ze ścian, z regału i z blatów i opadły na ziemię, krusząc się, jak szyba okienna.

Ksiądz wówczas przeraził się; nigdy jeszcze podczas egzorcyzmów tak wielkiej agresji nie widział. Pozostał jednak, zamiast uciekać, co najrozsądniejszym rozwiązaniem by było. Wyciągnął Pismo Święte, położył dłoń na skórzanej okładce i wyszukał zaznaczony zakładką fragment, na mszy tamtego dnia czytany. Głosił uroczyście treść księgi, a Marco wówczas wydał się być przerażony; podbiegł dziko do ściany i zaczął drapać w nią zacięcie, jak gdyby próbując uciec od słów tych, które wypalały jakąś ranę w cielę jego. Palce jego skąpane we krwi były, bowiem wydrapane głęboko wciąż uparcie o ścianę się kaleczyły.

Panna April odzyskała przytomność i leżąc wciąż w kącie wpatrywała się w syna wzrokiem przestraszonym, serce i dusza bolały ją niemiłosiernie, patrząc jak krew wypływa z licznych ran jego. Nie mogła się jednak poruszyć, tak obolałe było jej całe ciało, płakała tylko w głos i modliła się cicho.

Ksiądz zakończył rozdział, wówczas Marco wrzasnął. Rzucił się na księdza, przewracając go brutalnie. Głowa proboszcza uderzyła gwałtownie o posadzkę, aż go coś zamroczyło. Wówczas Marco uśmiechnął się złowieszczo i pochylił nad księdzem, chwytając Pismo Święte i rozdzierając je na kawałki. Gdy już księga święta w strzępkach była, Marco wbił uszkodzoną szczękę w szyję proboszcza. Krew buchnęła spod skóry księdza, który wydał z siebie głośny jęk bólu. Panna April wołała pomoc, krzyczała przeraźliwie, lecz nikt z sąsiadów nie przybył na ratunek; wszyscy bowiem czuli, że coś niedobrego dzieje się w tym domu. Im głębiej Marco wbijał się w szyję proboszcza, tym jego jęki słabły, aż wreszcie ksiądz padł trupem i nie jęknął już ani razu.

Marco otarł krew z twarzy i spojrzał na matkę swą; była zapłakana, poraniona. Był to widok iście żałosny i smutny, jednak chłopakiem kierowały wówczas inne istoty, istoty, które nie znają współczucia i litości. Chłopak nie skrzywdził kobiety, a zamiast tego rzucił się do ucieczki. Na czworaka pędził przez pola, a panna April wołała go rozpaczliwie, jednak ten zniknął między drzewami. Sąsiedzi schowali się w swych domach, choć wyglądali przez okna i z przestrachem patrzyli na mężczyznę, którym trzy diabły zawładnęły. Nikt już więcej chłopaka nie zobaczył. Czasem tylko słychać było, jak swym normalnym głosem woła żałośnie matkę i krzyczy z udręczeniem z bólu i cierpienia.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Okej, styl wypowiedzi bohaterow ok, fabula tez. Ale prowadzenie narracji w tym stylu juz nie koniecznie. Za duzo patosu pod koniec sie pojawilo. I za czesto stosowany szyk przestawny. Tak mowili ludzie w sredniowieczu, a tutaj, wnioskujac po krawacie, mamy do czynienia z XIX/XX wiekiem. Ale poza tym calkiem dobre opowiadanie
Odpowiedz
mnie to nie wzięło :( oczekiwałam czegoś lepszego...
Odpowiedz
Kolejny Yody pomiot to jest.
Odpowiedz
Piszesz NIESAMOWICIE! Oby tak dalej. Ten styl jest NIESAMOWITY!
Odpowiedz
Super opowiadanie, styl faktycznie robi wrażenie. No i podoba mi sięzakończenie. Gratulacje :)
Odpowiedz
Napisane w dobrym stylu, gdyby nie on , była by to kolejna opowieść , trochę przynudnawa... A tak , dodało jej świeżości.
Odpowiedz
Zbyt mocno akcentujesz ten styl,a co za duzo...
Odpowiedz
Okropnie,styl nazbyt kwiecisty,widac autor(ka) jest wiernym czytelnikiem romansidel w stylu "Harlequin",nie dalo sie przebrnac nawet do polowy,zapowiadalo sie ciekawie,ale niestety nie dam rady wiecej.Robi wrazenie straszydelka dla panienek z dawnych czasow
Odpowiedz
Już wszyscy o tym pisali, ale nie mogę się powstrzymać! Ten styl pisania jest niesamowity i gdyby nie on byłaby to mroczna i wzruszająca ale dalej powtarzająca się opowieść. Świetne
Odpowiedz
Nieźle napisane i naprawdę wciąga, gratulacje :)
Odpowiedz
Styl pisania trochę jak u Margit Sandemo :)
Odpowiedz
Świetna :)
Odpowiedz
Pięknie napisane, historia bardzo ciekawa, niesamowicie mnie wciągnęła. :)
Odpowiedz
Wow, bardzo dobrze napisane. Powiem szczerze, że ten styl pisania robi wrażenie. Sama historia też dość ciekawa, jednak to właśnie sposób w jaki została napisana czyni ją naprawdę wyjątkową. Niesamowicie przyjemnie się czytało.
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje