Historia

Na skraju lasu

gracey 9 9 lat temu 8 648 odsłon Czas czytania: ~12 minut

Uciekam.

Biegnę bez najmniejszego odpoczynku.

Mam inny wybór? Przecież nie chcę umierać. Nie w ten sposób.

Gonią mnie i czuję, że są już blisko. Nawet nie próbują być cicho. Teraz jedyne na czym im zależy, to, to, żeby jak najszybciej mnie dopaść. Wiedzą, że ja wiem.

Wiem, że są tuż za mną.

Wiem, że są zdeterminowani.

Wiem, że są głodni.

Jednak chyba powinienem co nie co wyjaśnić, bo tak naprawdę Ty, osobo przed komputerem, telefonem, czy innym ,,cudem elektroniki”, znalazłeś się w samym środku wydarzeń i raczej nie masz pojęcia, co się dzieje. Opowiem ci to najszybciej jak się da. Gdy już wszystkiego się dowiesz, liczę, że zrobisz cokolwiek, żeby mi pomóc.

Nazywam się Kamil Obertyn i mam trzydzieści pięć lat, jednak w tej historii jest to chyba najmniej istotne. Od dziesięciu lat mam żonę – Dorotę - oraz dwójkę dzieci – dziewięcioletnią Anitę i sześcioletniego Oskara. W tym roku ja i Dorota postanowiliśmy, że wakacje dzieciaków, a nasz urlop, spędzimy trochę inaczej niż zawsze.

Wynajęliśmy na tydzień domek po środku niczego, w miejscowości, której nazwy nawet pamiętam. Otoczony wielkim lasem, położony tuż nad pięknym jeziorem. Do najbliższego sklepu były co najmniej dwa kilometry. Urocza okolica, gdzie w ciągu dnia można było słuchać śpiewu ptaków i oglądać świetlne refleksy na tafli wody, a w nocy podziwiać gwiazdy. W mieście nigdy nie było ich widać tyle, co tutaj.

Sam domek też był niczego sobie. Niewielki, zawierający wszystko czego potrzebowaliśmy. Kuchnia, łazienka, mały salon i jeszcze mniejsze dwie sypialnie. I tyle. Na zewnątrz wisiała huśtawka z opony, a nieduża plaża przy jeziorze idealnie nadawała się do budowania zamków z piasku, czy innych tego rodzaju zabaw.

Podsumowując: było to idealne miejsce do relaksujących, rodzinnych wakacji. Do czasu.

Pierwszego dnia, tuż po przyjeździe, Dorota i ja zajęliśmy się zanoszeniem do domu wszystkich toreb i walizek, a tymczasem Anita zabrała Oskara, żeby pobawić się nad wodą. Podczas pakowania staraliśmy się brać jak najmniej rzeczy, jednak i tak wniesienie wszystkiego do środka zajęło nam dobre pół godziny.

- Zawołam dzieciaki, zaczyna się ściemniać – powiedziała Dorota, ustawiając ostatnie bagaże pod ścianą.

Wyjrzałem przez okno i spostrzegłem, że słońce rzeczywiście z każdą chwilą coraz bardziej chowa się za linią drzew. Musiało być już koło dwudziestej pierwszej. Biorąc pod uwagę to, o której wyruszyliśmy z domu, wcale mnie to nie zdziwiło.

Po kilku chwilach cała nasza czwórka siedziała już przy niewielkim kuchennym stole, ze smakiem jedząc kolację.

- Mamo, kiedy pójdziemy odwiedzić naszych sąsiadów? – zapytała Anita spoglądając na brata, który raz za razem kiwał się na boki, jakby w rytm jakiejś niesłyszalnej dla nas muzyki.

- Nie mamy sąsiadów, skarbie – Dorota uśmiechnęła się popijając herbatę. – Nasz domek jest jedynym w okolicy.

Anita spojrzała na matkę marszcząc brwi w specyficzny dla niej sposób. Robiła to od dziecka za każdym razem, gdy głębiej się nad czymś zastanawiała.

- Okłamujesz mnie, w lesie widziałam jakąś panią – powiedziała oskarżycielskim tonem.

Dorota i ja popatrzyliśmy na siebie przez chwilę. Jej spojrzenie wyrażało dokładnie to, co ja czułem.

- Możesz mi opisać tą panią? – uśmiechnąłem się zachęcająco do córki, na co ta popatrzyła na mnie zdziwiona, jednak po chwili zaczęła mówić.

- Ja i Oskar byliśmy nad wodą, a ona stała przy drzewach z boku domu, więc nie widziałam jej za dobrze, ale pamiętam, że miała długie rude włosy i trochę podartą sukienkę… - W skupieniu popatrzyła na lodówkę zza przymrużonych oczu, jakby ta miała powiedzieć jej coś więcej na temat tajemniczej nieznajomej. – Ta sukienka wyglądała jakby na początku była biała, a potem ktoś ją ubrudził błotem. O, i nie miała butów! Ciekawe, czy było jej bez nich ciepło… – zastanawiała się nasza córka, a my byliśmy coraz bardziej zdenerwowani. Jednak w końcu górę nad emocjami wziął zdrowy rozsądek.

- Jesteś pewna, że ci się nie wydawało? – zapytałem unosząc brwi. Dokładnie tą samą minę przybierałem, gdy kiedyś tłumaczyłem jej, że pod jej łóżkiem nie ma potworów. Więc gdy spojrzała na mnie jej pewność najwyraźniej została zachwiana, bo spuściła wzrok, głęboko się nad czymś zastanawiając.

- Nie, ona tam była – po chwili namysłu Anita wysoko uniosła podbródek i skrzyżowała ramiona.

- Okej, koniec. Co powiecie na to, żeby jutro iść popływać? – Dorota zmieniła temat, na co dzieciaki zareagowały bardzo optymistycznie.

Reszta wieczoru minęła spokojnie i nikt nie wracał do rozmowy z kolacji. Dopiero gdy już leżeliśmy w łóżku Dorota zapytała mnie:

- Myślisz, że tam rzeczywiście ktoś był? – Chciałem na nią spojrzeć, jednak przez panującą wokół ciemność widziałem zaledwie rysy jej twarzy.

- Nie sądzę. Anita jest dość dojrzała, jak na swój wiek, ale często ponosi ją wyobraźnia. Pamiętasz jej zmyślonego przyjaciela, Teda? - Dorota zaśmiała się cicho. – Kłóciła się z nami, że jest prawdziwy.

- Może i masz rację – powiedziała wyraźnie uspokojona. Chwilę później oboje spaliśmy głębokim snem.

Następne cztery dni minęły spokojnie i bardzo przyjemnie, więc każdy z nas zdążył odłożyć w niepamięć incydent z rudowłosą kobietą. W sobotę, tuż po śniadaniu, Anita i Oskar poszli pobawić się nad jeziorem. Codziennie spędzali tam prawie cały czas. Widać było, że wręcz pokochali to miejsce i wiedziałem, jak trudno będzie im stąd wyjechać. Ja i Dorota siedzieliśmy wtedy na rozkładanych krzesłach po drugiej stronie domu, wygrzewając się w słońcu i rozmawiając. Czas minął nam bardzo szybko i nawet nie zauważyliśmy, gdy z ranka zrobiło się wczesne popołudnie.

- Trzeba by się zabrać za jakiś obiad – powiedziałem, podnosząc się z miejsca. – Zawołaj dzieciaki, ja już wracam do środka.

Dorota podniosła się i ruszyła w kierunku jeziora, a ja gdy tylko przeszedłem przez drzwi, rozłożyłem się na rozstawionej obok nich kanapie, czekając aż przyjdą. Jednak mijały minuty, a oni nie wracali. Już miałem do nich pójść, gdy drzwi się otworzyły i stanęła w nich moja żona, z przerażeniem wymalowanym na twarzy.

- Nie ma ich.

Trzy słowa, które podziałały na mnie jak kubeł zimnej wody. Poderwałem się z miejsca i prawie wybiegłem z domku, kierując się w stronę jeziora. Dorota cały czas szła obok mnie.

- Ale tak po prostu zniknęli? – zapytałem, nie mogąc tego zrozumieć. Byli dziećmi, ale zawsze wiedzieli, że nie wolno im się od nas oddalać. Pierwszy raz zrobili coś takiego.

- Nie ma. Rozglądałam się, ale nigdzie ich nie było – w jej głosie dało się słyszeć panikę.

- Uspokój się, znajdziemy ich. Nawet, jeśli gdzieś poszli, to na pewno niedaleko – starałem się zachować zimną krew.

- A co jeśli nie poszli sami? Co jeśli ktoś ich zabrał? – zapytała płaczliwym głosem.

- Nie żartuj, kto miałby ich zabrać? – jednak jeszcze zanim skończyłem pytanie, miałem gotową odpowiedź. Widziałem, że Dorota myślała o tym samym, co ja. – Najpierw musimy sprawdzić ten kawałek jeziora. Mogli niechcący wejść za daleko – poczułem, że na myśl o tym lekko załamywał mi się głos, jednak starałem się, żeby tego nie zauważyła. Jedno z nas musiało nie dawać się w tej sytuacji emocjom.

Najszybciej jak mogliśmy zdjęliśmy ubrania, pod którymi i tak mieliśmy stroje kąpielowe. Przy śniadaniu obiecaliśmy, że później z nimi popływamy.

Zaczęliśmy zagłębiać się coraz bardziej; czystość i przejrzystość wody tylko ułatwiała nam zadanie, jednak niczego, a raczej nikogo, nie znaleźliśmy. Poczułem ulgę, ale jednocześnie coraz bardziej rósł mój niepokój na myśl o tym, co mogło się z nimi stać. Szybko narzuciliśmy na siebie ubrania, ignorując fakt, że byliśmy cali mokrzy.

- Trzeba wejść do lasu – powiedziałem. – Mamy parę godzin zanim zacznie się ściemniać, więc lepiej byłoby się rozdzielić.

Dorota przytaknęła, w jej oczach czaił się strach.

Skierowała się ku drzewom tuż przy jeziorze, podczas gdy ja szybko podszedłem do dużego dębu, który rósł kawałek za domem.

Gdy tylko wszedłem do lasu, poczułem się jakby był już wieczór. Korony drzew były na tyle gęste, że docierało do mnie tylko trochę promieni słońca, a wszystkie cienie wyglądały, jakby nie mogły przestać mi się przypatrywać.

Nie czułem się tam ani dobrze, ani pewnie, jednak strach o moje dzieci popychał mnie do przodu. Po dłuższym czasie przestałem się orientować gdzie jestem, równie dobrze mogłem iść na północ, jak na południe. Jednak jedynym, co się teraz liczyło, były raz po raz wykrzykiwane przeze mnie imiona, na które odpowiadała wyłącznie cisza.

Nie wiem ile czasu musiałem już tak iść. Beznadziejność sytuacji zaczęła mnie dobijać, równie dobrze mogłem kręcić się w kółko, a nawet bym tego nie zauważył. Jednak w pewnym momencie z transu wyrwało mnie TO.

,,To” było krzykiem.

Kobiety.

Mojej żony.

W ułamku sekundy ruszyłem biegiem w kierunku, z którego zdawał się dochodzić dźwięk. W duchu przeklinałem siebie za niezdarność za każdym razem, gdy potykałem się o jakieś korzenie, czy prawie wpadałem na drzewa.

Po dłuższej chwili zatrzymałem się, nie wiedząc, gdzie powinienem skręcić. Mogła być jeszcze daleko przede mną, jednak równie dobrze mogłem ją już minąć i nawet o tym nie wiedzieć. Gdy nagle zobaczyłem ruch po mojej prawej stronie. Odwróciłem się w tamtym kierunku i zobaczyłem ją, pochyloną nad czymś, co leżało na ziemi. Kobietę z opowieści mojej córki.

Niepewnie zacząłem się do niej zbliżać. Była odwrócona do mnie plecami, więc starałem się podejść niezauważony. Była drobną dziewczyną, a ja dość silnym facetem, jednak i tak miałem jakieś nienajlepsze przeczucia.

Gdy stałem parę metrów od niej, odwróciła się. Poczułem się jak spetryfikowany. Pierwszą rzeczą, która przeraziła mnie w tym upiornym obrazku była cała jej postać. Krew rozmazana na rękach, twarzy i sukience, która wydawała się nawet nie należeć do niej. A także jej oczy. Wyglądały dziko. Nie wiem jak to inaczej określić, po prostu dziko. Tak jak oczy drapieżnego zwierzęcia, które spotykasz w naturalnym środowisku.

Druga rzecz, którą wtedy zauważyłem, prawie zwaliła mnie z nóg. Ze wszystkich sił starałem się nie zemdleć, jednak nie mogłem się nie powstrzymać przed zwróceniem śniadania. Tuż za nią leżała Dorota. Gdy dziewczyna odwróciła się, by na mnie spojrzeć, miałem szansę dokładnie przyjrzeć się mojej żonie. Gdyby ktoś stał bardzo daleko, mógłby uznać, że najzwyczajniej w świecie zasnęła na leśnej ściółce. A przynajmniej tak sobie wmawiałem; miałem nadzieję, że chociaż z odpowiedniej odległości nie było widać całej tej makabry. Pierwszym i najdelikatniejszym urazem jaki u niej zauważyłem były wszechobecne siniaki i zadrapania. Wyglądało to, jakby jej skóra starała się jak najlepiej opowiedzieć, jak heroicznie walczyła w swojej obronie tuż przed upadkiem. Jednak była to przegrana walka, co z kolei ukazywały jej porozrzucane obok ciała wnętrzności. Wyglądało to, jakby od szyi do podbrzusza została rozerwana paznokciami w linii, która mogłaby być uważana za prostą. Leżała w wielkiej kałuży własnej krwi, pozbawiona znacznej większości trzewi. Część z nich porozrzucana była wokół niej w całości lub częściach. Dopiero teraz zauważyłem, że wielu z nich tam nie było, jakby rozpłynęły się w powietrzu, a jelita cienkiego, które powinno mieć jakieś sześć metrów długości, dostrzegłem co najwyżej pięćdziesięciocentymetrowy fragment.

Gdy zdałem sobie sprawę, co musiało się z nimi stać, ledwo powstrzymałem się od ponownego zwymiotowania.

Wtedy znów na nią spojrzałem, zaczynając się wycofywać. Chociaż właśnie była w trakcie pożerania mojej żony, wyglądała, jakbym ja był dużo lepszym kąskiem, którego wcale nie musi sobie odmawiać.

I wtedy zauważyłem jak zza drzew kawałek za nią wychodzi trójka postaci. Dwie na oko trzydziestoletnie kobiety, które były do siebie tak podobne, że musiały być siostrami popatrzyły na mnie chciwie. Towarzyszył im dobrze zbudowany mężczyzna mający na karku najwyżej czterdziestkę, którego wzrok zamiast na mnie, skupił się na martwej Dorocie. Wszyscy wyglądali podobnie do niej – brudni, cali we krwi i z otaczającą ich aurą dzikości.

Zacząłem biec. Biegłem przed siebie tak szybko jak nigdy wcześniej, adrenalina buzowała w moich żyłach. Jednak nie ważne jak bardzo starałem się przyśpieszyć, czy jak często skręcałem, zdawało mi się, że wcale się od nich nie oddalam. Wręcz przeciwnie – są coraz bliżej.

W pewnym momencie zdawało mi się, że przestałem ich słyszeć, jednak nawet na chwilę się nie zatrzymywałem, ani nie próbowałem się odwrócić. Po prostu biegłem dalej.

Nagle wyszedłem z lasu, tuż nad brzeg jeziora. Słońce, chociaż powoli zaczynało zachodzić, oślepiło mnie na krótką chwilę. Gdy przywykłem do jego światła rozejrzałem się. Nie widziałem ich. Wyglądało na to, że rzeczywiście ich zgubiłem. Daleko po prawej stronie dostrzegłem nasz domek, który z tej odległości zdawał się być nie większy niż pięciozłotówka.

Gdy odwróciłem się w lewo, coś dostrzegłem. Tuż na linii drzew. Może i nie powinienem był się zbliżać, jednak gnany złymi przeczuciami po prostu musiałem.

Na gałęziach wisiały moje dzieci. O nie, nie zostały tak po prostu powieszone, to byłoby zbyt proste. Miały rozprute brzuchy i wyglądały, jakby wyjęto im wszystkie wnętrzności, zostawiając prawie wyłącznie skórę. Jedynie ich głowy wyglądały na zachowane w pierwotnym stanie, a żeby nie obciążyć za bardzo reszty, ich szyje zostały przebite przez średniej grubości, ostre gałęzie, dzięki czemu unosili się parę stóp nad ziemią.

Sądziłem, że gdy spojrzę na piach pod nimi, dostrzegę porozrzucane trzewia, jednak nie było ich tam. Wiedziałem, co musiało się z nimi stać, jednak robiłem wszystko, by o tym nie myśleć.

Wtedy wyszli z lasu niedaleko miejsca, w którym stałem. Najszybciej jak mogłem znów znalazłem się wśród drzew. Byłem… Jestem chyba w najgorszej rozpaczy jakiej może doświadczyć człowiek, jednak postanowiłem biec dalej. Nie chciałem dać im tej satysfakcji.

Przez cały czas uciekam.

Biegnę bez najmniejszego odpoczynku.

Mam inny wybór? Przecież nie chcę umierać. Nie w ten sposób.

Gonią mnie i czuję, że są już blisko. Nawet nie próbują być cicho. Teraz jedyne na czym im zależy, to, to, żeby jak najszybciej mnie dopaść. Wiedzą, że ja wiem.

Wiem, że są tuż za mną.

Wiem, że są zdeterminowani.

Wiem, że są głodni.

Więc nawet jeśli nie dasz rady mi pomóc, to przynajmniej mogę cię ostrzec. Trzymaj się z dala od lasów. Tacy jak oni mogą być w każdym z nich, tylko czekając, aż przekroczysz linię drzew.

Opowiadanie konkursowe - wakacje 2014

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Pare metrów od mojego domu jest las....<3
Odpowiedz
w okresie grzybowym, w sam raz.....super!!!
Odpowiedz
dzieni juz wiem gdzie wywiesc kogs kto mnie wkuzy issrn za orty
Odpowiedz
Ej, a ja chciałam iść na grzyby ;/ Dzięki ^^ Ale opowiadanie bardzo fajne ^^ Polecam ;-)
Odpowiedz
Zbyt zmyślone, lecz trzyma w napięciu...
Odpowiedz
Ehh.. naprawdę ?
Odpowiedz
Mnie w napięciu nie utrzymało, ale podoba mi się. Zaskakujące jest to, że mając do wyboru wątroby, serca, płuca i inne smakowitości, zwierzo-ludzie wolą zajadać jelita.
Odpowiedz
Dobre opowiadanie, prawie że nie mogłem oderwać się od tekstu, trzymało w napięciu bardzo mocno. :)
Odpowiedz
dobre!! trzyma w napięciu ;)
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje