Historia
Dziady
Promienie słońca mocno grzały w ten listopadowy dzień, przeciskając się raz po raz pomiędzy zżółkłymi liśćmi, które gdzie niegdzie były pokryte piękną, krwawą czerwienią. Dla wielu jednak, te ozdobniki przyrody były dziś znacznym problemem. Był to w końcu 2 listopada, dzień zaduszny, gdy wielu odwiedza groby swoich bliskich. Choć Strzyglice to dosyć mała miejscowość, grobów tu nie brakowało. Tradycja dbania o zmarłych była w tym miejscu niezwykle zakorzeniona. Niektórzy powiadają, że wciąż są tutaj obchodzone pogańskie rytuały mające uspokoić duchy, które rzekomo niezwykle często odwiedzają okoliczne domostwa oraz drogi, w tę jedną magiczną noc. Sam musiałem przyznać, że sporo moich znajomych lubiło organizować rytualne obrzędy np. w noc Walpurgi. Dzisiaj jednak było spokojnie. Usiadłem na małej ławeczce przy ogromnym murze, oddzielającym cmentarz od jedynej drogi do miasta. Spoglądałem na nagrobek mojej matki i oddychałem głęboko zimnym powietrzem. Wciąż czułem się obolały po tym, jak potrącił mnie samochód w drodze do tego miejsca. Ból jeszcze pulsował pod czaszką, choć mogłem w miarę swobodnie chodzić. Mimo nieprzyjemnego wiatru, słońce było na tyle ciepłe, że spokojnie odpłynąłem w nieświadomość. …………………………………………………………………………………………………
Gdy zmysły wreszcie do mnie powróciły, była już głęboka noc. Co prawda piękne bezchmurne niebo, oraz wszędzie palące się znicze nadawały temu miejscu piękny, niemal mityczny wygląd; jednak wolałem wynieść się jak najszybciej. Moje obawy spełniły się gdy dotarłem do bram cmentarza. Były zamknięte. Z powodu częstej profanacji grobów zamykano na noc cmentarz. Zakląłem szpetnie, dziwiąc się, że nikt nie zrobił nawet obchodu. Co pomoże samo zamknięcie jeśli ktoś się tutaj schował? Moje myśli przerwał zimny wiatr, gwiżdżący pomiędzy drzewami. Zapiąłem mocniej kurtkę. Nie uśmiechała mi się perspektywa spędzenia tutaj nocy, zwłaszcza, że zacząłem mieć przekonanie, że ktoś mógłby się tutaj ukrywać. Ruszyłem wzdłuż muru. Choć miejscami był on popękany i ukruszony, to nigdzie na tyle, bym mógł próbować się przez niego przedostać. Brama zwieńczona szpikulcami też nie pozostawiała wielkich nadziei. Nie mając wielkiego wyboru skierowałem się do kaplicy na środku cmentarza. Czułem, że chłód zaczyna coraz bardziej osaczać moje ciało, niemal je przenikając i docierając do kości. Kaplica na moje szczęście pozostał otwarta. Wszedłem do środka. Powitał mnie witraż, przedstawiający chrzest Jezusa, przez który wpadało księżycowe światło. Okiennice były szczelnie pozamykane. Drewniane filary podtrzymujące kopułę nie miały żadnych ozdobników. Usiadłem na jednej z ław ustawionych przodem do witraża oraz ambony, z której musiano przemawiać podczas pogrzebów. Chciałem tak już spędzić resztę nocy, jednak nienaturalne zimno nie pozwoliło mi na to. Aby się trochę rozgrzać, postanowiłem pochodzić po kaplicy. Ku swojemu zdziwieniu, znalazłem za amboną klapę. Moje serce drgnęło. Tajemnicze przejście, cmentarz i środek nocy. W żadnej historii nie kończyło się to dobrze. Jednak, życie to nie jakaś tam opowiastka. Zebrałem więc całą moją odwagę i uniosłem klapę. Moim oczom ukazały się schody prowadzące w ciemność. Zawahałem się. Moim jedynym źródłem światła była teraz zapalniczka, którą zabrałem do zapalenia znicza. Mógłbym co prawda wziąć jeden z płonących symboli drogi do życia wiecznego, jednak wolałem zachować odpowiedni szacunek i zszedłem uzbrojony tylko w jakże przyziemne narzędzie palaczy. Czując pod stopami kolejne kamienne stopnie, drżałem z zimna. Wreszcie dotarłem do małego pomieszczenia. Od razu zawirowało mi w głowie. Czuć było okropną wilgoć, oraz nieziemski odór. Z trudem utrzymując się na nogach zacząłem się rozglądać. Pod ścianą naprzeciw schodów leżało pełno skrzyń z których dobiegała potworna woń. Nie miałem ochoty ich otwierać, w obawie o własne zdrowie więc rozglądałem się dalej. Po lewej od wejścia znajdowała się tylko ściana pokryta grzybem, zaś po prawej stało biurku, a na nim kilka świec. Zapaliłem je by lepiej widzieć i otworzyłem biurko. Nie było tam jednak nic interesującego. Kilka aktów zgonów, trochę nieprzyzwoitej prywatnej korespondencji, oraz rachunki. Uspokoiłem się. Dobrze wiedzieć, że niektóre mary to tylko wytwory naszej wyobraźni. Chwilę jeszcze siedziałem grzejąc nieco dłonie od świec i zapominając o smrodzie, gdy nagle zgasły a z oddali usłyszałem trzask. W oka mgnieniu zapadła ciemność. Widać coś spowodowało przewiew i klapa musiała się zatrzasnąć. Mimo to nie mogłem opanować drżenia ciała. Czy było spowodowane mrozem czy strachem? Nie mam pojęcia, lecz pot szybko wystąpił na moje czoło, a oczy nerwowo mrugał próbując przystosować się do ciemności. Musiałem zaczekać aż będę mógł przynajmniej widzieć stopnie, by nie przewrócić się na śliskich kamiennych schodach. Tymczasem słyszałem, że w kaplicy coś się porusza. I głosy! Wahałem się. Nie wiedziałem czego chcą Ci ludzie, ale mogli tutaj zejść w każdej chwili. Powoli, bardzo uważając pod nogi ruszyłem do klapy. Gdy wysunąłem się spod niej i wychyliłem zza ambony ujrzałem niecodzienny widok. W blasku świec, klęczało kilkoro młodych, czarnowłosych kobiet, ubranych w długie szaty w takim samym kolorze. Nie widziały mnie, bo znajdowałem się za plecami staruszki, wyglądem nie wyłamującej się z towarzystwa, jednak o głosie, zdradzającym wiele wieków. Wypowiadała te dziwnie znajome słowa: „Tego lekkim, jasnym znakiem przyzywamy, zaklinamy”. Upadłem na posadzkę a klapa za mną gwałtownie się otworzyła. Wzrok wszystkich padł na mnie. Pobiegłem ze strachu do wyjścia. Nie uciekałem od tych wiedźm, tylko od tego co było w piwnicy. A właściwie co tam zostało przyzwane. Nikt nie próbował mnie nawet zatrzymać. Wybiegając tylko usłyszałem śmiech starej kobiety. To co ujrzałem na dworze odebrało mi resztki nadziei. Rozpętała się burza. Pioruny raz po raz rozdzierały niebo, zaś ulewny deszcz pogasił prawie wszystkie znicze… Te które pozostały zdawały się wskazywać drogę, ale czułem, że jeżeli za nimi podążę to będzie koniec. Pobiegłem w przeciwnym kierunku. Czułem jak to się zbliża. Jak mnie wzywa. Nie było ucieczki. Pioruny za bardzo oświetlały to miejsce, dźwięk deptanych liści i błota pryskającego pod nogami, też nie ułatwiał cichego ukrycia. A najgorsze było to, że nie mogłem wyjść za bramę. Podbiegłem rozpaczliwie do muru próbując skoczyć. Wiedziałem, że to bezużyteczne, ale próbowałem. Poczułem obecność. Blisko. Rzuciłem się do dalszego biegu. Raz po raz ślizgałem się po kałużach. W końcu straciłem równowagę i uderzyłem o jedną z kamiennych płyt. To się nie śpieszyło. Oczekiwało, że sam przyjdę. Znowu zacząłem biec. Nie wiem ile to trwało. Upadki, wstania, bieg. Wciąż i wciąż, w nieskończonym koszmarze. A to… to nie chciało mnie złapać. Czekało na mnie. W końcu zobaczyłem słońce… zmęczony i niemal zamarznięty… Ale coś było nie tak. Słońce nie było ciepłe. Zimno… wszędzie mróz. Podniosłem się z ogromnym trudem i spojrzałem na najbliższy nagrobek. Już pamiętam. To już ponad 200 lat od mojej śmierci. Ale nic się nie zmienia. Nie na cmentarzu. Tutaj czas stoi w miejscu. A ja każdej zadusznej nocy uciekam od własnego stróża który ma mnie zaprowadzić do końca… Być może kiedyś będę pamiętał. Lecz na razie moja coroczna tułaczka trwa.
Komentarze