Historia
Czerwone krzesło
Wszystko, co mam teraz w głowie, to jesienne liście spadające zewsząd, a ona pośród nich. Odrywały się od ziemi i dryfowały wokół jej dłoni i zmarzniętych policzków, a ona się śmiała, wirując w ich kłębie. Stałem wtedy daleko, oparty o drzewo, spisywałem tę chwilę w notesie za pomocą obgryzionego ołówka. I już wtedy wiedziałem, że w tej scenie, jak i we wszystkim co przed nią i po niej, tkwiła rozpacz. A w jej centrum Czerwone Krzesło, którego oparcia się trzymała, gdy nieświadoma tańczyła.
Myślałem, że byłem bezpieczny w swoim gabinecie, otoczony kojącym oparem tytoniu. Wiedziałem, że nadchodzące chwile z pewnością będą trudne, więc jeszcze na kilka dni przed tamtym dniem postawiłem sobie dwie skrzynki wódki i kilka pełnych koszy konserw. Oczywiście, wiedziałem, że to nie będzie konieczne, po prostu zawsze boję się o siebie. Wszystko dokoła jest jak tchnienie wiosennego deszczu, a jeśli nie chce nim być, moje serce je skrapla, jednak ja jestem twardą, zimną skałą. Potrzebuję wódki. I jeść. Bez schodzenia na dół.
Czasem wychodziłem, oczywiście, że tak. Kilka razy zdarzyło mi się ubrać płaszcz, założyć cylinder i wziąwszy laskę, wyjść z domu na kilka godzin. Park jest tak bardzo daleko, ale zacząłem akceptować fakt, iż muszę przebić się przez kilka cuchnących ulic, aby tam dotrzeć. Park obok mnie rozprysł się jak piękna kropla i już nie mogłem w nim przebywać.
Za każdym razem jednak wychodziłem w coraz większym pośpiechu, a za ostatnim, wybiegłem z domu wręcz z krzykiem i wróciłem dopiero kolejnego dnia, nie rozbierając się przy tym czy nie zatrzymując w tym koszmarnym przedpokoju choćby jednej, najprostszej myśli.
Pamiętam czerwień. Jak spływała po ostrych krawędziach żółtych liści. Pięknie ją barwiła, ja zawsze uwielbiałem czerwone liście. Niestety, tamtego dnia żadne drzewo nie chciało takich dać. To tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że las ten się już zużył i jeśli w ogóle istnieje możliwość, by coś mogło odnowić jego świetność, mogło to dokonać się jedynie przez jego uśmiercenie i zmartwychwstanie. Otóż ów las już nie żyje. I długo żył nie będzie. Wrócę do niego któregoś dnia i dam mu szansę powstać z grobu, jeśli jednak dalej okaże się tak nieudolny jak ostatnim razem, będę musiał zabić go na dłużej.
To obrzydliwe Czerwone Krzesło. Nie spoglądałem na nie od tamtej ulotnej chwili i staram się robić wszystko, aby najmniejsza myśl nie uciekła żadnym otworem mojego umysłu i nie powędrowała pomiędzy jego obdarte nogi. Mimo to, nie potrafiłem się wyzbyć terroru jaki oplata moją egzystencję. Przyszło wiele nocy, kiedy odciski jej palców skrzypiały i stękały na jego oparciu. To diabeł mówiący głosem anioła. Jej już nie ma, a ono żeruje na mojej boleści.
Na szczęście są lepsze miejsca niż parki. Na szczęście, ponieważ kolejny park okazał się sobowtórem poprzedniego. Naśladował go wprawdzie fałszywie, ale z zamierzoną nienawiścią skierowaną ku mojej duszy. Wybrałem rzekę. Nie zrobiłem tego od razu jak i nie robiłem tego przedtem, ponieważ są cuchnące. Odnoszę wrażenie, jakby pod jej powierzchnią już nic nie żyło. Bo o jakim życiu mielibyśmy mówić? O rybach? Skorupiakach? Bakteriach? To absurdalne. Każda rzeka jest fosą, a przynajmniej każda rzeka, którą widziałem. Nie to, co rzeki, o których przyszło mi czytać. Niestety, nie udało mi się z niej stworzyć rzeki do czytania. Była zbyt zastała i mętna. Mimo to, była dobrym wyjściem przez pewien czas. Tak mi się zdawało, ponieważ żyłem w mniemaniu, iż nudne miejsca pozwalają na swobodę myśli. Niestety jednak te wabione pozorną wolnością ginęły w odmętach cieczy zagęszczonej ściekiem ludzkich nieszczęść i słabości.
I zabierało mi tak wszystkie myśli prócz tych o Czerwonym Krześle, ponieważ nie było w stanie dotknąć ich choćby końcówką sflaczałego języka. W ten sposób, wszystko co stanowiło moją tarczę przed szkarłatnym terrorem, odeszło w brzuchy wygłodniałych stworzeń bez powiek. Zostało Krzesło. Tylko Krzesło. Bolała mnie od niego głowa i z tym potwornym bólem za każdym razem wracałem do domu. A ono tam było i śmiało się przeraźliwie, ja zaś uciekałem na górę.
To jej podobało się ono w salonie. Tak, zawsze się jej podobało, a że uwielbiała nasz salon, stąd postanowiła, że to całkiem dobre miejsce. Ja już od pierwszych chwil wiedziałem o następstwach tego zamiaru i mojej aktualnej męce, ale dla tak przejrzystej, a zarazem lśniącej nieokreślonym blaskiem z każdego atomu, kropli wody, byłem w stanie zrobić wszystko. Jestem pewien, że wszystko. Jeżeli w tamtym miejscu stanęło Czerwone Krzesło i zapuściło korzenie głęboko w mój dom, tak głęboko, że wystają one ze ścian, to musiałem chcieć dla niej zrobić wszystko. Byłem na to gotowy, może nawet zobligowany przez miłość.
Ale byłem tam, na górze. Przemyślałem to wszystko bardzo dobrze. Tam, na górze, nawet jego długie korzenie nie mogły mnie dosięgnąć.
Słyszałem zduszony szloch ukochanej za drzwiami salonu z którego prażyła czerwień przez wnękę pod drzwiami. Szatańskie sztuczki zmusiły mnie w końcu, abym zaprzestał swoich popołudniowych spacerów. I choć gabinet ten od samego początku stanowił mój azyl, oraz zresztą takie było jego założenie, jestem teraz względnie bezpieczny w swojej żelaznej klatce, a pomiędzy jej szczebelkami z rzadka przeciskają się drobne jęki i marudzenia.
Tak czy inaczej mogłem siedzieć pochłonięty wspomnieniami o jej kruchym ciele dławiącym się umierającym lasem. To było dość okrutne wspomnienie i świadomość skończenia tamtego aktu, ale przez to było słodkie. Jak każde pożegnanie i każde rozstanie, które zamiast się złościć, potrafi docenić czar minionych dni.
Niestety, moje marzenia o spokojnych wspomnieniach, które powinny przecież być należne nawet największy zwyrodnialcom i ignorantom, nie mogły powracać. Przychodziły bowiem, ale na ich ustach był już tylko obmierzły śmiech. Były zmienione. Jakby robaczywe w środku. A to, co było w środku, to czerwień Czerwonego Krzesła.
Nie sądziłem, że będzie tak zuchwałe, a przede wszystkim, tak potężne, aby zrobić mi coś takiego. Jego korzenie wrastały coraz głębiej i nie nadążałem przycinać ich, kiedy wyrastały z porów jak białe robaczki pragnące pożywić się padliną. Bo tym w istocie się stawałem! Trupem przyrośniętym do szklanki, próbującym zyskać choćby chwilę godnej egzystencji.
Spływające łzy na jej policzkach i krew pomiędzy palcami zdały się być porwane w martwym lesie. Ich mogiła odkopana, zwłoki wywleczone i postawione na Czerwonym Krześle, aby tam dojrzewała w nich nienawiść.
Ból, zarówno fizyczny jak i artystyczny, był już tak duży, że rzuciłem obcęgi na ziemię i spoglądałem na wijące się pnącza wyrastające ze ścian. Kołysały się rytmicznie, podniecone moim przerażeniem i wiedziałem, że zostałem schwytany i oto czeka mnie mój koniec.
Otworzyłem drzwi i zbiegłem na sam dół, a następnie chwyciłem parząco zimną klamkę drzwi do salonu, z którego buczało przeraźliwie Czerwone Krzesło. Uchyliłem drewnianą płachtę, która tylko na pozór zasłaniała bladą chwałę szkarłatnej śmierci i w moją duszę wlała się czerwień w całej swej okazałości.
Nie myślałem już. Wielkie dzwony biły, a ściany pękały. Czerwone Krzesło przerażone tym, co się teraz stanie, rzucało mackami na wszystkie strony waląc cały dom, ale ja nie miałem wyboru. Wyrwałem je z ziemi i trzaskałem nim o ścianę, a każde uderzenie było prześlicznym jękiem mej ukochanej, jak każde włożenie ostrza pomiędzy jej słodkie żebra; i wytrzeszczone oczy wpatrzone we mnie jak w Boga. Krzesło się roztrzaskało.
A wraz z nim w górę uniósł się żałosny jęk, który był ostatnim tchnieniem anioła, bezskutecznie trzymającego przy życiu umierające piękno chwili. Połamane nogi, oparcie podzielone na pół oraz mnóstwo gwoździ, jak odcięte kończyny rozrzucone niedbale, niczym płatki róż rzucane pod nogi zakochanej pary, którzy są zakochani już ostatni moment. Padłem pomiędzy nimi, obtoczony w zdartej farbie, która spływała po mnie pod wpływem temperatury podniesionej namiętnością.
I wszystko ucichło. Krew wzburzona, skóra drżąca i mokre oczy. Czerwone Krzesło zostało zniszczone, a uwolniona dusza spoczęła na moich rękach, po których teraz spływała krew delikatna jak jej kuszący dotyk. W tym wspomnieniu, znów czystym, spoczywałem na ciepłym dywanie i rozpływałem się w jednej z tych chwil, kiedy dla mnie tańczyła. Teraz dla mnie była martwa i dla mnie powracała, dokładnie taka jaką ją zostawiłem, nie splamiona żadnym żółtym liściem umierających drzew.
Komentarze