Historia

H.P.Lovecraft "Obcy"
Wspomnienia z dzieciństwa to dla mnie powrót do czasów smutku i samotności. Sprawiają one, że ponownie zapadam w ciemność strachu, że znów znajduję się w cieniu gigantycznych, posępnych drzew, odgradzających mnie od życia i wesołości.
Pamiętam ponure cienie zamczyska, w którym od dzieciństwa mieszkałem. Kamienne, wilgotne ściany jego korytarzy przesiąknięte były wywołującym mdłości odorem, podobnym do woni rozkładających się trupów. Nigdy nie było tam jasno – ani w samym zamku, ani w jego najbliższym otoczeniu, bo gęstwina drzew przewyższała nawet najwyżej położone okno tego zatęchłego gmachu. Jedynie wieża z czarnego kamienia, niemal w ruinie, wznosiła się ponad mroki lasu.
Ktoś musiał się mną zajmować, bo byłem wtedy jeszcze małym dzieckiem, ale zupełnie nie pamiętam, kto. Jedyne moje wspomnienie innych dzieci i osób dorosłych pochodzą z ilustrowanych książek, napełniających zapachem starości zamkowe sale. Czytałem je samotnie, w słabym świetle świec. Szczury i nietoperze były dla mnie czymś normalnym, podobnie jak resztki ich szkieletów, z którymi współegzystowałem w spokoju i ciszy.
Na dworze, rozciągnięty na błotnistym dnie otaczającej zamek fosy, zwykłem marzyć o śmiechu, zabawie i słonecznych dniach, jakie spędzały dzieci z czytanych przeze mnie książek. Nie wiedziałem nawet, czy jestem do nich podobny, bo w zamku nie było luster.
Któregoś dnia, nieszczęśliwy i zrozpaczony, postanowiłem uciec aż do nieba i wdrapać się w tym celu na jedyną wieżę wystającą ponad korony drzew, byle zaznać trochę słońca i czystego powietrza. Rankiem dotarłem do zniszczonych kamiennych schodów i zacząłem się po nich wspinać w ciemnościach. Moim celem była wolność! Kiedy stopnie się skończyły, szedłem dalej po ciemku, macając rękami ściany, aż dotarłem do celu swej wędrówki. Do wnętrza wieży nie przenikał ani jeden promień światła, a trudna wspinaczka przedłużała się bardziej, niż przewidywałem.
Po jakimś czasie, który wydał się przesadnie długi, dotarłem w końcu do pierwszych drewnianych drzwiczek w murze. Otworzyłem je z trudem i – co za rozczarowanie! Nadal skała i czerń. Wszedłem jeszcze wyżej, trzymając się zimnych, wilgotnych ścian, w dodatku dotknąłem czegoś, co było twarde i wklęsłe. Pchnąłem to po omacku – maleńkie drzwiczki z żelaza ustąpiły. Znalazłem się w obszerniejszym, okrągłym pomieszczeniu. Musiałem już być niewiarygodnie wysoko. W końcu znalazłem korytarzyk prowadzący w głąb aż do kraty, przez którą sączyło się światło.
Owładnęło mną uczucie niezmiernego szczęścia, że mogę oglądać takie cuda. Pchnąłem kratę i wyszedłem na otwartą przestrzeń. Szedłem teraz ścieżkami porośniętymi kwieciem, które całowało słońce; spacerowałem tak bez celu, przejęty do głębi widzianymi krajobrazami. Skakałem po łąkach i pieściłem palcami wody rzek, aż w końcu wąska ścieżyna zaprowadziła mnie do zamku, który wydał mi się dziwnie znajomy.
Był otoczony gęstym lasem i zwieńczony bardzo wysoką wieżą. Widziałem, że fosę napełniono wodą. Ale najbardziej zaskoczyły mnie pootwierane okna, przez które widać było wspaniale oświetlone wnętrza, skąd dochodził ożywiony gwar wielu głosów. Podszedłem bliżej i ujrzałem, że salony są pełne gości – dzieci i dorosłych, pogrążonych w ciekawych rozmowach lub bawiących się w rozmaite gry.
Zwabiony tymi budzącymi nadzieję obrazami wskoczyłem przez okno do wnętrza. Nagle rozległy się paniczne okrzyki, widać było gwałtownie biegających ludzi i wszyscy oni zaczęli wybiegać z salonu z hałasem, w kompletnym bałaganie – jak ofiary największego strachu, jaki sobie można wyobrazić. Samotny i wystraszony przeszedłem się parę kroków tam i z powrotem, starając się zrozumieć, co ich tak przeraziło i dlaczego tylko ja jeden tego nie dostrzegłem. Drżąc, przebiegłem salon, by się upewnić, czy nie ma żadnego niebezpieczeństwa. W zasadzie widziałem, że wszędzie jest pusto, kiedy się jednak zbliżyłem do wejścia innego, podobnego do salonu, odkryłem, że się mylę. Pod wyzłoconym łukiem drzwi znajdował się jakiś dziwny kształt.
Z odległości, jaka mnie od niego dzieliła, mogłem go wyraźnie zobaczyć. Trudno mi było stwierdzić, co przypomina, bo wyglądał jak połączenie wszystkich najbardziej odrażających, zgniłych i bezkształtnych cech, jakie mogą się nagromadzić w jednej istocie. Z jego lepkich członków sterczały odarte ze skóry kości; okryty był szmatami, które sugerowały, że jest to mimo wszystko ludzka postać. Była to jednak bezkształtna i pozbawiona proporcji masa, przyprawiający o mdłości obraz stworzenia, które nie miało prawa przyjść na świat. Jego odstręczające, szkliste spojrzenie o plugawym wyrazie było nieprzerwanie wbite we mnie – a kiedy wyciągnąłem rękę, by odsunąć od siebie tego paskudnego potwora, zdarzyło się, że owa śmierdząca kupa tego czegoś dotknęła moich palców.
Wtedy na myśl przyszło mi nieskończenie wiele wspomnień i rozpoznałem to nieznośne zjawisko.
Od tej chwili WIEDZIAŁEM, KIM JESTEM. Wiedziałem to od chwili, kiedy moje palce dotknęły chłodnej, gładkiej powierzchni lustra.
Komentarze