Historia

Zagubiony II

scroll001 1 7 lat temu 885 odsłon Czas czytania: ~6 minut

Teraz dzieci posłuchajcie

Jestem głosem spod poduszki

Dziś w prezencie wam przynoszę

Coś co z piersi swej wyrwałem

Serce moje moc mi daje

Chcę otworzyć swe powieki

Śpiewam ciągle aż do świtu

Jasny blask na nieboskłonie

Moje serce płonie

(Rammstein - "Mein Herz Brennt" parafraza/luźne tłumaczenie)

I

Zimę w Rogoźnie można opisać wieloma słowami, lecz do ich grona z pewnością nie zaliczymy przymiotnika “łagodna”. Grubość pokrywy śnieżnej wynosi około metra, grubość wypchanych puchem kurtek jakieś pięć centymetrów a grubość ścian wzrasta z powodu prowizorycznych ociepleń przy użyciu liści czy słomy. Średnicy nie zmienia gwałtownie tylko sołtys, zachowując systematyczność.

Zima tego roku była jednak wyjątkowo ciepła, co w tym przypadku oznaczało tylko dziesięć stopni poniżej zera w południe. Standardowo wszystko przykryła warstwa śniegu. Praktycznie jedyną pracą wykonywaną na zewnątrz była wycinka drzew, toteż ludzie spędzali większość czasu we własnych domostwach, pracując lub siedząc przy kominku. Ewentualnie pracując przy kominku, zwłaszcza w przypadku starszych kobiet. Dzieci oczywiście nie próżnowały i katowały worki z sianem zjeżdżając setki razy z tego samego pagórka pod lasem, jedynego w okolicy.

II

-Ale jazda! - tumany śniegu wzbijały się w powietrze za Tomkiem zjeżdżającym z namiastki wzgórza. Pagórek ten zwano Kopcem, gdyż wyglądał zbyt nienaturalnie pośród wybitnie równinnego krajobrazu aby być utworzonym przez naturę. Nikt jednak nie pamiętał, skąd się tu wziął. Na jego szczycie rósł niegdyś ogromny cis, został jednak zniszczony przez burzę szalejącą kilkadziesiąt lat temu. Teraz został po nim jedynie pniak o nierównej powierzchni, wokół którego często tańczyło się ludowe tańce jako modlitwę do bogów. Kapłani Spopielonego potępiali tę tradycję jako pogańską, lecz ludzie nie chcieli porzucać zwyczajów przekazanych im przez przodków.

W tym momencie jednak cały Kopiec opanowały dzieci i młodzież w wieku od pięciu do szesnastu lat i liczbie około dwudziestu. Młodsze dzieci zjeżdżały po łagodniejszym stoku od strony wioski, starsze po dłuższym i bardziej stromym w kierunku lasu. Niektórzy mieli prawdziwe sanki, sklecone z desek i wikliny. Oczywiście najpowszechniejszym słyszanym przez szczęśliwych posiadaczy takiego cuda tekstem było “daj się przejechać”. Wielu jednak pozostawało zwolennikami worków z sianem, twierdząc że są o wiele bardziej zwrotne i zwinne. Faktem było, że wszyscy bawili się wyśmienicie.

Tomek stanął na szczycie wzgórza i odetchnął głęboko czystym, zimowym powietrzem. Okolica wyglądała przepięknie pod warstwą białego puchu. Jak okiem sięgnąć, biel zalewała cały świat. Za połacią puszczy majaczył zarys Gór Niedźwiedzich. W pewnym momencie Tomkowi zdawało się że na skraju lasu wśród zarośli stoi jakaś wysoka postać, lecz gdy powrócił tam wzrokiem ujrzał jedynie dzięcioła, powiększającego wgłębienie w pniu wysokiej sosny.

Chwilę później przypadkowo popchnięte w trakcie szamotaniny sanki chłopca wyruszyły w kurs bez pasażera i wpadły w zarośla. Chłopiec udał się w ślad za swoim środkiem transportu. W lesie panował głęboki półmrok. Sanki nie stały daleko, zatrzymały się zaraz za zaroślami rosnącymi pod lasem. Wracając, wydawało mu się, że dookoł jest jakby więcej śladów na śniegu, niż mogłoby wynikać z liczby wykonanych przez niego kroków. Był przekonany, że czuje na sobie czyjeś… Czegoś spojrzenie. Pokonał ostatnie kilka kroków dzielące go od cywilizacji w wręcz biegowym tempie.

A potem zdał sobie sprawę, że sanki, gdy je znalazł, były odwrócone przodem do pagórka. Pomyślał, że prawdopodobnie zahaczyły o jedno z drzew i odwróciły się w tym kierunku, lecz coś wciąż nie dawało mu spokoju. Duchowo wzruszył ramionami i wrócił do przerwanej zabawy.

To niesamowite, jak zmienny potrafi być dziecięcy umysł. W jednej chwili przeżywa on stan skrajnego niepokoju lub strachu, za chwilę zaś potrafi śmiać się z każdej błahostki. Najpierw wścieka się na kogoś z błahej przyczyny, za minutę o coś go prosi.

III

Tomek był wyjątkowo dojrzały jak na swój wiek i racjonalne, chłodne myślenie często brało górę nad wyobraźnią. Czasami wydawało mu się, że nie rozumie zachowania swoich rówieśników, śmiejących się z byle jakiego powodu i rozprawiających na totalnie błahe tematy. Często spędzał czas z osobami dużo od siebie starszymi. Pomagał zielarce w zbieraniu potrzebnych roślin gdyż była już starą kobieciną, chociaż zaskakująco ruchliwą i sprawną jak na swój wiek. W przeciwieństwie do wielu osób w podeszłym wieku nie straciła chęci do życia i zachowała poczucie humoru. Tomek często odwiedzał ją w jej chatynce popod lasem otoczonej skałami, do której dzięki czemu nie docierały praktycznie żadne dźwięki z wioski, choć była położona tuż obok niej. Dzięki tym wizytom chłopiec nauczył się wielu przydatnych rzeczy na temat lasu. Czasami, po skończonej pracy, babcia siadała na ławeczce pod ścianą, patrzyła na las przed sobą i bajała o dawnych czasach, odległych krainach i przygodach. Pewnego razu Tomek spytał, skąd zna wszystkie te opowieści.

-Widzisz chłopcze, kiedy mieszka się tak samemu w lesie, to można zasłyszeć to i owo.

-Ale jak to? Kto babci to przekazał? - Tomek nie rozumiał, o czym mówi zielarka. Przecież tylko ona mieszkała w lesie, spędzając w nim prawie cały czas.

-Ano tę historię, o Królu Arturze, opowiedział mi Staszek.

-Staszek? Jaki Staszek? - ostatni Stanisław w wiosce zmarł tamtego lata po upadku z urwiska, gdy nogi poniosły go w złym kierunku podczas powrotu z wesela.

-Odwiedza mnie tu czasem wieczorami, gdy jestem sama. Taki niebieskooki blondynek, chyba w twoim wieku, lecz mówi jak bardzo stary człowiek, a z mocą jak kapłan Jędrzej kiedy obrzędy prawi. Właściwie to ja nie wiem kiedy wchodzi, zawżdy kiedy go przyuważę siedzi już na ławce przy piecu. Tydzień temu w piątek podarował mi nawet tę czaszkę daniela z rogami jak gałęzie, widziałeś chyba, wisi w pierwszej izbie.

-Babciu, ale we wiosce nie ma żadnego takiego chłopca.

-A czy ja gadam, że on z wioski? - stara zielarka była zdziwiona. - Po prawdzie nigdy go nie pytałam skąd jest, może z kupcami podróżuje traktem w te i z powrotem? No, a teraz idź już, bo będzie się zmierzchać i do domu nie trafisz.

Tomek wstał, pożegnał się z kobietą i ruszył ścieżką w kierunku wioski nieświadomy, że podąża tym samym traktem, którym poprzedniego wieczora szli Marek i Paweł.

IV

Wszyscy mieszkańcy wioski rozprawiali tylko o zaginięciu dwóch braci. Była to bardzo zagadkowa sprawa, gdyż w tak małej społeczności zaginięcia nie są zbyt powszechne, a nawet było to pierwsze o jakim pamiętano. Rodzice chłopców szukali cały dzień, głównie w lesie, odwiedzili nawet miasteczko, lecz nie natrafili na żadne ślady. Dwukrotnie przechodzili tą samą ścieżką, którą podążali Marek i Paweł. Gdyby tylko pod wpływem impulsu ojciec chłopców zboczył nieco na północ, znalazłby dość głębokie zagłębienie, a w nim ciało pawła, częściowo nadgryzione nie przez czas, lecz przez całkiem realne zęby. Od zamarzniętego truchła prowadziły prawie całkowicie już zasypane śniegiem ślady, prowadzące mniej więcej w kierunku najbliższych zabudowań. Podwójne ślady.

V

Maciek obudził się w środku nocy z przeczuciem, że coś jest nie tak jak powinno. Panowała niezwykła cisza. Zawsze nawet w ciągu nocy cały czas dało się słyszeć odgłosy wydawane przez nocne zwierzęta czy wiatr. Teraz było kompletnie cicho.

Pokój był oświetlony nikłym niebieskim blaskiem. Maciek sięgnął ręką pod siennik i wyjął stamtąd tajemniczy niebieski kamień, który w tym momencie jarzył się silnym blaskiem.

Chłopiec usłyszał, jak drzwi jego pokoju cicho zaskrzypiały. Muszę powiedzieć ojcu, by je w końcu naoliwił - przemknęło mu przez myśl zanim zaczął się zastanawiać, kto do cholery może wchodzić do jego pokoju o tej godzinie.

Podniósł się na łóżku i o mało nie wrzasnął, bynajmniej nie dlatego, że przed nim stał Marek Piekarz we własnej osobie.

O mało nie wrzasnął, gdyż przed nim stał Marek uważany za zaginionego.

I nie był on cały i zdrowy.

Właściwie chyba nie był nawet do końca cały. Jego oczy lśniły błękitem, żyły znaczyły się na czarno pod bladą skórą, a całą twarz pokrywała zakrzepła krew.

Marek stanął przed łóżkiem Maćka i dostojnym, jakkolwiek by to nie pasowało do tej sytuacji ruchem, wyciągnął przed siebie otwartą dłoń.

Maciek nie musiał długo domyślać się, o co może chodzić. Drżącą ręką położył na dłoni tej istoty, która kiedyś była jego kolegą, lśniący kamień.

Marek, a raczej jego ciało, uśmiechnął się jakby chciał powiedzieć “dobra decyzja”. Na widok tego uśmiechu Maćka przeszedł dreszcz.

A potem Marek odwrócił się w miejscu i wyszedł, tym razem energicznym krokiem.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Pierwsza część, choć też niedoskonała, była wiele lepsza. Tutaj widzę pośpiech w pisaniu i brak pomysłu. O ile szablon z tym kamieniem, kradzież i pogoń za nim jest ciekawy, tak wykonanie już nie do końca. Chętnie bym przeczytał dobrze dopracowaną wersję tego :) Np. wątek staruszki był fajny, ale całkiem mi do tego nie pasował (tak wiem, że to pewnie Marek, bo ma niebieskie oczy). W każdym razie czekam na nowości ;)
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje