Historia
Co naprawdę wydarzyło się w barze "U Zdzicha"
Gdy myślę o liceum muzycznym – zimnym, poniemieckim gmaszysku z nieotynkowanej cegły – natychmiast stają mi przed oczami żywe obrazy. Jednym z nich jest widok, jaki roztaczał się z najwyższego piętra szkoły. Promienie zachodzącego z wolna słońca padały na dachy okolicznych budynków, tworząc wyjątkową grę kolorów – wszystkich odcieni czerwieni. W tym czasie uczniowie pozamykani w salach kończyli ćwiczyć sonaty i sonatiny, jako że portier miał już wkrótce pozbierać wszystkie klucze i pogasić światła. Póki co jeszcze dźwięki muzyki rozbrzmiewały na korytarzu i tworzyły wyjątkowo lekkostrawny akompaniament dla tych, co podziwiali zachód słońca. Tutaj wszystko miało swoją porę i było rytualnie powtarzane, jak w tej piosence, która składa się ze zwrotek i refrenu.
Na przykład w samo południe niejaki Jareczek Kosendiak wygrywał zawsze na trąbce hejnał mariacki, okropnie przy tym fałszując, co było działaniem celowym, nastawionym na rozbawienie nas. Dźwięki niedorobionej wersji tej popularnej melodyjki rozbrzmiewały sobie gdzieś na korytarzu, my tymczasem siedzieliśmy w pracowni chemicznej, fizycznej czy jakiejś innej, siedzieliśmy, słuchaliśmy i zaśmiewaliśmy się na śmierć z Jarka i jego odjechanej wersji.
Ostatni obrazek, jaki zapamiętałem, wiąże się z rytuałem wychodzenia na piwo z najlepszym kumplem – Damianem Daniewskim. Naprawdę chcielibyście mieć takiego kumpla i kompana od kufla. Postawny, frenetyczny, o basowym głosie, przyodziany zawsze w jakąś zwiewną marynareczkę, tryskał już od rana dowcipem i dobrym humorem. Ale humorek mógł być o niebo lepszy. Po jednym małym? Na pewno. Na picie piwa mieliśmy czas podczas długiej przerwy, a tuż przed zajęciami z historii muzyki ze straszną kosą, ale o niej nieco później. Nigdy nie zapomnę, jak pięknie po takiej pauzie regeneracyjnej wpadały w ucho różne tam chorały i inne starodawne koncerty. Trzydzieści pięć minut fermaty w zupełności wystarczało na dojście do baru, wygrzmocenie browca i powrót do szkoły i do klasy. I właśnie o tym rytualnym łażeniu na piwo chcę wam teraz opowiedzieć.
Tego dnia mówili w radiu, że rozpoczęła się w Polsce niebezpieczna epidemia zmieniająca ludzi w galaretowate monstra. Podobno winny wszystkiemu był zatruty złocisty trunek, który wciąż tu i ówdzie znajdował się w sprzedaży. Skąd wzięło się to skażone piwo? – spytacie. No cóż, pracownicy stacji paliw, którą mijaliśmy po drodze, a która znajdowała się i po dziś dzień się znajduje na rogu ulicy Tomasza Pierwszego i placu Stanisława Staszica, mieli na ten temat swoją teorię. Ich zdaniem zaczęło się od wirusa pochodzenia pozaziemskiego, zawleczonego tu przez obcą formę życia. Po prostu coś weszło do kadzi z alkoholem przeznaczonym na sprzedaż i tam zdechło. Janek, zwany Łysym (czyściciel szyb samochodowych), zaciekle dyskutował o tym ze swoim szefem Andrzejem, co nie przeszkodziło obu dżentelmenom wysłuchać nowego przeboju Haddawaya „What is love”. Ależ power! Utwór-petarda!
– Utwór-petarda – rzekł zaczepnie Andrzej do swojego pracownika. – Co sądzisz, gnojku?
– No bez dwóch zdań, mały ciulu, bez dwóch zdań – zgodził się Janek. – A wracając do tego wirusa... czytałem kiedyś opowiadanie Stephena Kinga zatytułowane „Szara materia”. Gość napił się skwaśniałego piwa i zmienił się w jakiś nieznany ludzkości organizm.
– Tak, tak, zakuta pało. Dzielił się potem na dwie, cztery, osiem i więcej części. Istny horror! Znam to, też czytałem. – Demonstracyjnie odgarnął włosy.
I właśnie przy fragmencie traktującym o Kingu ich mijaliśmy, rozmawiając o sprawach większej i mniejszej wagi, głównie jednak mniejszej. Jakoś na wysokości kościoła pod wezwaniem świętego Bonifacego Damian zapytał nagle, co sądzę o swojej sytuacji rodzinnej i dlaczego moja matka rozstała się z moim ojcem. No cóż, nie uważałem, by był to jego biznes i nie miałem zamiaru z niczego mu się tłumaczyć.
– To nie jest twoja sprawa, mistrzu – syknąłem oschle.
– Twoja matka nie otrzymała rozwodu, a żyje z innym facetem. To nie w porządku. Będzie smażyć się w piekle!
– A co na to twoi starzy? – spytałem, bo byłem zwyczajnie ciekaw. – Zgorszeni na maksa, co? – Pokiwałem znacząco głową.
– Uważają, że ty i pani Krysia macie na mnie zły wpływ. I jak tak dalej pójdzie, to zabronią mi się z tobą kumplować, ot co.
– Zły wpływ, zły wpływ... To po cholerę leziesz teraz ze mną na piwo?! – zdenerwowałem się nie na żarty. – Nie próbuj być świętszy od papieża, bo i tak nie będziesz.
– Ta, papieża. Dla własnego dobra, nic mi o nim nie mów! Papież potępiłby twoją rodzinkę. Jest konserwatystą.
– Oj tam, oj tam! Daj spokój, Damian, i pilnuj lepiej czasu. Na moje oko musimy się trochę pospieszyć. Dawaj, stary! Lecim na Szczecin!
Minęliśmy przystanek linii „K” (na szczęście nikt z nauczycieli nas tu nie przyuważył) i weszliśmy w Pomorską, gdzie po prawej zamajaczyła buda ze szkła (tak, „buda” to właściwe słowo). Był to bar „U Zdzicha” – cel naszej wędrówki. Otworzyliśmy drzwi i wparowaliśmy. W środku było obskurnie i śmierdziało rybą. Wiadomo: smażalnia! Od razu rozpoznaliśmy stałych bywalców: kulawego Zenka, ślepego Adaśka i jednorękiego rozrabiakę (by nie powiedzieć „bandytę”) Reksa (dobry jest ten rym do „beksa” w tym kontekście). Same chodzące albo przesiadujące w knajpie nieszczęścia. Oni też nas zauważyli i ryknęli chóralnie:
– Witamy kaowców ze szkoły łowieckiej, to znaczy muzycznej!
Ta „muzyczna” znajdowała się przy ulicy Łowieckiej, stąd ów czeski błąd lub – jak kto woli – zwykły żart.
– Witamy starszyznę plemienną! – odpowiedzieliśmy wesolutko bywalcom, bo byliśmy tu wszyscy faktycznie trochę jak to plemię.
I już byliśmy nastawieni na chlanie. Podeszliśmy do barmana (pana Jana nomen omen – i znów ten rym) i bez zbędnych ceregieli zamówiliśmy dwa butelkowe pilsy, a także poprosiliśmy o kufle, do których zamierzaliśmy przelać nasz chmielowy napój.
– A jesteście pełnoletni? – ten stojący za barem sukinsyn zdobył się na dowcip; znał nas i wiedział, że mamy po osiemnaście lat; zawsze powtarzał to pytanko, co było częścią piwnego rytuału.
Zapłaciliśmy, to znaczy Damian zapłacił, bo akurat dzisiaj wypadała jego kolej. Usiedliśmy przy zapyziałym oknie i zaczęliśmy po męsku sobie poczynać.
– Lej po ściankach – pouczył miłośnik letnich marynarek.
– Przecież wiem. Do kogo ta gadka? – spytałem i zacząłem pić: pierwszy łyk, drugi, trzeci...
I tu jest miejsce na krótką reminiscencję, a mianowicie na powrót do osoby barmana Jana, bo niesamowity z niego gość, choć czasem za bardzo upierdliwy i czepialski. Raz jakaś pani kupowała u niego rybę z frytkami, chyba flądrę. I już miała ją odebrać, gdy wtem dobiegły ją słowa:
– A to co?
– A to to włos.
– Nie jest mój, jest pani! Proszę go stąd natychmiast zabrać!
I podziękował uprzejmie, po czym zwrócił się do kolejnego klienta:
– Słucham, co podać?
– Frytki – odezwał się tamten krótko.
– I co z nimi zrobić? – Chodziło mu o to, czy zamawiający je na miejscu czy bierze na wynos; tak, tak, bez dwóch zdań barman Jan był komikiem na miarę Benny Hilla, który dodawał uroku tej obskurnej spelunie i bawił nas do łez.
Czas mijał, a my delektowaliśmy się boskim nektarem, rozmawiając o tym i o owym. Coś jednak było nie tak, coś było wyraźnie nie tak. Wydawało się, że jest tu dzisiaj za spokojnie... taka knajpiana cisza przed burzą na tym pijanym statku bez steru i sternika. W pewnej chwili dosięgły nas dźwięki sapania, dochodzące z miejsca, przy którym siedział kulawy Zenek. Rozległo się potężne beknięcie (dobrze, że nie to drugie) i wszyscy rozdziawiliśmy „paszcze” w uśmiechu, a najwięcej to brechtali się starzy piwosze: Adaśko z Reksem.
Zenkowi nie było jednak do śmiechu. Poczerwieniał jak parowóz i złapał się za obolały brzuch, a gdy to zrobił jego twarz zmieniła kolor na zielony. Widać wyraźnie było, że coś go męczy, bo na jego facjacie pojawił się grymas – obraz bólu, a nawet rozpaczy. Teraz jego ciało napęczniało, co spowodowało to, że ubranie wrosło mu w skórę. I wydawało się, że coś pod Zenkową cielesną powłoką buzuje, że coś się tam potwornie wije. Ot, sceneria przednia, horror lovecraftowski. Brakowało tylko złowieszczych macek, takich jak u gigantycznej zmutowanej ośmiornicy. Po chwili względnego spokoju, podczas której słychać było brzęczenie przelatujących much, pijaczyna wstał i chwiejnym krokiem dekadenta ruszył w głąb sali, zataczając się i obijając o ściany, a z ust – przepraszam za te obrzydliwości – poleciała mu cuchnąca piana. O tak, cuchnąca! Czuliśmy ten zapach, a raczej smród. Potem bryła, która wciąż jeszcze przypominała kształtem człowieka, zaczęła puchnąć i pączkować i dzielić się na dwie, cztery, osiem i więcej części, tak jak we wspomnianej już noweli Kinga. W ten sposób w przeciągu kilkudziesięciu sekund – najdłuższych sekund, jakie mi tylko przychodzą do głowy, kiedy sięgam pamięcią wstecz – kulawy zamienił się w szarawy, zielonkawy, plugawy dziwotwór. Masakra!
Na tak okropny widok wszyscy dosłownie zdębieliśmy i nie wiedzieliśmy, co robić. Ślepy Adaśko skulił się i chciał zlać się z fototapetą, która pokrywała jedną ze ścian, a przedstawiała daniele mezopotamskie, notabene bardzo sympatyczne stworzonka. Jednoręki też przycupnął sobie gdzieś w rogu, cichuteńko, skromniuteńko. Był wyraźnie poruszony i nie przypominam sobie, bym widział go kiedykolwiek w podobnym stanie. Nawet barman-dowcipniś nie wiedział, co robić. Stał bezradnie za kontuarem z miną nietęgą, a mówiąc dosadnie – usraną.
Natychmiast przypomnieliśmy sobie o radiowym komunikacie, o obcym z przestworzy i zatrutym piwku-paliwku, które nadal było w sprzedaży na terenie naszego województwa. Nie mam wiedzy, co do tego, co działo się potem w pubie „U Zdzicha”, bo szybko się stamtąd ulotniliśmy, ale wiem jedno: jak człapaliśmy ku wyjściu, Damian niepostrzeżenie napełnił harcerską banieczkę, z którą się nigdy nie rozstawał. Napełnił ją lagerem z beki – tym samym, którym wcześniej raczyli się stali bywalcy, w tym również nieszczęsny Zenek. Widać: miał pewne dalekosiężne plany, choć póki co nie zdradzał się z nimi i nic mi nie mówił.
Szybko minęliśmy kościół pod wezwaniem świętego Bonifacego, bez słowa przeszliśmy obok tankszteli, gdzie pracownicy nadal zachwycali się Haddawayem, i skręciliśmy w Tomasza Pierwszego (który notabene był biskupem, ale to akurat mało ważny detal), by ostatecznie wylądować na Łowieckiej, wbiec na najwyższe piętro i się spóźnić. Tak, tak, tym razem dane nam było zaliczyć sromotną wpadkę i się spóźnić, co prawda niecałe pięć minut, ale jednak.
Stara kosa zdążyła już zapisać w dzienniku kilka nieprzygotowań chłopakom, tak zwanych nierobów. Ona sama nie uznawała tego określenia i zabraniała nam się nim posługiwać, ale szczerze mówiąc mieliśmy gdzieś jej zdanie. Wiedzieliśmy lepiej, wiara wiedziała lepiej, co w żargonie uczniowskim znaczy nieróbstwo, niedziałanie, zdrowe i niezdrowe folgowanie sobie. O dziwo nie zostaliśmy jakoś szczególnie dotkliwie ochrzanieni. Widocznie pańcię zatkało, kiedy weszliśmy, tym bardziej, że Damian zrobił coś nieoczekiwanego, a mianowicie podszedł do biurka i postawił na nim banieczkę z zawartością. Padły znamienne słowa, których nigdy nie zapomnę:
– Podobno lubi pani starsza kraftowe lagery. Proszę, oto prezent specjalnie ode mnie. Na zdrowie!
Mnie także zamurowało. Teraz wiara czekała na reakcję ze strony belferki: odrzuci prezent czy go przyjmie. Przyjęła. Przyjęła na swoją zgubę. I to była jej ostatnia z nami lekcja.
Przez kolejne tygodnie i miesiące się nie pojawiała i chodziły słuchy, że się na dobre z nami – że tak powiem – pożegnała, przy czym jedni uważali, że odeszła z tego świata, a inni, że porzuciła pracę i znalazła sobie inną... no nie wiem... lepszą, spokojniejszą, wdzięczniejszą. Na jej miejsce pojawiła się od razu nowa učitelka, na nasze nieszczęście jeszcze większa i wredniejsza strzyga. Tak to już jest na tym świecie, że jeśli się coś zmienia, to na gorsze. A co do epidemii jeszcze, to... no cóż... skończyła się równie szybko i tajemniczo, co covid po rozpoczęciu inwazji Putina na Ukrainę.
Wróćmy teraz na koniec do moich trzech wspomnień-obrazów. Są piękne i takie żywe. Ostry dźwięk trąbki na poddaszu leci aż pod samo niebo wraz z ptakami; przez korytarze liceum muzycznego na wskroś, na przełaj niesie się chóralne do, re, mi, fa, które dobywa się gdzieś z dołu budynku, a z pozostałych sal ćwiczeń dają się słyszeć sonatiny i koncerty. Niczym rajskie ptaki w dżungli o zachodzie, tworzą uczniowie przyjemną dla ucha mieszankę dźwięków (kakofonię?), na którą składają się poszczególne, dobrane indywidualnie do poziomu danego licealisty etiudy i palcówki, z uporem wygrywane na instrumentach muzycznych: strunowych, dętych i perkusyjnych. Całość harmonizuje ze złotym światłem skapującym z nieba na okoliczne dachy wyniosłych, ceglanych, poniemieckich kamienic. Nasza szkoła jest również ceglana, ceglana i w środku zimna jak opuszczony szpital albo stary klasztor. Za godzinę nie będzie już nikogo, a portier zbierze wszystkie klucze i pogasi światła. Tu wszystko ma swoją porę.
Na przykład o dwunastej w południe kolega trębacz wygrywa zawsze hejnał. To oczywiście tylko parodia i dlatego co czwarta nuta jego wersji mariackiej melodii jest fałszywa i jakby z innej parafii. Ten młody adept instrumentalistyki robi sobie po prostu jaja, a uczniowie siedzący w klasach mają zawsze straszny ubaw, kiedy słyszą te jego improwizowane wynurzenia.
Stałą porę mają również wyjścia z Daniewskim na browca podczas długiej przerwy, ale to już wiecie. Po jasnym pełnym fajnie się potem słucha różnych tam chorałów: gregoriańskich, ambrozjańskich, mozarabskich i innych. W ogóle fajnie jest być pięknym i młodym i pić piwo. Niezatrute!
Komentarze