Historia

Projekt Andrasta

zevciu 2 9 lat temu 5 998 odsłon Czas czytania: ~17 minut

- Czy ktoś mnie słyszy na tej częstotliwości?... Odbiór, czy ktoś mnie... Odbiór. Proszę, powiedźcie, że ktoś mnie słyszy! Nie zbliżajcie się do...To nie jest to co myśleliś... Oh Boże, jak bardzo się myliliśmy. Powtarzam, nie zbliżajcie się do... - sygnał został urwany.

- Bunkier.

- Co? - odparłem zamyślony, siedząc na ławce.

- Słyszałeś o tym starym bunkrze w głębi lasu?

- Pierwsze słyszę.

- Stoi tam od czasów drugiej wojny światowej. Podobno tam straszy.

- Aha... I od kogo to niby słyszałeś?

- Nie pamiętam imienia, ale...

- Pewnie dlatego, że to zmyśliłeś - przerwałem mu.

- Skoro nie wierzysz to chodź ze mną, pokaże ci. To kawałek dalej za starym dębem.

- Ojciec zakazał mi chodzenia dalej, niż za stary dąb.

- Ha-ha. Boisz się?

Wiele osób ma Roberta za ekscentryka, bajkopisarza i egoistę, ale ja go lubiłem. Być może jako jedyny. Prawdę mówiąc tylko z nim mogłem robić to co na prawdę chciałem. Chociaż czasami lubił koloryzować swoje historie. Zwłaszcza, że mieszkam tutaj od wielu lat, a jeszcze nigdy nie słyszałem o jakimś bunkrze. Jak zwykle coś zmyślił.

Nie powiedziałem rodzicom gdzie idę, tylko ruszyłem od razu w stronę lasu. Prawdę mówiąc to ojciec nie zakazywał mi niczego. Tylko prosił. Nie potrafię tego zrozumieć, ale w kwestii wychodzenia poza stary dąb, mówił bardzo poważnie. Może rzeczywiście miał ku temu powody... Ale tym razem zrobię po swojemu. Rodzice zawsze przesadzają.

Szliśmy już jakieś dwadzieścia minut, gniotąc po ścieżce liście i gałęzie. Jesień przyszła już jakiś czas temu i zasypała całą drogę. Z pewnością robiliśmy dużo hałasu. Stary dąb był już co raz bliżej.

- Gdzie idziecie, dzieci?

Stanęliśmy jak wryci, kiedy jakiś posiwiały staruszek nagle wyrósł jak spod ziemi. Był cały ubrany na czarno, miał na sobie nawet czarny cylinder. Kto dzisiaj nosi cylindry? Jedyne co odróżniało się od jego stroju to złoty, okrągły i płaski medalion. W ogóle był jakiś dziwny. Miał pochyloną głowę i nie patrzył się na nas, kiedy mówił.

- A tak chodzimy sobie po lesie... Wie Pan - odparł Robert.

- Mhm.

- Słyszał Pan może o jakimś starym bunkrze gdzieś w głębi lasu? - zapytałem, chociaż domyślałem się odpowiedzi.

- Nie.

Popatrzyłem się na Roberta, ale on tylko wymienił się ze mną spojrzeniem. Byłem co raz bardziej przekonany, że to zmyślił.

- Jak Pan mógł o nim nie słyszeć? Przecież sam go widziałem - dalej trzymał się swojej wersji.

- Niemożliwe - surowo zaprzeczył swoim mocno ochrypniętym głosem - Znam cały las. Nie ma tu żadnego bunkra.

- Dobrze... To my już idziemy, miłego po południa...

Zrobiliśmy krok do przodu, ale zatrzymał nas, łapiąc za bark.

- Nie zapuszczajcie się głębiej w las, niż za stary dąb.

- Dlaaczego? - zająkałem się.

W końcu podniósł głowę i przeszył nas spojrzeniem swoich śnieżno białych oczu. Robert jęknął.

- To może być bardzo niebezpieczne.

Przełknęliśmy głośno ślinę, kiwnęliśmy głową i ominęliśmy go szybkim krokiem. Jego oczy były straszne. Czy on był ślepy? Może dlatego nie widział tego bunkra... Hmm... Zastanawia mnie medalion, który nosił na szyi. Wyglądał na bardzo nietypowy, ale nie zdążyłem się mu dokładniej przyjrzeć.

Po paru minutach znaleźliśmy się pod starym dębem. Nie dało się go pomylić z żadnych innym drzewem. Ogromny... A na tych wielkich gałęziach mogło by usiąść ponad sto osób. Słyszałem, że ten dąb ma już setki lat. To tutaj zawsze siedziałem i rozmyślałem co znajduje się po drugiej stronie. Chyba tylko Robert był jedyną osobą, którą znam, która tam była. Oczywiście nie posłuchaliśmy nawiedzonego staruszka.

- Ej, Robert - zatrzymałem go zaraz po przekroczeniu drzewa.

- Co jest?

- Nie sądzisz, że ten dziadek miał rację?

- Że nie ma żadnego bunkra? - prychnął - Mówię ci, przecież sam go widziałem.

- Nie... Że tam może być niebezpiecznie.

- Chyba nie...

- Widziałeś jego oczy?

Stanął w miejscu. Widziałem, że też się trochę bał.

- Dużo jest nawiedzonych typków w naszej wiosce. Pokażę ci tylko ten bunkier i spadamy.

- Ha! Co? Boisz się już tam wejść? - sprowokowałem go. Nieumyślnie. Mogłem się domyślić, że jego duma przezwycięży strach.

- Ja? - zaśmiał się głośno - Ja niczego się nie boję.

Minęło jakieś pół godziny od kiedy minęliśmy stary dąb. Ułożenie drzew traciło swoją regularność i teraz już nie było tak jakby ścieżki. Jak gdyby nikt wcześniej tędy nie przechodził. Sama wędrówka była by jeszcze w porządku, gdyby nie te zasrane pokrzywy. Miałem krótkie spodenki i wszędzie było ich gęsto. Niby między tym wszystkim była jakaś ukryta droga. Chyba nikt inny nie był na tyle głupi, żeby przedzierać się przez tyle parzących liści, pomijając oczywiście Roberta...

- Na pewno się nie zgubiliśmy? - rozejrzałem się niepewnie wokół.

- Zaufaj mi.

- Idziemy juz jakieś pół godziny! Daleko jeszcze jest ten bunkier czy przyznasz się w końcu, że to zmyśliłeś!? - krzyknąłem oburzony, ale on wcale się nie przejmował moimi słowami.

- To już niedaleko. Tu masz wydeptaną drogę - pokazał palcem w miejsce, gdzie było najwięcej pokrzyw, przeciągając słowa.

- Daj spokój! Tu nic nie ma.

- Musisz się przyjrzeć. Poza tym samego bunkra nie zobaczysz tak po prostu. Musi być konkretne oświetlenie i pod wieczór całkowicie znika, tylko w dzień to zobaczysz. To na pewno jakaś wojskowa technologia.

Znikający i pojawiający się w dzień bunkier... Bajkopisarz. Pewnie pod koniec powie, że się spóźniliśmy i bunkier jest już niewidzialny. Eh.

Szliśmy już prawie godzinę. Droga wydawała się nie mieć końca. Stawiałem kroki ze zwieszoną głową, zdenerwowany na siebie, że w ogóle zgodziłem się z nim pójść. Podobno byliśmy już bliżej, niż dalej, ale jakoś nie chciało mi się w to wierzyć. Z nerwów robiło mi się duszno. Kiedy w końcu powie, że zgubiliśmy drogę albo tam nic nie ma? Za kolejną godzinę?

- Ej, dobra. Koniec. Ja zawracam, Robert - zatrzymałem się w miejscu.

- Nie! Czekaj.

- Co, czekaj?

- To tuuu! Patrz.

- Gdzie "tuuu"?

Odwrócił się do mnie na pięcie i odsunął się w bok. Rzeczywiście, coś tam jednak było za jego plecami. Podbiegłem tam, a on za mną. Wielki kamienny otwór w ziemi, prawie przypominało studnię. Nachyliłem się żeby zobaczyć co jest w środku, ale było tam zbyt ciemno.

- Uh... - było mi trochę głupio, że mu nie wierzyłem - Miałeś rację... To rzeczywiście bunkier.

- To co? - uśmiechnął się teatralnie i wskazał ręką na otwór - Wchodzimy?

- Nie miałeś mi go tylko pokazać, a potem...

- No chodźże. Ile masz lat, żeby wierzyć, że tam straszy? Daj spokój.

Zgodziłem się zejść, choć nie chciałem tego robić. Ale w końcu nie po to przeszliśmy taki kawał drogi, żeby przynajmniej nie zobaczyć co jest w środku. On sam tam jeszcze nie był.

Zsunąłem się z krawędzi i zleciałem nogami na podłogę. Stłuczone szkło zachrzęściło pod moimi stopami. Zapaliliśmy latarki i zaczęliśmy zwiedzać stary bunkier.

Ten zapach... Jak tu wszystko śmierdziało. Jakby padliną. Okazało się, że jest tutaj jakiś korytarz. Bardzo długi korytarz, tak, że światło latarki nie mogło wyłapać jego końca. Może mi odbija, ale mam uczucie jakby ktoś nas obserwował. Robert zareagował na moje słowa gromkim śmiechem, a jego głos rozniósł się echem po wielkim, opuszczonym bunkrze. To jeszcze bardziej mnie wystraszyło.

Cały czas na coś nadeptywaliśmy po drodze. Stare naboje odskakiwały na bok, wydając okropne metaliczne brzdęki wzmożone siłą echa. Tak samo sieć wielkich pajęczyn nie ustępowała nam drogi. Ugh... Zahaczyłem kawałek ustami. Mam nadzieję, że pająki nie są tak ogromne jak ich domy.

On szedł przodem przez całą drogę, aż gdzieś na środku korytarza, zatrzymaliśmy się.

- Ej, patrz. Coś tu leży - spostrzegł Robert i podniósł przedmiot z ziemi.

Przeszły mnie ciarki po plecach.

- Złoty medalion... To nie ten sam co miał ten dziadek?

- Na pewno nie. Jakby tu niby wskoczył? Zaraz by połamał sobie kości. Pewnie tu leży już kilkadziesiąt lat.

- Ale tylko popatrz na to! Czysty, błyszczący i ani jednej ryski - wziąłem go do ręki - Wygrawerowany pentagram. Każdy kąt pokazuje jakąś runę... - potarłem go delikatnie opuszkiem palca.

Usłyszałem jakiś cichy kobiecy chichot.

- Słyszałeś to!?

- Nie... Nic nie słyszałem. Chodźmy dalej.

Zgrywał nieustraszonego, ale słyszałem jak głos mu się łamał, kiedy mówił. Wydawało mi się, że słyszałem jakiś śmiech, ale może mi się tylko wydawało. Nie podoba mi się to miejsce. Co tu to robiło? Robert jednak nie miał zamiaru wracać. Ten narwany idiota.

Doszliśmy do końca korytarza, gdzie jak się okazało były kręcone schody w dół. Złapaliśmy się barierki, chłodnej jak lód i zaczęliśmy schodzić.

- Stój! - szepnąłem mu do ucha. Zatrzymał się - Słyszysz coś?

Przełknęliśmy głośno ślinę. Coś zaczęło delikatnie szurać na dole.

- Ja nie schodzę!

- To na pewno tylko szczury - zapewniał.

Kiedy to powiedział, szmer momentalnie ucichł. Tak jakby ktoś nas usłyszał. Chcę już wracać! Ale jak mu to powiedzieć? Przecież samego go tu nie zostawię, a nie zdziwiłbym się jakby kontynuował beze mnie.

Zeszliśmy na sam dół. Robiło się co raz gorzej. Światło w naszych latarkach zaczęło słabnąć... Rano wymieniałem baterię! Coś tutaj nie gra.

Nagle huk.

- Co, cooc, cooo? - podskoczyłem ze strachu. Potem zorientowałem się, że to Robert uderzył latarką o ścianę.

- Sorki. Myślałem, że to załatwi sprawę - uśmiechnął się niezręcznie i wzruszył ramionami.

- Ugh - zamachnąłem się w jego stronę, ale szybko zrezygnowałem. Jak tylko stąd wyjdziemy to wybije mu te wszystkie głupie pomysły z tego durnego łba.

Kontynuowaliśmy przemierzanie mrocznych korytarzy bunkra. Powietrze na dole robiło się co raz bardziej duszne, a ze mnie zlatywały już pierwsze krople potu. Coś cały czas szurało. Zaraz chyba oszaleję. Latarka oświetlała tylko skrawek drogi przed nami. Podniosłem wzrok z podłogi.

Dwa czerwone punkty jak para oczu. Złapałem Roberta za kołnierz i przykleiłem się do ściany. Też to zauważył.

- Halo? Ktoś tam je...

Zamknąłem mu szybko usta swoją ręką.

- Co ty kurwa robisz? - powiedziałem najciszej jak tylko mogłem.

- A co myślisz, że robię?

- Chcesz nas zabić? Jak ten ktoś podejdzie, myślisz, że on, że rozzłościsz go, on tu... - nie mogłem nawet poprawnie ułożyć zdania.

- Haha! Wyluzuj, tam przecież nikogo nie ma. Świrujesz. Może jeszcze powiesz, że duchy? - zachichotał i poszedł w tamtą stronę.

Nie wiedziałem co robić. Nie ruszyłem się z miejsca i obserwowałem co się dalej stanie. Całkowicie zniknął z mojego pola widzenia, wszedł w mrok. Jedyne co widziałem to te czerwone punkty.

- POMOCY! Złapało mnie! Na pomoc - wrzeszczał na całe gardło.

Odwróciłem się do tyłu. Potem z powrotem w jego stronę. Znowu do tyłu. Uciekać? Co robić!? Podbiegłem.

Usłyszałem jakiś chrzęst, a potem oślepiło mnie palące światło. Zmrużyłem oczy i zasłoniłem je ręką. Przez kilka sekund nie mogłem dojść do siebie.

- Voilà, twój duch - szczerzył zęby i wskazywał palcem na przesuniętą dźwignię - Teraz preferuje mieć zielone tęczówki. Wiesz, nowa moda w zaświatach.

Miałem już do niego podejść i wybić mu te szydercze ząbki, kiedy moją uwagę przykuło miejsce w którym się znaleźliśmy.

Wyglądało jak jakiś panel sterowania albo coś takiego. Stare, zakurzone komputery i urządzenia poustawiane obok siebie w okrągłym pomieszczeniu. Cały ten sprzęt wyglądał na bardzo stary, ale zbyt nowoczesny jak na czasy drugiej wojny światowej. Dziwne.

Wszedłem na mostek, a potem do wielkiego monitora na samym środku.

- Popatrz na to - Robert stanął obok mnie i się nachylił - Biało-złota gwiazda na czarnym tle - starłem kurz z komputera - "Własność rządu stanów zjednoczonych".

- Cholera... To musi być bardzo stare. Ciekawe czy...

Nacisnął jakiś guzik i nagle coś załoskotało na podłodze, a potem monitor się ożywił.

- ...Działa - uśmiechnął się do samego siebie.

Serce zadudniło mi w piersi, gdy urządzenia dookoła zapikały, a lampki zaczęły się zapalać. Jakim cudem to jeszcze działa?

Stałem z zapartym tchem jak na monitorze wyskoczył komunikat o ładowaniu jakiegoś pliku. Robert wydawał się być bardziej zafascynowany, niż zaniepokojony. Ze mną było inaczej. Po chwili coś ryknęło z głośników, aż zabolały mnie uszy. Potem był tylko szum. Obejrzałem się z siebie. Nic tam na szczęście nie było. Dalej mam dziwne uczucie, że ktoś nas obserwuje.

Po kilku sekundach usłyszeliśmy jakiś stłumiony dźwięk. W następnych sekundach głos robił się wyraźniejszy.

- 6 Maja, godzina dwunasta jedenaście, 1960 rok, jedenasty dzień naszych badań. Dzisiaj rano otrzymaliśmy raport od naszych szpiegów na terenie związku sowieckiego. Wieści bardzo nas zaniepokoiły. Według raportu, sowiecki naukowiec Filimonenko Ivan Stepanovich wymyślił metodę wytwarzania energii poprzez elektrolizę wody ze wzbogaconą zawartością deuteru z katodą palladu. Reakcja jądrowa mogłaby zajść w temperaturze pokojowej i wyprodukować duże ilości energii bez wytwarzania promieniowania - pojawiły się chwilowe zakłócenia, po czym nagranie się wznowiło - To jest niemożliwe, żeby fuzja jąder deuteru zaszła w tak niskiej temperaturze... Taka synteza przecież nie mogłaby mieć miejsca. To muszą być jakieś bzdury albo specjalnie podrzucono nam te dane, żeby nas nas zastraszyć. Jednak jeżeli to prawda... I udało im się to zrobić... To możemy przegrać tę wojnę. Poczekamy na jakąś aktualizację na temat tej "Zimnej Fuzji", tymczasem kontynuujemy nasze badania. Być może odkryliśmy w tym miejscu coś o całkowicie innej skali - nagranie się urwało.

Wymieniliśmy się spojrzeniami. Odkryliśmy notatki jakiegoś naukowca! Nie do wiary. Nigdy bym się czegoś takiego nie spodziewał. Staliśmy w ciszy, próbując jakoś przyswoić tą informację. Niedługo po tym znowu włączyło się ładowanie. Tym razem wyskoczył jakiś błąd odczytu. Ze cztery razy... Potem znowu słychać było szum.

- 10 Maja, godzina dziewiąta pięć, 1960 rok, piętnasty dzień naszych badań. Jesteśmy co raz bliżej naszego celu. Według naszych obliczeń i przeczuć, projekt Andrasta niedługo wejdzie w życie. Tak jak sądziliśmy, zaobserwowane wcześniej notowania ogromnych pokładów energii nie były błędem odczytu naszego sprzętu. W tym lesie znajduje się jakieś źródło i jesteśmy o krok od jego odkrycia. Wytwarzanie energii występuje okresowo, a jej wartość wynosi ponad sześć megaelektronowoltów! To dwa razy więcej, niż reakcja termojądrowa i tańsza, niż sowiecka "Zimna Fuzja". Koszt wykorzystania takiej energii to tylko cena sprzętu którym będziemy ją pochłaniać. Nazwaliśmy to źródło Andrastą, bo dzięki niemu wygramy wojnę. Odnotowaliśmy co prawda występowanie promieniowania gamma, ale jest bardzo niskie. Wszystkie procedury zostały wykonane w stu procentach. Niesamowite gdzie gromadzi się ta cała energia... Albo co ją rozprasza czy pochłania - głos naukowca w głośnikach zastąpił przenikliwy pisk, a potem znowu szum.

Staliśmy tak przez parę minut, ale wszystko wskazywało na to, że już nic więcej nie usłyszymy.

- Dobra, nic tu po nas. Idzie... - głos mu się urwał.

- Co? Coś się stało? - nie odrywałem wzroku od monitora w nadziei, że coś jeszcze się pokaże.

Nie odzywał się. Zaczął głośno i nieregularnie oddychać.

- No co? - odwróciłem głowę - O nie...

Wejście którym się tu dostaliśmy było zamknięte. Zablokowane wielką, metalową pokrywą. Podbiegł do nich, ale jego rozpaczliwe uderzenia na nic się zdały. Po chwili zaczął krzyczeć.

- Nikt nas tutaj nie usłyszy... - złapałem się za głowę, kiedy nie przestawał wrzeszczeć.

Potrząsłem nim. Pierwszy raz w życiu widziałem go tak spanikowanego.

- Umrzemy tutaj! Umrzemy tutaj!

- Spokojnie. Uspokój się!

Odchylił głowę i oddychał przez zaciśnięte zęby, a jego przerażone oczy zaczynały się świecić.

- Posłuchaj mnie uważnie, ok? - pokiwał głową - To jest wojskowy bunkier. Tu na pewno jest jakieś drugie wyjście, musimy je tylko znaleźć. Wszystko jest w porządku, rozumiesz?

Nie wiem jak, ale udało mi się zachować spokój. W przeciwieństwie do niego. Kto by pomyślał, że w tak nagły sposób całkowicie zamienimy się rolami.

Zaczęliśmy krążyć po pokoju. Podbiegłem do innych komputerów i naciskałem wszystko po kolei. Po minucie większość sprzętu wróciło do funkcjonowania, a ja dalej nie wiedziałem, który przycisk zapewni nam wyjście. Na pewno w końcu trafię na coś co coś otworzy, może spowrotem wejście którym się tu dostaliśmy. Inaczej zostaniemy tu na zawsze.

Przeszedłem się po całym prawym łuku, aż w pewnym momencie jeden z monitorów przykuł moją uwagę. Obraz pokazywał... Mnie. I Roberta po przeciwnej stronie i kilka innych miejsc.

Kamery? Tu są kamery?

Popatrzyłem się po suficie, ale niczego nie wyłapałem. Przycisnąłem strzałkę na klawiaturze, a nagrania zaczęły przewijać się wstecz. Popatrzyłem się na obraz z kamery w momencie jak wskoczyliśmy do bunkra. Na nagraniu z włączonym termowizorem, widziałem jak zeskoczyliśmy na potłuczone szkło. Ale... Nie było na nim dwóch osób... Była jeszcze trzecia. Jakiś facet cały czas stał w rogu i się patrzył.

- Robert! - krzyknąłem, żeby jak najprędzej tu przyszedł.

Na następnych kamerach zaczął iść za nami.

Odwróciłem się na Roberta, ale on nie mógł wykrztusić żadnego słowa. Był w szoku, tak samo jak ja.

W momencie kiedy doszliśmy do tego miejsca, na pierwszej kamerze z widokiem z zewnątrz coś się poruszyło. Dwóch facetów podeszło i zamknęło pokrywę, kiedy my słuchaliśmy nagrania! O Boże...

- Kim są ci ludzie? Czego od nas chcą!?

Nie mogłem się ruszyć, oddychać, myśleć.

Rozległ się huk uderzenia w metalową pokrywę.

- Rob, idą po nas! - obejrzałem się za siebie, ale on już nie stał za mną - Rob!? Gdzie jesteś!?

Uderzenia robiły się co raz głośniejsze. Robert stał przy jakimś komputerze na końcu pokoju. W ogóle nie kontrolował swoich ruchów i przyciskał wszędzie gdzie popadło. Na monitorze wyskoczył jakiś komunikat.

"Najbliższe wyładowanie Andrasty za 02:14, proszę wpisać hasło dostępu, aby aktywować przekaźnik."

- Jest! Otworzyło się!

Przy podłodze coś zazgrzytało i kawałek ściany zaczął chować się w bok, tworząc jakieś małe wejście do tunelu. Zanim zdążyłem się odezwać, Robert już wszedł do środka. Proszę, niech to to nie będzie jakaś pułapka. Gdy kucnąłem, żeby wejść, usłyszałem pisk z głośników na środku pokoju, tak jakby znowu włączyło się nagranie. Łomot po drugiej stronie. Przeczołgałem się jak najszybciej do Roberta.

- 13 Maja, godzina jedenasta... - mężczyznę zjadał stres - Czternaście? 1960 rok, osiemnasty... Ostatni dzień naszych badań. Uh... Profesorze Coleman! Musimy im wysłać ostrzeżenie! - miał przyśpieszony oddech - Już i tak nigdy nie opuścimy tego miejsca - chwila ciszy i jakieś ledwo słyszalne odgłosy w tle - Wszystkie kanały zablokowane!? Nie... Musi być jakiś sposób! - znowu chwila ciszy - Czy ktoś mnie słyszy na tej częstotliwości?... Odbiór, czy ktoś mnie... Odbiór. Proszę, powiedźcie, że ktoś mnie słyszy! Nie zbliżajcie się do przekaźnika! To nie jest to co myśleliśmy. Oh Boże, jak bardzo się myliliśmy. Powtarzam, nie zbliżajcie się do przekaźnika! To pułapka! Andrasta nie wytwarza zwykłego promieniowania, to jakiegoś rodzaju wirus albo... - zakłócenia - Po tygodniu pasożyt dociera do ośrodkowego układu nerwowego i... - westchnął ciężko - Nie potrafię tego opisać. Gdybyśmy to wypuścili z tego miejsca... Cały nasz świat pogrążyłby się w epidemii. Apokalipsa. Wszyscy zostaliśmy zainfekowani! Jeżeli odbierzecie tą wiadomość... Proszę, powiedźcie April, że ją kocham. Mam nadzieję, że nie sprowadziliśmy na nas wszystkich zagłady - nagranie się urwało, a uderzenia ucichły.

Czołgaliśmy się w ciemności, słysząc tylko nasze niekontrolowane oddechy. W końcu jakiś promyk światła. Udało nam się! W następnych sekundach wdrapaliśmy się na samą górę po jakiś schodkach i wyszliśmy na powierzchnię.

Ktoś tam na nas czekał... To ten staruszek w cylindrze!

- Dzieciaki! Ostrzegałem was, żebyście nie zapuszczali się za daleko. Chodźcie, szybko! Zaraz was złapią.

Chwycił Roberta za rękę. Zaczęliśmy uciekać. W ogóle nie myśleliśmy nad tym co robimy, najważniejsze było, żeby tylko stąd uciec, a ten staruszek chciał nam pomóc.

Po chwili odwróciłem głowę. Zniknęli. Nie miałem nawet czasu, żeby zrozumieć, że ich już nie było, a ja biegłem sam, pomiędzy drzewami.

Słyszałem jakieś krzyki. Krzyk Roberta? Odwróciłem się do tyłu, nie przerywając biegu. Nikogo tam nie było. Biegłem dalej. Po kilku sekundach upadłem. Czułem jak ból płynie przez całe moje ciało. Ciemność. Zemdlałem.

Otworzyłem oczy.

- Obudził się.

Odezwał się ktoś z tyłu, a potem jakaś druga osoba podniosła mnie z ziemi. Byliśmy dalej w lesie. Ściskali mocno moje nadgarstki, próbowałem się wyrwać, ale byli zbyt silni.

- Shhh - szepnął do mojego ucha - Zaraz twoja kolej.

Popatrzyłem się przed siebie.

Jacyś ludzie ubrani w czarne szaty ustawili się w kręgu. Wszyscy nosili na szyi złote medaliony. Mieli na głowie... Maski. Głowy kozła. Jeden z nich się ruszył, mogłem zobaczyć przy czym się ustawili. Robert... Leżał na środku. Nagi.

- Co robicie!? Zostawcie go! - krzyczałem przez łzy. Ktoś kopnął mnie w tył głowy i kazał mi się zamknąć.

Jeden z nich podszedł do Roberta, rozpoznałem w nim tego staruszka. Biedak kręcił głową, całą twarz miał mokrą od łez, skomlał, płakał, błagał. Starzec wyciągnął coś spod swojej czarnej szaty. Zabłysło w promieniach słońca. To był... Nóż.

- Nie róbcie mu krzywdy! Błagam, zostawcie go! Proszę, proszę, proszę - Ból. Znowu mnie kopnęli.

Mężczyzna mówił coś w jakimś dziwnym języku i podniósł nóż.

- Nie zabijajcie mnie. Błagam! - wrzeszczał, piszczał, wiercił się, ale mocno go trzymali.

- Przyjmij naszą ofiarę! O, Pani! Przyjmij jego duszę!

Nóż poleciał w dół. Krew wytrysła z jego piersi. Jego błaganie o litość momentalnie ucichło.

Poczułem zapach skóry. Ktoś zakrył moje usta skórzaną rękawiczką. Podniosłem się z ziemi.

Widziałem niebo, pomiędzy konarami drzew, obraz zaczął migotać.

Słyszałem jakieś krzyki z daleka. Ktoś biegł trzymając mnie w ramionach. Spojrzałem w lewo. Głowa kozła...

- Proszę, nie zabijaj mnie! Błagam, błagam - głośno się rozryczałem.

Po chwili się zatrzymaliśmy. Facet w masce odłożył mnie na ziemi i ukląkł przede mną. Ściągnął maskę. To był... Mój ojciec.

- Synu... Uciekaj, proszę. Biegnij i nie odwracaj się.

- Tato...

- Błagam. Zrób to. Uciekaj, ratuj się.

- Nie posłuchałem cię, tato. Powinienem był cię posłuchać!

- Synu... Mój kochany syneczku. Nigdy nie zapomnij jak bardzo cię kocham.

- Tam są! - krzyknął ktoś z daleka.

- Proszę... Uciekaj - łza popłynęła mu po policzku.

Uciekłem. Nie odwracałem się do tyłu, tylko biegłem przed siebie. W stronę domu. Biegłem przez bardzo długi czas, aż znalazłem wyjście z lasu. Od razu pobiegłem do domu. Matka stała w korytarzu, czekała na mnie, z torbami. Wzięła mnie bez słowa za rękę i pobiegliśmy do auta. Wyjechaliśmy... Bardzo daleko. To był pierwszy i jedyny raz kiedy nie posłuchałem się mojego ojca. Już nigdy więcej go nie widziałem.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zajebiste, tylko czemu glowy kozla? Prosze autora o wytłumaczenie o co chodzilo z glowami kozla.
Odpowiedz
Andrasta? Pierwsze skojarzenie - Dragon Age.
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje