Historia
PIWNICA
- Znalazłeś słoik z papryką? - zapytała Iwona Jarka. Przyglądała mu się uważnie, bo wyglądał dziwnie. Głowę miał spuszczoną, czarne włosy były mokre i potargane, ręce spuszczone wzdłuż ciała. Nie miał słoika, po który zszedł do piwnicy.
Usiadł sztywno do stołu. Chłopcy, dwunastoletni Franek i ośmioletni Krzyś, przestali jeść kolację i też zaczęli przyglądać się ojcu. Obdarzył ich wrogim spojrzeniem, które ich zmroziło.
- Jedzcie! - warknął do chłopców i zesztywniałymi palcami wziął nóż i widelec. Chciał ukroić kawałek steku, ale nóż wypadł mu z zesztywniałych palców. Zacharczał jak wściekłe zwierzę.
- Kochanie, wszystko w porządku? - Iwona odłożyła sztućce. Rzucił jej dzikie spojrzenie, pełne nienawiści. - Co się dzieje?
Sapał ciężko przez zaciśnięte zęby mocno ściskając widelec. Na jego czole pojawiła się gruba żyła. Wzrokiem atakował żonę.
Franek i Krzyś stracili apetyt. Byli wyraźnie przestraszeni dziwnym zachowaniem ojca.
- Mamo, możemy już iść?- spytał Franek, ale ojciec od razu jakby rażony gromem skierował wzrok na nich.
- Nie!!! - wrzasnął waląc pięścią w stół. Matka posłała im ostrożne spojrzenie i pokręciła lekko głową.
- Jarek, dobrze się czujesz? - położyła mu dłoń na jego lewej dłoni. I to był wielki błąd. W mgnieniu oka wrócił wzrokiem do niej a potem spojrzał na jej dłoń na swojej, po czym wziął szybki zamach i wbił Iwonie widelec w dłoń. Wrzasnęła z bólu. Krew popłynęła spod zębów widelca zalewając jej rękę. Wyrwała mu się rozszarpując ranę. Próbując wstać przewróciła krzesło i runęła na podłogę uderzając głową o płytki. W oczach jej pociemniało a głowę wypełnił pulsujący ból.
Franek zerwał się z krzesła, ciągnąc za sobą brata. Krzyś potknął się boleśnie uderzając w kolano o krzesło.
Wściekły Jarek jednym ruchem ręki zsunął swój talerz ze stołu, talerz rozbił się tuż obok chłopców. Z gardła mężczyzny wydobył się wściekły ryk nieprzypominający ludzkiego głosu, który trudno byłoby przypisać jakiemuś konkretnemu dzikiemu zwierzęciu. Ten dźwięk przypominał ryk niedźwiedzia zmieszany z sykiem kota i krzykiem sokoła. Był dziki i wrogi, brzmiała w nim żądza mordu.
- Chłopcy, uciekajcie!
Gdy Jarek odwrócił się w stronę żony i wbił w nią szalone spojrzenie, chłopcy wybiegli z kuchni tak szybko, jak tylko mogli.
Szybko! Byle z kuchni! Serce wali, to nic. Łzy napływają do oczu... Biegnij, biegnij!
Krzyk mamy.
Boziu, ratuj!
Drzwi do piwnicy! Szybko, do środka!
Ciemno. Nic nie widać. To dobrze, w ciemności można się ukryć.
Łomot w kuchni.
Ostrożnie w dół po schodach. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem. Podłoga.
Co teraz, co teraz?
Jakiś dźwięk. Dziwny, jakby coś oślizłego się poruszyło.
Krok w tył.
Pod butem! To coś jest tuż obok!
Franek stał zesztywniały ze strachu. Włosy jeżył mu dreszcz. Gardło zaciskały niewidzialne kleszcze. Do oczu napływały łzy – dobrze, że w piwnicy było ciemno. Wiedział, że wdepnął w coś lepkiego i oślizłego. Nie mógł krzyczeć. Musiał być odważny, by nie straszyć brata.
Dziwne. Dłoń Krzysia była lodowato zimna.
Na górze otworzyły się drzwi do piwnicy. W drzwiach potężna ciemna sylwetka ojca na tle światła z korytarza.
- Tato... - Franek słyszał własny łamiący się głos. Zaszlochał, pociągnął nosem.
Ojciec zapalił światło. Oczy miał nieludzkie. Szeroko otwarte szklane i całe niebiesko-stalowe. Usta mu drżały, włosy w nieładzie. Ręce we krwi. Stał przygarbiony z głową lekko przechyloną w prawo. Węszył nosem w powietrzu, jak zwierzę szukające ofiary.
Franek oprzytomniał na chwilę i zimno dłoni młodszego brata stało się bardziej odczuwalne. Spojrzał w prawo. To już nie był jego brat. Szklane oczy, szeroko otwarte usta, do których wpływała gęsta niebiesko-stalowa maź.
Franek odskoczył od Krzysia, ale wtedy lepkie coś pod butem dało o sobie znać, przytrzymując mocno do podłoża, co skutkowało bolesnym upadkiem na betonową posadzkę. Franek w tej samej chwili zorientował się, że leży w niebieskiej brei, tej samej która napłynęła do ust Krzysia. Była zimna, lepka, kleista i obrzydliwa. Lepiła się do wszystkiego. Sklejała palce chłopca. Najgorsze było to, że zachowywała się jak żywy organizm, sama wpełzała na ubranie i pod nie. Franek miotał się, ale bezskutecznie. Maź byłą coraz bliżej twarzy, pokrywała już tors chłopca.
Z góry po schodach schodził ojciec. Niespiesznie, schodek po schodku, jakby delektował się strachem ofiary.
Franek nie mógł się ruszyć. Maź była już na szyi i pełzła w górę do brody.
- Tato... Proszę... Tato... Plłłłuouuu...
Komentarze