Historia

Wchłonięta

kier 10 7 lat temu 11 045 odsłon Czas czytania: ~10 minut

Zaczęło się od książki dla dzieci. Po prostu moi rodzice robili remont. Zwykły, zwyczajny remont, połączony z przeglądem gratów, dlatego się w ogóle znalazła.

Pamiętam doskonale, jak otworzyłam pudełko – i to nie żaden przerażający, prastary kufer tylko pudełko po butach – i ją zobaczyłam. Razem z książką w środku znajdowały się też szklane kulki, plastikowy zegarek, monety pochodzące chyba z jakiejś gry planszowej, biżuteria dla dzieci oraz półprzeźroczysty, połyskujący klocek lego. Najwyraźniej to była kiedyś skrzynia ze skarbami. Zabawne, jak znaczenie tego pudełka zmieniło się z biegiem czasu, kiedy tak chowało się w swojej enklawie na dnie szafy. Przez parę lat spadło w hierarchii Istotnych Przedmiotów naprawdę nisko, bezczelnie zastąpione przez klucze do mieszkania, portfel, dokumenty...

Ale to bez znaczenia. Wyjęłam książkę, oczywiście. Niecałe dziesięć minut temu przeczytałam wszystkie swoje stare komiksy o wróżkach, i mówiąc szczerze, to była całkiem niezła zabawa. Zwłaszcza, że był listopad, a na zewnątrz panowała wilgoć i szarość.

Usiadłam na miękkim, białym dywanie. Na okładce książki przedstawiona była dwójka dzieci – chłopczyk i dziewczynka, oboje z wielkimi oczami, narysowani w specyficznym stylu prostymi, cienkimi, czarnymi liniami. Kolory były dość zgaszone, a za plecami dzieciaków widniał pagórek, z wysokim, jakby rozchwianym, jasnoniebieskim domem na szczycie.

Otworzyłam książkę. Nie pamiętałam jej dokładnie ze swojego dzieciństwa, jedynie mgliste fragmenty i skojarzenia, w rodzaju „podobała mi się”, „owsianka” „trudne zadania”, „rodzeństwo”, „chory kot”, „brzydka pogoda”. Okazała się jedną z tych z rozkładanymi elementami, jakby w 3D, gdzie wszystkiego można dotknąć, przesunąć, zajrzeć. Pierwszy obrazek przedstawiał dwójkę rodzeństwa, siedzącą naprzeciwko siebie w kuchni. Rysunki były całkiem ładne, chociaż ich styl kreowano na nieco dziecięcy. Między dziećmi świeciła lampa, co symbolizowały biegnące od niej żółte kreski, poza tym jednak miało się wrażenie, że panuje półmrok – prawdopodobnie z uwagi na świetne cieniowanie i nienasycone barwy. Dało się poruszać powiekami ogromnych oczu dziewczynki – mogła je zamykać i otwierać. Do pokoju wsuwało się również szarego, nastroszonego kota.

„Pan Klimek jest dziś zły – powiedziała Lusia. - Myślę, że boi się wiatru.

Tupcio zamieszał łyżką owsiankę i westchnął ciężko, myśląc sobie, że jest paskudna. Ach, gdyby tak móc wyrzucić owsiankę za okno, żeby wiatr zdmuchnął całą daleko stąd...!

- Bzdury gadasz – odrzekł nieuprzejmie. - To kot, a one się nie boją. One robią co chcą. Co najwyżej pokazuje, że jest wielki i groźny.”

Przewróciłam kartkę.

Lusia na następnym obrazku stała przy drzwiach, uśmiechając się zaczepnie, a Tupcio siedział przy stole z obrażona miną. Drzwi dało się odchylić, aby zobaczyć obrazek wiatru, który szczerzył zęby w radosnym śmiechu

„Chodźmy stąd! - zawołała Lusia. - Widzę, że masz dość siedzenia w domu, taki to był nudny dzień. Nie należy bać się wiatru, to może nas dokądś zaniesie.

- Mamusia i tatuś byli by źli – mamrocze Tupcio, ale cicho, tak, aby ledwo słyszała.”

Zajrzałam kilka stron dalej, tym samym rozkładając obrazek, na którym Lusia i Tupcio z niepewnymi minami stoją przy zawalonym biurku, za którym zasiada wyszczerzona w uśmiechu, przypominająca cygankę kobieta z żółtymi zębami. Barwy są nieco cieplejsze, otoczenie o wiele bardziej bogate w detale – już nie króluje minimalizm – ale nadal wszystko otacza półmrok. Obrazek jest bardzo bogaty w szczegóły – stolik jest zastawiony rozmaitymi słoikami z przetworami, z krawędzi zwisa sobie pająk, gdzieś leży naparstek, gdzieś indziej pudełko zapałek.

„I pamiętaj, moja mała – powiedziała Panna Lovita do Lusi. - „Nigdy nie oszukuj! Inaczej trafisz do Kościstej Babci, ho, ho, najwredniejszej z sióstr! A pamiętaj! - kobieta uśmiecha się szeroko – Kobiety lubią oszukiwać! Ale wróćmy do waszej zagadki. Ile jajek brakuje nam na konfiturę, moi mili? Pamiętajcie, gra wciąż trwa!”

Wtedy właśnie stało się najważniejsze,ważne tak samo, jak pierwsza kostka domina, lub pierwszy motyl, który ma w planach wywołać huragan. Tak czy inaczej, otworzyłam książkę z powrotem na stronie, na której skończyłam, przewróciłam kartkę...

Obrazek przedstawiał trójwymiarowy obraz wichru, biało – szaro – niebieskiego, pozwijanego w wymyślne spirale. Gdzieś w tych pętelkach frunęli Lusia i Tupcio, z przerażonymi minami, gdzieś tam znalazł się nawet kot Klimek, zjeżony jeszcze bardziej niż wcześniej. Gdzieś w tym całym zamieszaniu znajdowała się również twarz wiatru, dzika, wolna, radosna i przekorna. Nigdy nie widziałam tak prostego układu kresek, przekazującego tak wyraźną naturę danej osoby (a może zjawiska, ale raczej osoby). Roześmiałam się, zauroczona. Żadnego mężczyzny nie kochałam nigdy tak bardzo, jak tamtego wiatru z książki dla dzieci, dawno nic nie dało mi takiej przyjemności. Obserwowałam pętle i spirale, w myślach flirtując z tą twarzą idealnego zjawiska, wczuwając się coraz bardziej, aż po prostu LOGICZNYM się stało, że znalazłam się w świecie o zgaszonych barwach, u stóp wysokiego wzgórza.

Nie było tu jednak niczego, co stopniowo zaczynałam sobie przypominać z książki. Ani nie – całkiem – czarownicy Lovity, ani armii pajęczej siły roboczej. Ani Mądrego Dębu, ani spróchniałego drzewa – oszusta. Ani Bezdennej studni, ani lamentującej pompy na wodę. Ani węszącego sprzedawcy, ani opryskliwej Paszczogłowej z krzywym nosem.

Tylko to paskudne wzgórze. Pamiętałam wyraźnie tylko jeden fragment związany z nim, dotyczący niekończącej się wspinaczki po schodach, pozbawionych poręczy...

Wzdrygnęłam się i ruszyłam w drugą stronę. Było mi strasznie zimno, w pobliżu ani żywej duszy, wiatr natomiast gdzieś znikł.

Szłam i szłam, stawiając wciąż krok za krokiem, coraz bardziej obrażona i rozczarowana. Czułam się oszukana, wystawiona, niekochana – wiatr gdzieś odleciał. Powinnam się domyślić, że nie da się go złapać.

Aż wreszcie, na szczycie kolejnego wzniesienia (cały ten teren zdawał się być pofalowany) dostrzegłam Mądry Dąb we własnej osobie.

- Hej, Dębie, Dębie, bądź pozdrowiony! - zwołałam, pamiętając, że Dąb dąsał się i nie chciał rozmawiać, ani tym bardziej dzielić się swoją rozległą wiedzą, jeśli nie użyło się tego zwrotu. Na swój sposób cudownie było odwiedzić miejsce, o którym marzyłam jako dziecko i znaleźć w nim rzeczy interesujące również dla dorosłej mnie. Tylko ten wiatr...

- O nie – mruknęłam – Nie zepsujesz mi tego!

Ruszyłam w kierunku drzewa. Guru tej okolicy sprawiał wrażenie zaskoczonego i nie do końca zadowolonego.

- Pozdrowiłam cię, zatem mogę zadawać pytania? - zapytałam, pamiętając, że dzieci za każdym razem w książce zmarnowały tę możliwość. Zazwyczaj koniec końców Dąb, o ile był w dobrym humorze (raczej rzadko) udzielał im informacji, które sam uznał za stosowne.

Na pomarszczonej twarzy odmalowała się niechęć i irytacja. Obwisłe policzki zafalowały.

- Mhm, pufff – odparł Dąb. - Powiedziałaś wyraźnie „pozdrowiony”? Coś mi się zdaje, że nie! -i uśmiechnął się z tępym samozadowoleniem.

- Ależ, oczywiście, Dębie. - odparłam, cokolwiek urażona. Przecież nie byłam równie głupia jak ta dwójka dzieci, a do tego po studiach!

- Ach, zawsze tacy pewni siebie – wymamrotał Dąb, właściwie od rzeczy. - Dobrze, dobrze. Czego byś chciała?

Właśnie rozmawiałam z kimś, kto wie prawie wszystko!

- Ou... nie wiem – odparłam, przytłoczona tym faktem. - Kto wygra Top Model? Kiedy będzie koniec świata? Dokąd powinnam iść?

- Uch, puff – zasapał dąb. - To nie jest dobry dzień...

Top Model? Poważnie?

- Obawiam się, że nie rozumiem. - odparłam, czując się nieco zdezorientowana i równocześnie stopniowo godząc się ze swoją intelektualną porażką.

- Właśnie, nie rozumiesz! - ucieszył się Dąb. - Bo to zbyt skomplikowane. Tak czy inaczej, jesteś oszustką i tyle! Zaglądać do książki kawałek dalej, zamiast czytać po kolei. Wiesz co, niestety, ale zasługujesz na Kościstą babcię. Tak. Nie zwiedzisz tutaj żadnej innej okolicy. - I zasnął.

- Przepraszam co? - wykrzyknęłam. Brzmiało to niepokojąco, oczywiście, ale ja czułam się przede wszystkim oszukana i naciągnięta. - Jesteś mądrym drzewem! Władcą krainy! - schlebiałam mu. - A ja cię odpowiednio powitałam!

Dąb zachrapał, lub udał, że chrapie. Być może wstyd się przyznawać, ale prawie się popłakałam. Zupełnie nie tego oczekiwałam!

Wiatr zawył, lecz gdzieś bardzo daleko.

Jednak bynajmniej nie sądziłam, bym zasługiwała na Kościstą Babcię. Ruszyłam przed siebie, zdeterminowana, by zobaczyć jak najwięcej, oprócz pseudo mądrego dębu i Kościstej, do której, rzecz jasna, nawet nie zamierzałam się zbliżać.

Niebawem wylądowałam pod samymi schodami do jej domu na wzgórzu.

Nie miałam pewności, jak to się stało. Po prostu szłam, szłam, patrząc w ziemię, aż nagle przeniknął mnie dotkliwy dreszcz, uniosłam głowę – i zobaczyłam schody prowadzące do rozchwianego budynku. Wiedziałam, domyślałam się, byłam pewna czyj to dom. Gdzieś w tle słychać było coś w rodzaju fal rozbijających się o skały, choć nigdzie nie widziałam morza.

- Przecież się nie boję – wymamrotałam. Powietrze pachniało jaśminem.

Nie jestem podobna do wiatru.

Więc ruszyłam schodami.

Na początku wydawało mi się, że nie będzie źle. Nie było poręczy, były same schody. Szarpały mnie prądy powietrzne, całkiem niepodobne do Niego. Mimo wszystko przeżyłam już gorsze rzeczy.

Wyżej zaczął się ból pleców oraz kolan, również – do wytrzymania. Dla odwrócenia uwagi zaczęłam liczyć stopnie.

Po dwieście dwudziestym szóstym (Od momentu rozpoczęcia liczenia) zdałam sobie sprawę, że ból narasta, staje się coraz bardziej dotkliwy, a ja sama mam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Jednak po dwieście czterdziestym ósmym zauważyłam coś gorszego – mianowicie, jakkolwiek źle bym się nie czuła, zawracanie nie ma sensu. Więc tak jakby NIE MOGĘ zawrócić.

Kiedy tylko o tym pomyślałam, prądy szarpnęły mną jeszcze mocniej.

Jeszcze kawałek wyżej byłam już niemal wrakiem człowieka, wymęczonym psychicznie i fizycznie, znużonym ciągłym poczuciem bycia obserwowanym, dotkniętym brakiem wiatru i niedoskonałością dębu, głodnym, zmarzniętym, wyczerpanym. Przez głowę przeszło mi jednak, że przynajmniej Koścista ani trochę mnie nie rozczarowała. Poczułam wręcz do niej coś na kształt irracjonalnej, nienaturalnej sympatii.

I w końcu dobrnęłam do drzwi, niewyobrażalnie padnięta. Były całkiem ładnie wykonane. Wisiał na nich, nieco wytargany przez wiatr, świąteczny wieniec.

Klamka ustąpiła pod moim delikatnym naciskiem.

Znalazłam się w drewnianym holu, wypełnionym obrazkami kotów, dzieci i krajobrazów. Na ścianie wisiała głowa wypchanego bażanta, gdzieś w głębi domu tykał zegar. Pachniało imbirem.

Oczywiście stała tam też sama Koścista.

Była chudsza niż najszczuplejsze modelki. Wydawało się, że cierpi na wyjątkowo ciężką anoreksję. Twarz miała żółtawą i pozbawioną wyrazu, a policzki zapadnięte. Ubrana była w luźny, wełniany sweter, wiszący na niej w dziwaczny sposób, a jej puchate, brązowawe włosy przykrywała chusta. Wyglądała na około siedemdziesiąt lat, jednak byłam na tyle padnięta, że wygląd wiedźmy nie robił na mnie większego wrażenia.

Wiedźmy? Czyżby mój umysł pod wpływem zmęczenia przestawił się na sposób postrzegania dziecka...?

Jednak Koścista nie zaczęła od zadawania pytań, złowieszczych śmiechów czy gierek słownych. Powiedziała jedynie:

- Zapraszam na górę.

Miała całkiem miły głos, a ja mechanicznie wykonałam polecenie, cierpiąc kolejną porcję schodów. To wydaje się dziwne, ale schody odebrały mi siłę na myślenie.

Tam czekał na mnie jedynie suty obiad, kolejny tykający zegar, oraz telewizor. „Wiedźma” zostawiła mnie samą.

I mijał czas, mierzony głównie smacznymi posiłkami. Nie wiem, jak długo to trwało. ONA nigdy nie jadła ze mną, ale dała mi wypocząć, odprężyć się i robić, co tylko będę chciała. Włóczyłam się po wielkim domu, czytając niezapadające w pamięć książki, oglądając telewizję, jedząc, nucąc i sprzątając. Panował idealny spokój. Nie mogę powiedzieć, że takie życie mi się podobało, jednak po przejściu schodów było po prostu psychiczną koniecznością. Nie mogę też powiedzieć, że byłam nieszczęśliwa.

ONA porozmawiała ze mną po raz pierwszy po kolacji. Przyszła i powiedziała:

- Lubisz czytać książki?

Potoczyła się niezobowiązująca rozmowa, aż wreszcie wyznałam (bo czemu by nie):

- Dąb mnie rozczarował.

Zaśmiała się śmiechem palaczki.

- Stary oszust – oznajmiła. - Wszystkie dzieci na początku mają takie wrażenie.

Wówczas poczułam, że ją lubię.

Zaczęłam ją jednak lubić nieco mniej, gdy pierwszy raz zjadła ze mną obiad. Usiadła idealnie naprzeciwko, w reprezentacyjnym salonie, gdzie na ścianie wisiały zdjęcia dziewcząt w różnym wieku. Stół zastawiony był dla dwóch osób, jednak ona nic nie jadła. Przez cały posiłek na jej talerzu leżała serwetka, a Koścista obserwowała mnie wygłodniałym wzrokiem, pesząc mnie i odbierając pewność siebie. W ustach miała całe mnóstwo śliny, a jej pozbawione wyrazu oczy nabrały czegoś w rodzaju blasku.

Przyznam, że od tej pory poczułam się niepewnie, chodząc z nią po jednym domu. Zegary tykały coraz głośniej, a wszystko wskazywało na to, że ona jednak nie jest przyjaciółką.

Po głowie chodziło mi odejście, ale ta możliwość zdawała się jakby zablokowana. Jak to, te same schody? Znowu? W drugą stronę?

Zatem robiłam wszystko tak, jak dotychczas.

Aż pewnej nocy tak jak dotychczas zjadłam kolację, tak jak dotychczas wzięłam prysznic, i tak jak dotychczas usnęłam, słuchając tykania licznych zegarów.

Pierwsze, co poczułam tej nocy, nim się obudziłam, to coś bardzo twardego na ustach. Twardego, a zarazem żywego. Jak ręka.

Otworzyłam oczy. Tuż przede mną, o wiele bliżej, niż bym się spodziewała, znajdowała się wychudła, wygłodniała twarz.

- Przyszłam... - wymamrotała, opluwając mnie gęstą, lepką śliną. Jej oczy tak strasznie się świeciły...! Przemknęło mi przez myśl, że na pewno dawno nie była tak szczęśliwa, że to właściwie dobrze, i jak cudownie byłoby teraz dostać zawału.

- Fff fyyy mmbsz! - pisnęłam, plując w jej smakującą tytoniem rękę, niezdolna się poruszyć. Koścista uniosła dłoń, w której trzymała tłuczek – tak, nie nóż, lecz tłuczek, choć wyjątkowo duży i ciężki. Na mojej komodzie leżał nóż i widelec. Oraz serwetka.

To mnie otrzeźwiło. Odepchnęłam ją gwałtownie i rzuciłam się w stronę drzwi balkonowych, jedynego wyjścia, do którego byłam w stanie dobiec.

- Wiatr! - ryknęłam w ciemną przestrzeń, wypełnioną powietrzem, świeżością i gwiazdami. Bałam się odwrócić za siebie, bałam się tej chudej twarzy, tego noża, widelca. I serwetki.

- Och, przynajmniej teraz... - wykrzyknęłam, ale głos mi się łamał.

I wtedy przyleciał, w całej swojej cudowności, bez odrobiny rozczarowania. Piękny, swobodny, naturalny, sympatycznie złośliwy.

- Zabierz mnie...! - wykrzyknęłam. Zbliżył się do mnie, podfrunął, owiał swoim zapachem i dotykiem.

- Jesteś zbyt ciężka – wyszumiał, a ja usłyszałam JEJ oddech tuż za sobą.

W tym momencie zawsze budziłam się z mojego snu, gdy byłam mała. Lecz co mam zrobić dziś, gdy siedzę, chudziutka, skamieniała, na białym dywanie, przed chwilą znalazłszy książkę dla dzieci w pudełku po butach...?

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Link do pasty - https://www.youtube.com/watch?v=k6baxGaeO3M ( Wklejam po raz kolejny, bo nie wiedzieć czemu moderatorzy usunęli poprzedni komentarz ... )
Odpowiedz
Cóż -może i nie wystraszył mnie do tego stopnia, że miałam jakieś zawały ale lekku niepokój był podczas czytania :) Historia wciąga, wszystko trzyma się kupy, zakończenie w porządku
Odpowiedz
Fajne
Odpowiedz
Co masz zrobić? Hmm... Nie wiem... Może jej NIE czytać? :D
Odpowiedz
Jakoś nie przypadło mi do gustu, nie miało to dla mnie klimatu.
Odpowiedz
Myślę, że ten utwór jest mocno dostosowany do konkretnej grupy odbiorców. Mnie wystraszył ekstremalnie. Ale jestem przekonany, że wiele osób będzie po nim najwyżej zdezorientowanych. To bardzo specyficzny tekst i trzeba mieć za sobą wiele literackich doświadczeń, aby zrozumieć go w pełni. Jak zauważyłem, autorzy, z których twórczością miałem już styczność i których doceniam, wypowiadali się pod tym bardzo pochlebnie, nie tylko na tej stronie. Ponadto klimat tego tekstu jest zawarty głównie w zdaniu: „W tym momencie zawsze budziłam się z mojego snu, gdy byłam mała. Lecz co mam zrobić dziś, gdy siedzę, chudziutka, skamieniała, na białym dywanie, przed chwilą znalazłszy książkę dla dzieci w pudełku po butach...?”. Poza tym, widać tu mocne nawiązania do dysmorfofobii, które tworzą dodatkową zagadkę dla czytelnika. Ten tekst można czytać, czytać i czytać, a i tak nie zrozumie się go w pełni i nie dostrzeże się wszystkiego, co jest w nim zawarte. Pozdrawiam.
Odpowiedz
Edward, zauważam u Ciebie przebłyski sumienia i moralności... Zazdroszczę i podziwiam.
Odpowiedz
Wspaniałe!
Odpowiedz
Geniusz - to najlepsze podsumowanie!
Odpowiedz
Jeśli komuś się spodoba - zapraszam również na bloga: http://blakier.blogspot.com/ :)
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje