Historia

Białe Bagno

mag litwor 9 6 lat temu 16 032 odsłon Czas czytania: ~24 minuty

Wczoraj, jadąc do pracy, mijałem ciężarówkę, która nie mogła zdobyć stromej górki, ponieważ drogowcy w Polsce, brali przykład z rządu i mieli w głębokim poważaniu przeciętnego podatnika. Szkoda mi było biedaka, który wyrzucał przekleństwa spod obfitego wąsa i manewrował kierownicą. Pewnie miał dzieci i kredyt do spłacenia, a życie codziennie kopało go w tyłek.

Wczoraj ostro popiłem. Miałem pierwszą zmianę i zaraz po niej poszedłem z kumplem na kilka głębszych. Zawsze się tak umawiamy, by potem siedzieć gdzieś na odludziu zalani w sztok.

Takie było moje życie. Całe wyglądało jak jedna wielka ciężarówka, która nie może podjechać pod górkę egzystencji. Nie mogłem dłużej o tym myśleć, więc zwlokłem tyłek z łóżka i skonstatowałem, że odpadł mi palec; odkleił się niczym pieprzona atrapa i poturlał po podłodze.

- Co ja wczoraj piłem? - zastanawiałem się głośno. Po chwili, gdy nerwy doszły do głosu, zastanawiałem się na całym regulator: - Co ja, kurwa, wczoraj w siebie wlałem!?

- Zamknij mordę, Roliński! - usłyszałem zza ściany. Stara Pomocka znowu się wydzierała. Osiemdziesiąt lat na karku, a pije i drze mordę, jakby miała dwadzieścia.

Ruszyłem do łazienki zygzakiem. Musiałem omijać kupki ciuchów oblepionych ciemną substancją. Miałem nadzieję, że to nie fekalia. Kompletnie nie pamiętałem wydarzeń poprzedniego wieczoru.

- Otrząśnij się, człowieku – rzekłem. Postać w lustrze zrobiła to samo. Zaczynałem jej nienawidzić, więc puściłem zimną wodę i schłodziłem twarz.

Zewnętrznie czułem się świeżo. Mógłbym pójść do pracy i nawet wytrzymać osiem godzin. Dodatkowym atutem byłby umysł, który po wczorajszym miksie alkoholu, środków uspokajających i konopi szybował gdzieś wysoko, między Anunnaki. Dzięki temu zmiana strzeliłaby raz-dwa, a gówno wylewające się z ust kierowniczki, mniej przyprawiałoby mnie o mdłości.

Otworzywszy szufladę, wyjąłem środki uspokajające. Z przykrością stwierdziłem, że zostały mi tylko cztery tabletki i i łyknąłem dwie naraz. Nie szprycowałem się nimi z nudów. To była dodatkowa osłona na ludzi, którzy w większości i tak potrafili ją ominąć, i wyssać z człowieka ostatnie chęci do życia.

Zadzwonił telefon. Sygnał dobiegał jakby z innego wymiaru. Wszedłem do pokoju i odebrałem.

- Lucek?

- Mhm.

- Przyjdziesz dzisiaj do pracy? Mamy tyły, do tego Zosi coś wypadło.

W pierwszej chwili nie rozumiałem, co Bartek do mnie mówi, ponieważ wpatrywałem się w miejsce, gdzie jeszcze przed dziesięcioma minutami znajdował się palec wskazujący lewej ręki. Dlaczego rana nie krwawi? I dlaczego wygląda tak... tak dziwnie?

- Lucek, draniu, jesteś tam?

- Draniu? - zająknąłem się. - Jestem, jestem. Dzisiaj raczej się nie pojawię.

- Daj spokój! Jutro masz wolne... Będziesz siedział w domu i bawił się pilotem od telewizora?

- Nie. Obejrzę pornola, pobawię się czymś innym i pójdę spać. Zgoda?

- Chyba nie jesteś w najlepszym nastroju. - Bartek zaśmiał się i ciągnął dalej: - W takim razie zadzwonię później. Na drugiej zmianie też byś się przydał!

- Na razie, Bart.

- Do później!

- Zobaczymy.

Bip, bip, bip. Kumpel rozłączył się, a ściany pokoju naprały na mnie. Czułem, że muszę stąd wyjść. Wciągnąłem na tyłek spodnie, wyszarpnąłem z szafki koszulkę z martwym jednorożcem i wyskoczyłem na klatkę schodową. Omal nie zapomniałem zamknąć drzwi, jednak zbytnio się tym nie przejąłem, ponieważ jedyną wartościową rzeczą w moim mieszkaniu była flaszka bimbru od ojca kolegi. Facet znał się na rzeczy, możecie mi wierzyć na słowo.

Dzień był ładny, ptaszki ćwierkały wygrzewając tyłki w słońcu, dziewczyny straszyły cellulitem w zbyt krótkich spódniczkach, a ja pociłem się niczym szczur w środę i starałem stawiać jedną nogę za drugą.

Wpadło mi do głowy, że zapomniałem umyć zęby. Gdyby to była kreskówka, z moich ust wylatywałby ciemno-zielony dym w kształcie czaszki. Nie lubiłem zaniedbywać takich drobiazgów, ponieważ prowadziły one do utrudnień, z którymi nie potrafiłem sobie radzić; jednym z nich była wizyta u dentysty.

Przechodziłem akurat koło sklepu odzieżowego. Przystanąłem i spojrzałem na wystawę. Znajdowały się na niej dwa manekiny. Jeden z nich, ubrany w modne obecnie ciuchy, spoglądał przed siebie martwymi oczyma. Ja również miałem martwy wzrok.

Drugi z manekinów był zupełnie nagi. U stóp miał po cztery palce.

Uwijała się przy nim młoda dziewczyna. Uśmiechnąłem się do niej, jak potrafiłem najładniej. Na smutno. O dziwo odwzajemniła uśmiech. Okey. Poszedłem więc krok dalej. Chuchnąłem na szybę i narysowałem na niej penisa. Małego, sterczącego peniska. Chwilę spoglądała na niego, jakby mózg miał problem z przetworzeniem obrazu, a później – serio, to wydarzyło się naprawdę – wybuchła śmiechem. Słyszałem jego przytłumioną wersję przez szybę. Uśmiechnąłem się szerzej i już miałem chuchnąć raz kolejny, napisać na szybie numer telefonu, później ożenić się i mieć dzieci, gdy coś łupnęło na chodnik.

To był mój nos.

- Niech to szlag! – rzekłem. Widziałem swe odbicie w szybie sklepu. Zazdrościłem teraz tym dwóm pieprzonym manekinom.

Nie spojrzałem więcej na moją niedoszłą ukochaną. Zamiast tego wsadziłem nos do kieszeni spodni i ruszyłem przed siebie. Niemal biegłem. Z rany na twarzy również nie sączyła się krew.

*

Szpital był przedwojennym budynkiem, który wybudowany został tuż przy największym pagórku Perun, znajdującym się na zachód od miasta. Dobiegłem tam pieszo. Z powodu adrenaliny nie czułem bólu mięśni. Oglądałem świat zza załzawionych oczu i bałem się umrzeć.

Minąłem parking, za który opłaty zbierał dziadek ubrany w jaskrawo-zieloną kamizelkę i uzbrojony w sterczącego, siwego wąsa. Następnie przybudówkę, gdzie znajdował się rentgen, po czym zaatakowałem drzwi wejściowe.

Wpadając do środka, staranowałem babcie, która łupnęła o ziemię niczym worek ziemniaków i począłem rozglądać się za recepcją.

- Potrzebuję pomocy! - krzyknąłem... a przynajmniej starałem się to zrobić poprzez ściśnięte z nerwów gardło.

- Co pan wyprawia!? - zapytała z oburzeniem pielęgniarka, podchodząc. Była niska, drobna i wyglądała na wredną. - Nie dość, że przewrócił pan tą starszą panią, to jeszcze wydziera się, jakby był na koncercie rockowym! Proszę w tej chwili opuścić szpital.

Oderwałem dłoń od twarzy.

- Czy teraz mnie przyjmiecie bez zbędnych pytań?

Na twarzy pielęgniarki pojawiło się zaskoczenie i coś jeszcze. Uczucie, którego nie potrafiłem rozpoznać.

- Zaraz kogoś po pana przyślę. Proszę się nie ruszać.

- Na randkę raczej się nie wybieram – rzekłem i głęboko odetchnąłem.

Determinacja oparta na strachu wydawała się piękna. Bardzo uskrzydlała, a to bez wątpienia niezbędny czynnik, gdy odwiedza się Polskie urzędy, czy szpitale. Trzeba umieć postawić na swoim i mieć dużo tupetu, by nie potraktowali człowieka jak kolejnego klauna ze śmiesznym problemem.

Po minucie pojawiło się dwóch mężczyzn. Byli tak mało charakterystyczni, tak typowi, że zrobiło mi się ich żal. Jedyne rzucające się w oczy różnicę stanowił zarost. Pan po lewej miał czarną bródkę, a pan po prawej rudą. Poza tym mogli grać główne rolę w filmie przyrodniczym, ukazującym onanizujące się orangutany.

- Zabierzemy pana na oddział.

-Tak od razu? - zapytałem. Wiedziałem, że pójdzie gładko, ale bez przesady. - Serio?

-Serio – odparł Rudy.

- Tak, proszę pana – dodał Czarny. - Proszę do windy. Nie ma czasu do stracenia.

Popatrzyłem na swój nos. Niezgrabne coś, które tyle razy obrażałem, stojąc przed lustrem w łazience.

Wsiedliśmy do windy, paluch przypominający serdelka przycisnął jeden z guzików, kabiną szarpnęło i ruszyliśmy. Jak się okazało - w dół.

- Ładną mamy dzisiaj pogodę – stwierdziłem. Od wczorajszego picia przewracało mi się w żołądku. - Ciekawe, jak długo się utrzyma

Po tych słowach, ponieważ nie mogłem dłużej wytrzymać post alkoholowych rewolucji, puściłem głośnego, długiego – i jak miało się okazać – bardzo śmierdzącego bąka. Bałem się odwrócić. Wyobraźnia podpowiadała mi, że faceci z tyłu są czerwoni ze złości. Już wyobrażałem sobie obraz zaciskających się, gotowych do natarcia pięści.

Z racji, iż niepewność jest najgorsza, a ja zawsze sobie utrudniam, postanowiłem się nie odwracać i choć częściowo zmienić tok myślenia.

Mój wzrok kolejny raz padł na nos. Trzymałem w dłoni część siebie. Musiałem złapać jakąś tropikalną chorobę... tylko gdzie? Nigdy nie wyjechałem dalej, niż do Berlina, o seksie w przeciągu ostatniego pół roku mogłem pomarzyć. Nikt z moich znajomych się nie rozpadał, więc dlaczego padło na mnie? Wadliwy gen odziedziczony po przodkach? Zamontowany w odbycie guzik katapultujący części mojego ciała na orbitę, który niefortunnie uruchomiłem siadając?

Boże dopomóż.

Jakby na wezwanie najwyższego, winda zgrzytnęła kolejny raz i zastygła w bezruchu. Zza rozchylających się drzwi, wypłynął obraz korytarza pomalowanego na szaro i goła żarówka wisząca pod sufitem.

- Rusz się – popchnął mnie jeden z mężczyzn. Miał lekko zmieniony głos. Domyślałem się, że mój bąk dał mu popalić. - No, dalej.

- Nie dotykaj mnie! - powiedziałem. Cholerni troglodyci. - Zapomnieliście, że to szpital, a nie więzienie?

Przeszliśmy pięć metrów, następnie skręciliśmy w prawo. Na samym końcu korytarza znajdowały się drzwi oznaczone liczbą 5.

- Tam przyjmie pana Gruber.

- Doktor Gruber – poprawił Rudy i kolejny raz lekko mnie pchnął. - Tylko on może panu pomóc. Powodzenia.

Czy usłyszałem w jego głosie nutkę sarkazmu? Może mi się tylko wydawało. Poza tym miałem większe zmartwienia, niż gburowaty salowy. Zapach leków powodował, że ze strachu kurczyły mi się jądra. Dzieciństwo w szpitalu pozostawia rany na całe życie. Moje, wierzcie lub nie, są świeże i jeszcze nie przestały krwawić.

- No. To do dzieła – rzekłem i ruszyłem do przodu po oliwkowej wykładzinie.

Droga zdawała się nie mieć końca, więc przystanąłem, zamknąłem oczy i wziąłem głęboki oddech. Potem następny. Dopiero to lekko przywróciło mi zdolność klarownego myślenia i dopiero wtedy zrozumiałem, że coś jest nie tak.

Jednak moja dłoń była już na klamce. Nacisnąłem ją i wszedłem do środka. W drugiej dłoni wciąż trzymałem swój nos. Ślizgały się po nim lepkie od potu palce.

Przekraczając próg, czułem się jak we śnie. Mam wolny dzień – pomyślałem. - Nigdzie nie muszę wychodzić, nie muszę się też spieszyć do pracy, a tu takie gówno!

Z zamyślenia wyrwał mnie głos. Dopiero wtedy zdałem sobie, że zza biurka spogląda na mnie mężczyzna. Światło lampy odbijało się w jego łysej głowie.

- Proszę się nie obawiać i podejść bliżej.

- Doktor Gruber? - zapytałem, starając się modulować głos tak, by brzmiał normalnie.

Jego wielkie, okrągłe oczy miały w sobie dar wyciągania informacji. Byłem tego pewny.

- Gdzie twój nos, kochanieńki?

Wyprostowałem dłoń i ją rozłożyłem, po czym rzekłem:

- Tutaj. Odpadł mi jakieś dwadzieścia minut temu. Tak samo jak palec.

- Hmmm... - zamyślił się doktorek. Jego usta wciąż rozciągał uśmiech, jakby zniósł złote jajko i nie mógł doczekać się następnego. - Proszę zamknąć za sobą drzwi i usiąść.

- Pomoże mi pan?

- Niech pan wykona polecenia i nie zadaje głupich pytań. - Doktorek wstał. Gdy się zbliżył, dostrzegłem jego wielkie zęby całe w osadzie z kawy. - Znam te objawy. Widziałem je.

- Naprawdę? - zapytałem. Myśl, iż nie byłem jedyny podtrzymała mnie na duchu.

- Gdzie pan był wczoraj wieczorem, panie...

- Roliński. Mam na nazwisko Roliński.

- Gdzie byłeś, Roliński w ciągu poprzednich kilku dni?

To pytanie zbiło mnie z tropu. Zupełnie nie wiedziałem, o co chodzi Gruberowi. Przypomniały mi się brudne ubrania, leżące na podłodze. Skąd wzięła się na nich ta czarna substancja?

- Więc?

- Przyszedłem do szpitala, czy na przesłuchanie? Pomoże mi pan, czy nie?

- Przeskoczyłeś płot. Pordzewiałą imitację ogrodzenia i dostałeś się na Czarne Bagno, prawda?

- Nie wiem... nie rozumiem...

- Odwiedziłeś starą bazę wojskową, a przynajmniej to, co z niej zostało. - Mówił jak zahipnotyzowany. Jego dłonie ze zręcznością wydobyły spod kitla paczkę papierosów Mocnych i skierowały jednego do ust. - Już. Powiedziałem to za ciebie, a teraz daj spokój. Przytaknij i przejdźmy do następnego etapu.

- Nic z tego nie rozumiem! – Spróbowałem wstać, jakby uciekając od własnych wspomnień. Nie udało się. Przed oczami zobaczyłem siebie z wczoraj. Jakby z trzeciej osoby. - Faktycznie, było tam jakieś ogrodzenie...

Gruber śmiał się. Jego klatka piersiowa podskakiwała lekko. Papieros drżał w dłoni. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Oto siedziałem przed lekarzem... czego zawsze starałem się unikać. Siedziałem zgarbiony, zagubiony i zrozpaczony, a on śmiał się, jakby usłyszał najlepszy, pieprzony kawał. Zastanawiałem się, czy nie dać mu w zęby.

A jeśli ręka ci odpadnie od uderzenia?

Nic mnie to nie obchodziło. W jednej chwili wstałem i zamachnąłem się na Grubera. Oczami wyobraźni widziałem, jak rozkwaszam mu nos. Leję się krew, a on czmycha niczym Francuzi podczas drugiej wojny. Niestety, przeszkodził w tym skalpel, który nie wiadomo kiedy znalazł się przy mojej szyi.

- Nie tak szybko, panie cwany – stwierdził doktorek i splunął przez zęby. Plwocina spadła mi na buta. - Nie tak, kurwa, szybko, cwaniaczku. Co ty myślisz? Że od wczoraj pracuję, tu, na dole? Że jesteś pierwszy pokurwiony przez Czarne Bagna?

Zbliżył twarz do mojej. Dym wylatywał z jego ust i nosa.

- Gdy z tobą skończymy, nie będziesz pamiętał, jak się trzyma fiuta i oblejesz sobie nogawki. - Kolejny raz ten śmiech. Gardłowy i niski. Czy można kogoś tak szybko znienawidzić? Przecież dopiero go poznałem! - Janek! Dawajcie tu z Karolem!

Do pomieszczenia wszedł Rudy, a zaraz za nim Czarny. Uśmiechali się, więc musieli wiedzieć, co zamierza ze mną zrobić Gruber. Faktycznie nie byłem pierwszym. Sprawy zaczynały się pieprzyć, a ja miałem jedynie ochotę wrócić pod wystawę tamtego sklepu i jeszcze raz narysować fiutka na szybie. Ciekawe, czy dziewczyna wciąż tam była? Może ubierała kolejnego czteropalczastego manekina i również mnie wspominała?

- Zabierzcie go na oddział – rzekł Gruber.

Ułamek sekundy po tym, jak oderwał skalpel od mojego gardła, zacząłem działać. Na początek dałem mu w pysk. Z całej siły potęgowanej adrenaliną. Następne ruszyłem do wyjścia zygzakiem. Miałem nadzieję minąć salowych i wydostać się na górę.

Niestety, bez trudu mnie pochwycili. Jednak pech chciał, że trzymali obaj za tę samą rękę. Mocno szarpnąłem i po chwili byłem wolny. Nie ważne, że moja kończyna została w ich rękach. Ważna była wolność i szum, który słyszałem w uszach, biegnąc szarym korytarzem, wyjętym wprost z Auschwitz. Schody nie stanowiły dla mnie przeszkody. Drzwi również.

W końcu wydostałem się ze szpitala, bez ręki, ze zgubionym nosem i palcem, ale żywy. To musiało wystarczyć.

*

Brakowało mi pomysłów. Brakowało konkretnego wyjścia z sytuacji, w jakiej się znalazłem. Coraz bardziej wierzyłem, że nie dam rady dożyć jutra. Ludzie spoglądali na mnie niczym na poruszające się na dwóch nogach gówno. Obrzydzenie malujące się na ich twarzach, wcale nie polepszało mojego samopoczucia. Czy nie wiedzieli, że potrzebuję pomocy?

Nagle wybuchł mi w głowie cytat z ulubionego filmu: "Śmiej się, a cały świat będzie się śmiał z tobą. Płacz, a będziesz płakał sam".

- Jakie to, kurwa, prawdziwe.

Z braku lepszego pomysłu ruszyłem w dół wzniesienia, gdzie czekała Głębia. Skarb Perun, którego wody zawsze podnosiły mnie na duchu; pozwalały oczyścić umysł i skupić się na tym, co istotne. Miałem nadzieję, że o tej porze nie spotkam na molo nikogo znajomego. Jak miałbym wytłumaczyć koledze brak nosa? W sprawie ręki mogłem zełgać, w końcu wielu ludzi traci kończyny w bardziej, lub mniej drastycznych okolicznościach... Jednak pieprzony nos?

Wstąpiłem do monopolowego. Wybrałem najbardziej podły ze sklepów, gdzie sprzedawali alkohol, gdy jeszcze chodziłem do gimnazjum i nie miałem dowodu. Stojąca za ladą ekspedientka – gruba, choć wcale nie brzydka dziewczyna - spojrzała na mnie z tym samym wyrazem twarzy, co ludzie na ulicy i rzekła:

- Pijanym alkoholu nie sprzedajemy.

- Przepraszam bardzo, czy ja wyglądam na pijanego? Nie mam nosa, ale pijany nie jestem!

Myślałem, że podniesionym, poważnym głosem wytrącę ją z równowagi; że poda flaszkę bez zbędnej gadaniny. Niestety, zamiast tego oparła dłonie na blacie, jej piersi o mało nie wylały się poza burty bluzki i rzekła:

- Jak nie piłeś, to ćpałeś. Cały się trzęsiesz i blady jesteś jak śmierć. Nie chcę kłopotów.

Podszedłem do niej. Podszedłem bardzo blisko. Czułem miętowy zapach gumy do żucia, którą maltretowała w ustach niczym krowa źdźbła trawy. Widziałem szerokie nozdrza, przez które wciągała okoliczny kurz. Pozostałą ręką złapałem ją za szyję i przez zaciśnięte zęby podjąłem:

- Mam bardzo kiepski dzień. Kurewsko kiepski można powiedzieć. Daj mi flaszkę, zapłacę za nią i znikam. Nie jestem ćpunem, pijakiem, gwałcicielem, ani klaunem z cyrku. Rozumiesz?

Wiedziałem, że zamiast flaszki dostanę paralizatorem od policji i w końcu wrócę do szpitala. Tam pan Gruber zajmie się resztką ciała, jaka mi pozostała. Nigdy nie byłem przekonywującym agresorem. Nie należę do gwałtownych ludzi, dlatego miałem poważne obawy, czy moja groźba cokolwiek wskóra.

Puściłem ekspedientkę. Na wszelki wypadek odsunąłem się na dwa kroki i czekałem na dalszy rozwój wydarzeń.

- Czystą?

W pierwszej chwili nie zrozumiałem, co do mnie mówi.

- Słucham?

Jej usta pomalowane krwistym kolorem szminki zadrżały i otworzyły się kolejny raz.

- Czystą, czy kolorową?

- Czy... czystą, poproszę.

Zaczęła wymieniać mi nazwy. Nie należałem do specjalistów w dziedzinie spirytusu, więc wziąłem taką w średniej cenie, żeby nie wypaliła mi gardła, rzuciłem pięćdziesiąt złotych na blat i chwilę później byłem na ulicy.

Gwałtowny podmuch wiatru przeczesał mi włosy i zawył w otworze, gdzie jeszcze dzisiaj rano miałem nos. Okryłem się ciaśniej kurtką i ruszyłem przed siebie. Nie patrzyłem, kogo mijałem. Zbyt bolały mnie spojrzenia pełen pogardy. Jakbym kroczył między aniołami, a nie grzesznymi skurwysynami, którzy codziennie mordują bliźnich słowem i czynem.

Gdy w końcu usłyszałem uderzenia butów o deski mola, zrozumiałem, że nadeszła chwila spokoju. Nie ważne, co będzie się działo później. Nie ważne, czy życie rozszarpie mnie na strzępy. Najistotniejszym faktem było to, że mam kilka godzin dla siebie. Mam dla siebie zachód słońca i na tym powinienem się skupić; to powinienem wykorzystać.

*

Fale kreśliły smugi na przelewającej się wodzie. W oddali żaglówki przypominały o tym, że życie nie jest takie złe i można miło spędzać czas. Na przykład uczyć syna/córkę żeglować. Lub leżeć z ukochaną na pokładzie i pozwalać, by promienie słońca pieściły nagie ciała. Wizja ta wydawała się kwintesencją życia. Dawno zapomniałem, jak to jest posiadać tyle pozytywnych emocji. Zatraciłem się w życiu. Pogubiłem kroki i upadłem. Koła istnienia gruchotały mi teraz kości, a ja za cholerę nie mogłem się wydostać spod machiny życia.

Wiem, że zanudzam, ale tak właśnie spędzam czas nad jeziorem. Nie ciesząc się życiem, ale obserwując szczęście innych. Nie zrozumcie mnie źle, nie zazdroszczę im takiej egzystencji, lecz ją podziwiam. Nigdy nie będzie mi dane poczuć beztroski, chyba, że po sporej dawce alkoholu. Tylko ile wtedy będzie w niej prawdy?

Słońce sięgnęło wierzchołków drzew, a ja wiedziałem już, co muszę zrobić. Wypiłem połowę wódki i bałem się odrobinę mniej. Szaleńczy plan jaki zaświtał mi w głowie chwilę wcześniej, wydawał się lepszy, niż oddanie w ręce Grubera. Jestem pewny, że dotarli już do mojego mieszkania. Nie miałem przyjaciół, a jedynie znajomych, którzy wydaliby mnie szybciej, niż zajmuje otwarcie parasola.

Wstałem i ruszyłem w stronę łódek przycumowanych kilkadziesiąt metrów dalej. Flaszkę wsadziłem do przepełnionego kosza i wsiadłem na stertę desek, które ledwo wystawały ponad poziom wody. Dawno nie wiosłowałem (zwłaszcza jedną ręką), ale to była najszybsza droga, by dostać się na drugą stronę jeziora; do Czarnych Bagien i ich tajemnicy.

*

Nim dobrnąłem do brzegu, słońce zdążyło schować się za horyzont. Na bezchmurnym niebie wisiały setki gwiazd, jednak nie mogłem dostrzec księżyca. Przód łódki odbił się od korzenia jednego z nachylonych nad taflą drzew. Wskoczyłem do wody, mocząc sobie przy ty spodnie aż po kolana i o własnych siłach dobrnąłem do suchego lądu. W pierwszej chwili nie zauważyłem świetlików, które unosiły się wokół mnie. Było ich tyle, że nie mogłem zliczyć. Ten widok wywołał nadzieję. Głos, bardzo cichy jednak obecny, powiedział, że wszystko jeszcze się ułoży. Nadzieja nic nie kosztuję, dlatego za wszelką cenę trzeba ją pielęgnować i nosić zamkniętą w sercu; trzymać pod kluczem i nikomu nie wyjawiać jej istnienia.

Ryba wyskoczyła nad wodę i wróciła do niej z chlupotem. Gdzieś pękła gałąź, lis szczęknął niczym płaczące dziecko. Nie do końca podobała mi się ta atmosfera... Oczy nie radziły sobie z ciemnością. Na samą myśl, że wejdę zaraz między drzewa i nie będę widział niczego, prócz obrazów podsyłanych przez własną wyobraźnię, ogarniał mnie lęk.

- Wiedziałem, że przypłyniesz. Nie wiem skąd, jednak wiedziałem.

Przez chwilę mózg mi się zaciął. Nie mogłem uwierzyć, że akurat teraz, w tym miejscu, słyszę głos Darka. Byłem tak skupiony na sobie, że kompletnie o nim zapomniałem. Fakt, był tylko kumplem od kieliszka, ale też człowiekiem.

- Darek? To ty? Gdzie jesteś? - zapytałem, przeczesując wzrokiem ciemności.

- Widzę, że i ciebie dopadło.

Wzruszyłem ramionami. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

- Byłeś w szpitalu?

- To pierwsze miejsce...

- … gdzie się udałeś – zaśmiał się Darek. - I wyszło ci to na zdrowie?

- Pieprzony łapiduch próbował mnie uwięzić. Chciał... chciał coś zrobić. Coś ze mną zrobić.

- To tylko Perun. Gruber to tylko człowiek. - Jakbym słyszał w jego głosie pogardę. Tylko, czy faktycznie tam była? Może mi się wydawało? - Przyjdzie czas, by się nim zająć. Najważniejsze, żebyś teraz poszedł ze mną.

Przestąpiłem dwa kroki do przodu, zebrałem w sobie resztkę odwagi i rzekłem:

- Możesz mi wyjaśnić, co tu się dzieje? Co się dzieje ze mną!? Inaczej nigdzie się nie wybieram.

Kolejny raz śmiech. Wszyscy dzisiaj wydawali się strasznie weseli. Szkoda, że ja miałem wprost przeciwnie.

- Możesz tu zostać i czekać, aż głód zmusi cię do powrotu do miasta... lub iść ze mną i poznać inne życie. Już wszedłeś na ścieżkę oświecenia, więc po co się sprzeciwiać.

- Czy ty – zawahałem się. - Ty specjalnie mnie tu przyprowadziłeś? Chodzi o wczorajszy wieczór.

- Nie. - Bez wahania, czy wątpliwości. - Jestem w tym nowy.

- Też się rozpadałeś? - Nie wiedziałem, jak inaczej ująć to pytanie.

- Nie ma innej drogi. Zatracanie przed odrodzeniem. - Usłyszałem, że zaczyna się oddalać. - A teraz za mną.

- Nie widzę cię! Nie wiem, gdzie mam iść!

- Słuchaj uważnie. Dasz radę.

Ruszyłem po omacku przez las. Potykałem się i upadałem niczym dziecko stawiające pierwsze kroki. Moje oczy coraz bardziej przyzwyczajały się do ciemności, jednak nie miałem z tego wiele pożytku. Wiedziałem, co musi czuć ślepiec w labiryncie. Dobrze, że nie goni mnie potwór, choć bałem się, że potwór może mnie prowadzić. W życiu nie czułem tylu wątpliwości, gdy nagle odpadło mi lewe ucho. Odbiło się od ramienia i zniknęło między liśćmi.

Wspaniale, kurwa – rzekłem, po czym przyśpieszyłem kroku. Podejrzewałem, że następną częścią mnie, wybierającą się na spacer, będzie noga. Turlając się, nie dotarłbym daleko, a nie byłem przekonany, czy Darek by poczekał.

*

- Daleko jeszcze? - zapytałem, gdy minęło kilkanaście minut, a my wciąż przemierzaliśmy ciemność.

- Już jesteśmy prawie na miejscu. Trzymaj się, Lucek.

Nie było nic do dodania, więc przymknąłem się i starałem kolejny raz nie wypieprzyć. W końcu wyszedłem na ścieżkę. Po obu jej stronach stały budynki. Większość była na wpół zawalona. Świetliki również tu unosiły się w powietrzu, z tą różnicą, że było ich o wiele więcej. Czułem wilgoć i wodę wydostająca się z ziemi, przy każdym kroku. Dotarcie do tego miejsca wczoraj stanowiło najlepszą rozrywkę i wydawało się mgnieniem oka. Dzisiaj to prawdziwa udręka. Może działo się tak przez kiepski dzień... lub zwiększoną trzeźwość.

- Teraz czeka nas najgorszy moment. Cokolwiek się będzie działo, idź do przodu i na nic nie zwracaj uwagi. To jedyne wyjście.

- Jak na świeżaka jesteś ekspertem w tych sprawach – stwierdziłem. Chciałem dodać jeszcze jakąś sarkastyczną uwagę, jednak właśnie w tym momencie zacząłem się zapadać.

Najpierw tylko do kolan. Później do pasa, a po kilkudziesięciu metrach po szyję. Breja była lepka i śmierdziała gnijącymi liśćmi. Coś dotknęło mojej ręki. Następnie przepłynęło między nogami. Cholernie się bałem.

- Coś jest ze mną. Coś pływa w tym gównie, Darek!

- Spokojnie. Do przodu, przyjacielu.

Miałem powiedzieć, że nie jestem jego przyjacielem, a ledwo znajomym od picia bimbru, jednak zobaczyłem przed sobą błękitne światło i wysepkę, która na pierwszy rzut oka wydawała się wybawieniem. Gdy się do niej zbliżyłem, spostrzegłem stolik i siedzącą przy nim postać. To była kobieta.

- W końcu dotarłeś – rzekła i oderwała się od papieru, na którym kreśliła dziwne znaki. - Wczoraj nieźle bawiliście się z kolegą.

- Widziałaś nas? - zapytałem, wychodząc na brzeg. Było mi cholernie ciężko, ponieważ miałem tylko jedną rękę.

- Fauna i flora w tym miejscu służy wyłącznie mi. - Spojrzała na mnie. Omal nie krzyknąłem. Jej twarz pokrywały wrzody. Wiło się w nich coś żywego. Oczy były blade i zbyt duże, upodabniające nieznajomą do topielca. - Nazywam się Orwas. Możesz myśleć o mnie, jak o wiedźmie zamieszkującej to bagno.

- Po co tu jestem? Dlaczego się rozpadam? - Nie mogłem oderwać wzorku od jej długich, wilgotnych włosów, które w błękitnym świetle, wytwarzanym przez narośle na drzewach, wyglądały żałośnie i zarazem niepokojąco. - Dlaczego umieram?

- Nie umierasz – wtrącił się Darek. Z daleka dobiegł mnie grzmot. Czyżby zbliżała się burza? - Naprawdę jeszcze nic nie zrozumiałeś? To nie przekleństwo na ciebie spadło, lecz dar.

- Darem jest bezbolesne rozpadanie się na kawałki? Serio? - zaśmiałem się i westchnąłem. Byłem zmęczony. - W takim razie dziękuje ci, Orwas.

Z ciemności wypełzło ramie. Było niesamowicie grube i pokryte śluzem. Dopiero, gdy oplotło się wokół moich nóg, zrozumiałem, że to macka. Cholerna macka grubością przypominająca boa dusiciela.

- Nie wiesz, jak wielka moc cię czeka! Świat to nie miasta i korporacje! Świat to natura! Dawno zapomniana moc wcale nie zniknęła z powierzchni ziemi! Technika to powierzchowne skurwysyństwo, które pomogło zamaskować prawdziwe oblicze świata. Nie opieraj się i wejdź głębiej!

Nic z tego nie rozumiem – pomyślałem. Po takim dniu i wypiciu sporej dawki wódki, jedyne o czym marzyłem, to wrócić do mieszkania i iść spać. Szkoda tylko, że rano obudziłbym się w kawałkach. To zaś uszczęśliwiłoby pewnego doktorka i poszerzyło jego pojęcie na temat Czarnych Bagien i ich szkodliwego charakteru na ciało człowieka.

- Obiecajcie, że moje życie wróci do normy, a zrobię, co tylko chcecie. Dość mam niepewności i nerwów.

W pierwszej chwili nie działo się nic, a już w następnej Orwas była przy mnie. W jej dłoni zalśnił sztylet. Ostrze rozorało mi skórę na czole, tworząc jakiś znak. To również nie bolało, jakbym znajdował się we własnym ciele jako widz. Bardzo chciałem zobaczyć, cóż za krwawy znak przyszło mi nosić, jednak w pobliżu nie było żadnego lustra. Nie miałem też czasu go szukać. Poganiali mnie, czułem się niczym idące na rzeź bydło.

- Idź i na powrót zanurz się w wodach Czarnego Bagna – rzekła Orwas i pocałowała mnie w policzek. - Już niedługo będzie po wszystkim.

Macka w końcu puściła moją nogę, więc przeszedłem kilka metrów i zanurkowałem. Otaczający świat składał się z lepkiej substancji, myśli galopujące jedna za drugą zniknęły. Pierwszy raz od czasów dzieciństwa poczułem prawdziwy spokój. Nie musiałem nawet oddychać. Powoli rozpadałem się, lub – może to lepsze określenie – łączyłem z bagnem. Nogi odłączyły się od korpusu, tak samo ostatnia pozostała ręka i w końcu głowa. Wiedziałem, że są gdzieś tam, w pobliżu i ulegają przemianie. Widziałem oczami ptaków; Perun z tej wysokości wyglądało pięknie. Drogi oświetlone blaskiem lamp przypominały żyły, przez które codziennie przelewało się tak wiele krwi.

- Już rozumiem – stwierdziłem. Nie musiałem poruszać ustami. Mówił za mnie szept wiatru i wszystkie zwierzęta. Mówiła za mnie matka ziemia.

*

Doktor Gruber wyszedł ze szpitala, wsiadł do nowiutkiego audi, które wziął na raty z salonu i ruszył do domu. Pod drodze nucił wraz z radiem piosenkę Nothing Else Matters zespołu Metallica. W nozdrzach wciąż czuł zapach przypalanego mózgu. Nie lubił opornych pacjentów, zwłaszcza takich, którzy słabo reagują na zabiegi. Dlatego trzeba było podejmować bardziej zdecydowane kroki. O ile było mu wiadomo, tylko szpital w Perun mógł sobie pozwolić na równą frywolność, jeżeli chodziło o metody leczenia. Może powodował to fakt, że burmistrz miasta był bratem Grubera? Może chodziło o pieniądze zagranicznych korporacji, spływające do szpitala, który dzięki nim parł do przodu z odkryciami?

Kilkanaście lat temu Gruber na oddział przyjął staruszka. Ów pacjent całe życie skarżył się na bóle głowy i twierdził, że potrafi czytać w myślach. Jego oczy nie patrzyły na człowieka, ale jakby przez niego. Na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że nie jest to zwyczajny zjadacz chleba. Gruber bez wstępnych badań doszedł do wniosku, że z facetem jest coś nie w porządku. Utwierdziła go w tym rozmowa, którą z nim przeprowadził.

"Dzień dobry, panie Osowiecki, nazywam się...”

"Wiem, jak się nazywasz, potworze”. - Posępny wyraz twarzy i te oczy... człowiek nie mógł nad sobą zapanować, gdy na nim spoczęły. - Przypominasz mi kogoś z przeszłości”.

Gruber miał wielu trudnych pacjentów i potrafił sobie radzić w sytuacjach tego typu.

"A kogóż to panu przypominam?”.

Przez chwilę nie było odpowiedzi. Gruber już miał odejść, gdy usłyszał:

"Mengele. Jego dusza i myśli były tak samo czarne jak pańskie. - Staruszkowi drżała broda. Widać wspomnienia mimo lat nie zbladły ani trochę. - I czeka was ta sama cela w piekle, gdzie spędzicie wieczność z podobnymi do was demonami!”.

"Znaczy się – podjął Gruber – będzie wesoło”.

Po tych słowach oddalił się sztywnym krokiem do swojego gabinetu, mimo że dopiero zaczął obchód.

Nie wiedzieć dlaczego, ta rozmowa przypomniała mu się właśnie teraz, gdy przemierzał opustoszałe ulice, a nad miastem szalała burza. Słowa Osowieckiego mocno nim wstrząsnęły. Wiele razy słyszał obelgi pod swoim adresem, jednak nikt nie uderzył go na tyle mocno, by wywołać pytania, typu:

Gdzie popełniłem błąd?

Czy naprawdę jestem potworem?

Przecież... Przecież nie po to szedłem na medycynę...

Oczywiście nie zadręczał się nimi zbyt długo, jednak staruszek wytrącił go z równowagi, czego bardzo nie lubił. Osowiecki skończył na stole operacyjnym i został rozebrany na części niczym klasyczny samochód. Najcenniejszy był jego mózg, który zapewne do tej pory spoczywał w formalinie gdzieś daleko, w jakimś niemieckim instytucie badawczym.

- Pieprz się, staruszku – stwierdził. Słowa zagłuszył grzmot. Chwilę później skręcił w ulicę, na której znajdował się jego dom.

Wysiadł i gdy był w połowie drogi do drzwi, przypomniał sobie, że zapomniał teczki z kartami pacjentów. Musiał zaplanować badania i zabiegi na następny miesiąc. Mieli kilku rozpadających się delikwentów, którzy oczekiwali pomocy. Durnie.

Odwrócił się i poczuł ucisk na kostce. Coś szarpnęło go z taką siłą, aż wyskoczyła mu rzepka. Jechał teraz na plecach w kierunku studzienki kanalizacyjnej, ciągnięty przez mackę.

- Co jest! Ratunku! - krzyknął głosem małej dziewczynki i zaczął walczyć.

Drapał i odpychał się wolną nogą od kocich łbów, jednak nie dawało to żadnych rezultatów. Spod ziemi dobiegł rechot, od którego włączyły się alarmy w samochodach.

- GRUBER – rzekł nieludzki głos, po czym dalej rechotał niczym nakręcany olbrzym.

- Ratunku! - krzyknął doktorek. Z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. W domach zapalały się światła. - Ratu...

Bardzo chciał krzyknął kolejny raz, jednak z nieba zleciał jastrząb i zamienił jego twarz w krwawą ranę. Gruber stracił oko, a jego usta przypominały firankę ze szkarłatnego materiału. Dusił się krwią.

Wtedy usłyszał warczenie.

Nim zdołał cokolwiek zrobić, coś ugryzło go w kroczę. Jaja zniknęły w pysku bezdomnego psa. Ból przysłonił cały świat.

Jakiś mężczyzna wybiegł na ulicę i na widok zmasakrowanego Grubera zwymiotował. W świetle latarni widział zakrwawionego doktorka wciąganego do studzienki kanalizacyjnej, gdzie wirowały zęby. Przypominało to młynek do mielenia odpadków, który sąsiad Grybera widział wiele razy w filmach zza oceanu.

- Boże... co ma znaczyć? Pomocy!

Na ulicę wybiegało coraz więcej osób. Wielkimi oczami, rządni przedstawienia spoglądali na odrzuconą klapę od studzienki kanalizacyjnej. Deszcz siekł teraz z pełną mocą. W świetle błyskawic, które zamieniały świat w dwuwymiarową rzeczywistość, otwór w ziemi przypominał oko demona., przypominał oko demona.

To nie możliwe...

To nie dzieje się naprawdę...

Czy to na pewno doktor?

Ludzie powtarzali w kółko bezsensowne pytania, podczas gdy deszcz zmywał krople krwi i kawałki twarzy Grubera.

Koniec

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Łoł, trochę poplątane... ale fajne
Odpowiedz
Akurat skończyłem słuchać nothing else matters
Odpowiedz
bajka i nie wiadomo o co w tym chodzi:/
Odpowiedz
Było naprawdę ekstra, aż do momentu, gdy pojawiła się ta postać wiedźmy. Ale to po prostu inne gusta. Liczyłam na inne zakończenie. Ciężko mi nawet sprecyzować jakie. Większość super ;)
Odpowiedz
Strasznie długie, ale fajna
Odpowiedz
Troszkę nie rozumiem, dlaczego z początku Darek, a potem Dawid. Co prawda nie straszna, ale fajna i naprawdę MEGA WCIĄGAJĄCA pasta. Pozdrawiam i czekam na kolejne ;)
Odpowiedz
Poprawiliśmy imiona, rzeczywiście drobny błąd autorowi wkradł. Chyba. :-) Jeśli tak miało być to cofniemy zmiany, prosimy autora o komentarz :)
Odpowiedz
Marek Trusiewicz: Zawsze do usług! ;-)
Odpowiedz
Marek Trusiewicz Siema nagrywam pasty, mogę na miniaturce dać Twoje Imię i Nazwisko ? :)
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje