Historia

Krzesło

intothedark 2 8 lat temu 1 226 odsłon Czas czytania: ~15 minut

To osobliwe, jak chaos wkrada się w ludzkie życie, wywraca do góry nogami nasze poglądy, burzy utrzymywaną z trudem stabilizację i niszczy wszystko to, co jako uporządkowana całość stanowi o spokojnej egzystencji. Czasem wystarczy jedno zdarzenie, jedna nic nie znacząca rzecz, by wytrącić nas z toru, którym dotąd podążaliśmy, i skierować w miejsca nowe i nieznane, często nieprzyjazne. A nieraz tam, skąd już nie ma powrotu.
Chaos wkradł się w życie Władysława S. niemal niepostrzeżenie. Przybył pod postacią świstka papieru, wciśniętego razem z tuzinem ulotek w szparę między drzwiami a futryną.
Był wczesny zimowy poranek: godzina szósta trzydzieści, niebo zasnute gęstymi jak budyń chmurami, zapowiadającymi opady śniegu.
Władysław wychodził właśnie do pracy. Otworzył drzwi, ulotki posypały się na ziemię jak kolorowy, papierowy deszcz.
- Co my tu mamy? - szepnął S. sam do siebie, układając w dłoni plik ulotek niczym talię kart. - „Najtańsza pizzeria”, „Okna na zimę”, „Obiady z dostawą do domu”, „Zniżka w Mc’Donaldzie”, „Otwarcie nowego antykwariatu”…
Spomiędzy kartek - barwnych, błyszczących i kłujących w oczy sloganami reklamowymi - wystawał mały wymięty świstek, na którym ktoś napisał ołówkiem tylko jedno słowo.
- „Krzesło”? - zdziwił się Władysław. - A cóż to w ogóle ma znaczyć? Promocja? Kupię krzesło i dostanę drugie gratis? Eee tam, bzdury!
Po wyjściu z budynku wszystkie ulotki, łącznie z dziwnym świstkiem, wylądowały w koszu na śmieci.
Poszedł do roboty.
Nie istnieje chyba zajęcie bardziej monotonne niż praca kierowcy autobusu komunikacji miejskiej. Jeśli dołożyć do tego fakt, że nasz bohater od kilku lat jeździ na tej samej linii, otrzymamy ogólny obraz tego, jak wyglądał jego fach i jak wyglądało jego życie. Choć zbliżał się dopiero do czterdziestki, czuł się starzej niż niejeden osiemdziesięciolatek.
Dni podobne do siebie jak dwie krople wody: wczesna pobudka, wyjście do roboty, potem wożenie ludzi, zawsze tą samą trasą, od czasu do czasu odrywanie wzroku od jezdni, by na przystanku sprzedać komuś bilet i dalej w kurs… Czasami czuł, że dłużej nie wytrzyma, że pewnego dnia coś w nim pęknie i trafi do czubków. Ratunkiem było to, co następowało po pracy - ulga, że jakoś udało się przetrwać kolejny beznadziejny dzień, oglądanie telewizji, kolacja z żoną, czasem seks, choć coraz częściej nawet na to nie miał ochoty. Rzygał swoim życiem. Gdyby tylko miał szansę, by coś zmienić, z pewnością by ją wykorzystał.

Ten dzień zapowiadał się jak wszystkie inne - jazda po mieście od siódmej do siedemnastej (Władysław, za zgodą szefa, pracował o parę godzin dłużej niż inni kierowcy - w ten sposób dorabiał sobie do swojej niewygórowanej pensyjki). Około czternastej zaczęły się korki, a po piętnastej sytuacja na drogach się jeszcze pogorszyła, gdyż zaczął padać gęsty mokry śnieg.
O piątej po południu S. zjechał na dworzec i przekazał autobus w ręce kumpla, pracującego na drugą zmianę. Trzeba przyznać, że jeśli chodzi o robotę, to tamten był w znacznie gorszej sytuacji niż Władysław - wprawdzie jazda wieczorem jest łatwiejsza, bo szosy nie są aż tak zakorkowane, ale za to trzeba wozić podejrzanych typów, najczęściej podpitych albo naćpanych, wracających z imprez. To często wiąże się z pewnym niebezpieczeństwem. A na dodatek w zimowe wieczory, takie jak ten, ulice są oblodzone i o wypadek jeszcze łatwiej niż za dnia.
Kumpel zaproponował Władysławowi, że podrzuci go do chaty, ale ten zdecydował, że się przejdzie. Od siedzenia za kółkiem nogi miał zdrętwiałe i chciał je trochę rozprostować. Poza tym spacer dobrze zrobi jego zszarganym nerwom. 
Opuścił dworzec. Niebo było już ciemne i prawie całkowicie zachmurzone. Śnieg padał nadal, lecz nie tak obficie jak wcześniej. Breja, która zrobiła się w mieście w ciągu ostatnich kilku godzin, teraz zamarzała, pokrywając ulicę cienką warstwą lodu.
S. skręcił we Floriańską i ruszył w kierunku Sukiennic. Dolną część twarzy osłonił podniesionym kołnierzem, chroniąc się w ten sposób przed coraz silniejszym, przeszywającym do szpiku kości wiatrem. Pomiędzy starymi kamienicami, niczym widmo, snuła się chłodna mgła, która zmieniała centrum miasta w scenografię rodem z niskobudżetowego horroru.

Minął Ratusz oraz Sukiennice i skręcił w jedno z bocznych przejść. Dopiero po chwili zauważył, że uliczka, którą idzie, jest zupełnie wyludniona. Gdzież zniknęły tłumy, przelewające się przez Rynek niczym fala powodziowa? Gdzie wracający z zajęć studenci, zakochani spacerujący po mieście, pijacy i bezdomni żebrzący o drobne? Władysławowi S. ich nieobecność wcale nie przeszkadzała. Wręcz przeciwnie - przez cały dzień woził tę hołotę i teraz miał jej serdecznie dosyć. Chciał odetchnąć, pobyć trochę w samotności, pójść ulicą bez konieczności przeciskania się przez tłum.
„Wreszcie chwila spokoju - pomyślał. - Gdyby jeszcze ten cholerny wiatr przestał wiać… Byłoby cacy.”.
Skręcił między dwie kamienice i wszedł w ciemny zaułek, którym prawdopodobnie nikt oprócz niego i bezpańskich kotów nigdy nie chadzał. Odkrył ów skrót parę lat temu, gdy, wracając po pijaku z jakiejś imprezy, pomylił drogę. Przecisnął się wtedy przez lukę między ciasno stłoczonymi budynkami i nie zastanawiając się, gdzie tak naprawdę jest, ruszył przed siebie. Okazało się, że ten „błąd” wyszedł mu na dobre, bo wrócił do domu kilka minut wcześniej, niż się spodziewał. Żona i tak go opierdzieliła, ale to przecież w niczym nie umniejszało wartości jego odkrycia.
Ludzie boją się takich ciasnych i ciemnych miejsc, i pewnie dlatego z nich nie korzystają. Zwykle uważają, że to niebezpieczne, że łatwo tu o napaść itd., ale to nieprawda. Władysław szedł tędy już wiele razy i nigdy nic złego mu się nie przydarzyło. Jest tutaj wprawdzie trochę nieprzyjemnie, ale do wszystkiego można przywyknąć.
Nagle S. zatrzymał się. Czy to wzrok go mylił, czy też z białej, otulającej wszystko niczym całun mgły wyłaniała się przed nim sylwetka człowieka?
„Może nie tylko ja znam ten skrót” - pomyślał.
Ruszył przed siebie, ze zdziwieniem patrząc, jak majacząca przed nim postać nabiera coraz bardziej realnych kształtów.
To była kobieta, ubrana w białą suknię, przez co momentami zdawała się zlewać z mgłą i zalegającym wokół śniegiem. Ciemne włosy wyraźnie odcinały się na tle spowijającej wszystko bieli.
„Nie za zimno na taki strój?” - przemknęło kierowcy przez myśl. Nieznajoma stała w miejscu i nie ruszała się.
- P-przepraszam - zagaił nieśmiało Władysław. - Czy… Czy zgubiła się pani?
Kobieta popatrzyła na niego i uśmiechnęła się.
- Może pan usiądzie? - odparła, wskazując dłonią na coś skrytego w cieniu jednej z kamienic.
S. zrobił krok do przodu i zobaczył… krzesło. Spod strzępów jasnej farby i liszajów rdzy połyskiwał metal.
- Czy to jakiś żart? - spytał nasz bohater.
Dopiero po chwili przypomniał sobie o wyłowionej z pliku ulotek karteczce, którą przeczytał tego ranka. Gdy uświadomił sobie, co było na niej napisane, po plecach przebiegł mu dreszcz.
- To nie jest żart - powiedziała kobieta. - Proszę usiąść.
Gdy nie zareagował, zmieniła ton:
- Niech pan siada, do cholery!
Jej głos odbił się echem od ścian otaczających ich budynków.
„To jakaś wariatka - pomyślał Władysław. - Chyba najlepiej zrobię, nie wdając się z nią w żadne rozmowy”.
Wyminął kobietę i, przyspieszając kroku, poszedł w swoją stronę. 
- I tak usiądziesz na krześle! Jak nie na tym, to na innym! - krzyknęła nieznajoma i zaczęła się śmiać. Jej głos brzmiał upiornie.


- Znowu późno wracasz - usłyszał w progu słowa żony, Eli.

Byłem się przejść - odparł, biorąc ze stolika gazetę.
Usiadł w fotelu i zaczął czytać.
- „Byłem się przejść”? To ma być wytłumaczenie?
Odłożył gazetę i ciężko westchnął. Już zbyt wiele razy odbywał z małżonką podobne rozmowy i wiedział, do czego prowadzą. Właśnie tak zaczynała się średnio co druga awantura. Przez chwilę namyślał się, jak wybrnąć z tej sytuacji. był zmęczony i nie miał najmniejszej ochoty na kłótnię.
- Co mam powiedzieć? - odparł najspokojniej, jak potrafił. - Byłem na spacerze, chciałem trochę odpocząć po diabelnie ciężkim dniu. Nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło… No, może oprócz tego, że po drodze spotkałem jakąś wariatkę.
- Wariatkę?
- No, wariatkę. Kompletną świruskę, ubraną tylko w cienką suknię, choć na dworze mróz jak jasny gwint. Gadała jakieś bzdury i namawiała mnie, żebym usiadł na… krześle.
- I usiadłeś? - spytała Ela, zupełnie jakby spotykanie chorych psychicznie kobiet było dla niej codziennością.
- Nie, nie usiadłem - odrzekł, dziwiąc się, że żona nie jest ani trochę zaskoczona tym, co mu się przytrafiło. - Czemu miałbym słuchać tej stukniętej baby?
Ela wzruszyła ramionami i poszła do kuchni przygotować kolację.

O szóstej rano w mieszkaniu państwa S. rozległ się odgłos pukania do drzwi.
„A któż to może być o tej porze? - zastanawiał się Władysław. - Cholera, żeby tylko nie obudził Eli, bo ta się wkurzy i jeszcze przez kilka dni będzie gderać.”
Otworzył drzwi.
W progu stał policjant.
- Pan Władysław S.? - spytał.
- Tak, to ja. Tylko niech pan nie mówi zbyt głośno, bo żona jeszcze śpi.
- Rozumiem… - Funkcjonariusz wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki służbową legitymację. Nazywał się Eugeniusz Masłowski.
- Mam dla pana nie najlepsze wieści. Będzie pan musiał pojechać ze mną na komisariat.
- Teraz? O siódmej zaczynam robotę. Nie dałoby się…
- To bardzo pilna sprawa. Praca może poczekać. Niech pan to potraktuje jako jednodniowy urlop.
- Powinienem chociaż zadzwonić i powiedzieć, że…
- Pański pracodawca został już powiadomiony.
Władysław skinął głową. Choć nie miał pojęcia, co to wszystko ma znaczyć, udawał, że nic takiego się nie dzieje.
Zarzucił płaszcz na ramiona i razem z policjantem poszli do radiowozu.

Zabrano go do sali przesłuchań. Na miejscu starający się wyglądać groźnie funkcjonariusz o obfitym zaroście i dodających pewnej powagi krzaczastych brwiach rozpoczął zadawanie pytań.
- Zacznijmy od tego, gdzie pan był wczoraj między siedemnastą a dziewiętnastą.
- O piątej skończyłem pracę, odstawiłem autobus na dworzec, a potem stamtąd wracałem do domu. Szedłem przez Rynek.
- O której wrócił pan do domu? - brwi policjanta przy każdym pytaniu unosiły się w górę. Wyglądało to dość komicznie.
- Myślę, że o to trzeba by spytać moją żonę - powiedział Władysław, uśmiechając się.
Prowadzącemu przesłuchanie nie wydało się to zabawne. Był poważny jak na pogrzebie.
- …Nie jestem pewien… Prawdopodobnie koło wpół do siódmej.
- Niech pan tutaj zaczeka - rzekł gliniarz i wyszedł z pokoju. Wrócił po minucie, choć kierowcy wydawało się, że minął co najmniej kwadrans.
- Czy jestem o coś oskarżony? - spytał S., nadal się uśmiechając. 
Był pewien, że to wszystko jest jakąś pomyłką.
Funkcjonariusz nie odpowiedział. Położył przed Władysławem zdjęcie, które właśnie przyniósł. Była to fotografia ciemnowłosej kobiety odzianej w białą suknię.
- Czy zna pan tę kobietę? - zapytał.
- Nie znam, ale wczoraj…
- Czy kiedykolwiek pan ją widział?
- Właśnie o tym chciałem powiedzieć. Spotkałem tę panią wczoraj, gdy wracałem do domu z roboty. Jakoś… dziwnie się zachowywała.
- Dziwnie? To znaczy jak?
- Kazała mi usiąść na stojącym pod ścianą jakiejś kamienicy krześle, śmiejąc się przy tym jak wariatka.
- Czy to pana zdenerwowało?
- Nie, raczej przestraszyło. Szybko stamtąd odszedłem. Chryste, ludzie tacy jak ona mogą być niebezpieczni dla otoczenia.
- Uważa pan, że osoby chore psychicznie bądź niedorozwinięte powinny być… eliminowane ze społeczeństwa?
- Eliminowane? Nie wiem, co pan przez to rozumie. Wydaje mi się, że odpowiednie leczenie…
- Nie mógł się pan powstrzymać, co?
- O co panu chodzi?… Chciałbym się wreszcie dowiedzieć, czemu pan o to wszystko pyta. Stało się coś?
- Zaraz się pan dowie. Proszę za mną.
Gliniarz wstał i wyszedł z sali przesłuchań. Władysław S. ruszył za nim. Przeszli do sąsiedniego pomieszczenia. Był to niewielki pokoik; na środku stało kilka krzeseł, a przed nimi, na stoliku, znajdował się mały telewizor oraz magnetowid.
- Pokażę panu teraz nagranie, które wczoraj zarejestrowała kamera jednego z położonych w okolicach Rynku bankomatów.
Władysław nigdy w życiu nie czuł się tak zagubiony, jak w tej chwili. O co tutaj chodzi? Czy doszło do przestępstwa, a jego przez pomyłkę wzięto za świadka? A może to był tylko żart?… Ale przesłuchujący go funkcjonariusz był taki poważny… Nie, to nie mógł być dowcip. A więc co…?
Policjant włożył kasetę do magnetowidu i włączył telewizor.
- Niech pan usiądzie - nakazał.
S. zajął stojące najbliżej krzesło.
Początkowo na ekranie widać było wyłącznie kaszkę zakłóceń, lecz po chwili „wskoczył” normalny obraz.
Władysława przeszyły dreszcze. Na filmie widać było znajomy zaułek - ów skrót, którym wczoraj wracał do domu.
- Byłem tam… - szepnął.
- Och, o tym już wiemy - odparł gliniarz.
Minęło kilka sekund i na ekranie pojawiła się kobieta - ta wariatka w białej sukni, która wczoraj próbowała zmusić naszego bohatera, by usiadł na krześle. Krzesło też było widać. Stało nieco z boku, częściowo skryte w cieniu jednej z kamienic.
- O co chodzi? Co tam się stało? - spytał S. Głos zaczął mu się łamać.
- Zaraz sam pan zobaczy.
Po chwili w zaułku pojawił się również on. Mimo że było dość ciemno, a na dodatek padał śnieg, można było go bez trudu rozpoznać. Kamera musiała znajdować się naprawdę blisko.
Władysław - bohater filmu - podszedł do kobiety w białej sukni. Nie było dźwięku, więc nie dało się usłyszeć, jak proponowała mu, by usiadł. Wskazała dłonią krzesło. I tu film zaczął rozmijać się z tym, co S. pamiętał. W rzeczywistości w tym momencie Władysław po prostu poszedł w swoją stronę, ale na ekranie było widać, jak zbliża się do krzesła, chwyta oburącz za oparcie, a potem bierze zamach i trafia kobietę w głowę. Na śniegu i sukni pojawiły się plamy. To była krew, ciemna jak smoła. Kobieta zatoczyła się. Mężczyzna uderzył ponownie. Kobieta upadła. Coraz więcej krwi… Zadał leżącej jeszcze kilkanaście ciosów, aż jej ciało zaczęło się trząść w przedśmiertnych drgawkach. Uderzył ostatni raz, prosto w głowę, miażdżąc twarz ofiary. Kobieta znieruchomiała. Władysław odszedł i zniknął z pola widzenia.
- Jej ciało znaleziono w nocy. Ktoś przechodził tym zaułkiem i zobaczył zmasakrowane zwłoki oraz leżące obok, zabrudzone krwią krzesło - oświadczył policjant pozbawionym emocji głosem.
Zapadła niezręczna cisza.

Od momentu, w którym zobaczył ów film, życie Władysława zaczęło bardziej przypominać koszmarny sen niż rzeczywistość. Kompletnie utracił kontrolę nad wszystkim, co się działo. Trafił do aresztu. Mimo licznych przesłuchań i nacisku ze strony coraz to nowych policjantów, nie potrafił wyjaśnić, co tak naprawdę zaszło owego feralnego wieczoru. W kółko powtarzał swoją wersję wydarzeń. Twierdził, że nie podtrzymywał nawet rozmowy z ofiarą, nie mówiąc już o krzywdzeniu jej. Nikt mu nie wierzył. To, co zarejestrowała kamera bankomatu, było aż nazbyt wyraźne. 
Ela nie dopuszczała do siebie myśli, że jej mąż mógł kogokolwiek zabić. Nakłoniła jednego z policjantów, by pokazał jej nagranie z miejsca zdarzenia. Tamten nie powinien był tego robić, bo osoby postronne nie mogą mieć styczności z materiałem dowodowym, ale jednak stało się. Nie wiadomo, czy sprawiła to łapówka, czy tylko perswazja. Żona Władysława w końcu obejrzała film. I jeszcze tego samego dnia wniosła pozew o rozwód…
Władysława oskarżono o zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem. Nie było go stać na adwokata, więc dostał obrońcę z urzędu. Ale to naprawdę nie było istotne - prokurator dysponował tak silnym i niepodważalnym dowodem, że sprawa była w zasadzie z góry przesądzona. 
Według obrońcy, ostatnią szansą było przekonanie sądu o niepoczytalności oskarżonego.
Jednak jedyną osobą wątpiącą w poczytalność S. był od sam. Od momentu obejrzenia nagrania zbrodni zaczął wątpić w to, czy jest w pełni władz umysłowych. Doszedł do wniosku, że zapewne cierpi na rozdwojenie jaźni. Podczas kolejnych przesłuchań mówił, że jest schizofrenikiem, że nie pamięta momentu zabójstwa, że to nie on dopuścił się zbrodni, lecz jakaś druga, mordercza osobowość, żyjąca w jego ciele mroczna tożsamość, która jeszcze do niedawna pozostawała w uśpieniu.
Przeprowadzono badania psychiatryczne. Lekarze stwierdzili, że oskarżony jest całkowicie zdrowy.
Teraz nie było już nawet cienia szansy na uniewinnienie. 
Proces, odpowiednio nagłośniony przez media, był tylko formalnością. Sędzia zapoznał się ze wszystkimi dowodami. Oprócz filmu prokurator przedstawił także analizę daktyloskopijną, potwierdzającą, że odciski palców, znalezione na oparciu krzesła, którym zamordowano ofiarę, należą do S. Obrońca starał się wytargować jak najniższy wymiar kary, zwracając uwagę na to, iż do momentu owego feralnego wieczoru, Władysław nie popełnił żadnego przestępstwa, zaś to niezrozumiałe działanie musiało zostać podjęte w afekcie.
Proces był dla Władysława niczym zły sen. Bo czy to mogło dziać się naprawdę?
Na sali sądowej obecna była także Ela. Cały czas płakała.
W końcu zapadł wyrok. Wielu spodziewało się, że będzie on surowy, jednak ostateczny werdykt zaskoczył wszystkich.
Władysława uznano za winnego zabójstwa ze szczególnym okrucieństwem. 
Skazano go na karę śmierci. 
Miał zostać stracony na krześle elektrycznym.
Wyrok ten był ostateczny, bez prawa apelacji.
Na nic zdało się nawoływanie skazanego, że przecież karę śmierci zniesiono już dawno temu.

„I tak usiądziesz na krześle. Nie na tym, to na innym!” - słowa martwej wariatki dudniły w głowie Władysława S. niczym dzwony pogrzebowe. 
Szedł na egzekucję.
Jeden z prowadzących go funkcjonariuszy wygwizdywał cicho jakąś ponurą melodię.
Podążali długim korytarzem. Za oknami padało, wielkie płatki śniegu obijały się o szyby.
Świat tego dnia wydawał się wyjątkowo ponury.
„Nie żal opuszczać tak ponurego i niesprawiedliwego świata” - myślał Władysław.
W ciągu ostatnich tygodni miał sporo czasu na przemyślenia. Początkowo uważał, że to wszystko było żartem albo pomyłką, potem, że po prostu postradał zmysły i zabił niejako „przez przypadek”. Teraz myślał inaczej. Głęboko wierzył w swoją niewinność. Uznawał się za ofiarę. Zabił ktoś inny, a wrobiono w to jego - niewyróżniającego się z tłumu szaraczka, kierowcę autobusu komunikacji miejskiej. Przecież nikomu nie będzie brakowało kogoś takiego. Ot, jeden frajer mniej…

Weszli na salę egzekucyjną. Było to sporych rozmiarów pomieszczenie, którego część odgrodzono od reszty grubą szybą. W tej właśnie części stało krzesło elektryczne. Poprowadzono tam Władysława. Za szybą siedzieli ludzie, którzy przyszli zobaczyć jego śmierć. Kilka osób, prawdopodobnie rodzina zamordowanej. Była tam także Ela.
Usiadł.
Skrępowano go pasami i założono mu na głowę obręcz z elektrodami oraz specjalny kaptur.
„Umrzeć w taki głupi sposób, mając na łbie coś tak komicznego…” - pomyślał S.
- Czy przed egzekucją chciałby pan coś powiedzieć? - spytał mechaniczny głos dobiegający z głośnika.
- Nikogo nie zabiłem! - krzyknął Władysław. - Ludzie, na Boga, opamiętajcie się!
Zapadła cisza.
Mężczyzna w szarym fartuchu podszedł do panela kontrolnego, wyglądającego jak uproszczona wersja tego, który widuje się w kokpitach samolotów.
S. poczuł, że serce zaraz mu wyskoczy z piersi. Zrobiło mu się słabo. Miał zawroty głowy. 
Mężczyzna nacisnął jeden z przycisków.
Na sali zgasło światło.
Po chwili ponownie się zapaliło.
- Niespodzianka! - rozległ się krzyk ludzi zgromadzonych po drugiej stronie szyby.
- Panie Władysławie - zabrzmiał z głośnika mechaniczny głos. - Jest pan bohaterem programu „Granice wytrzymałości”. W tej chwili ogląda pana kilka milionów telewidzów. Celem naszego programu jest sprawdzanie zachować ludzi w sytuacjach ekstremalnych… Resztę wyjaśni panu żona.
Gromkie brawa odbiły się echem od ścian pomieszczenia. Kiedy ucichły, odezwała się Ela:
- Kochanie, tak się cieszę, że razem dotrwaliśmy do samego końca! Widzisz… często narzekałeś, że twoje życie jest nudne i bezbarwne, że czegoś w nim brakuje. Więc pewnego dnia wpadłam na pomysł, by zgłosić cię do „Granic wytrzymałości”. Pomyślałam, że po monotonii dnia codziennego byłaby to dla ciebie miła odmiana. Panowie z programu obmyślili plan wprowadzenia w twoje życie elementu nieprzewidywalności… Chcieli, żebyś poczuł dreszczyk emocji, którego tak dawno nie doświadczyłeś. Zaczęło się od kartki papieru, którą znalazłeś wciśniętą między drzwi a futrynę. Potem pojawiła się aktorka, grająca wariatkę w ciemnym zaułku, którym tak często wracałeś do domu. Bidulka, musiała w tej cienkiej sukni stać na mrozie i śniegu przez ponad godzinę. Ale dzielnie się spisała, odegrała swoją rolę bardzo… sugestywnie…
Kilka osób zaśmiało się.
- Później - ciągnęła Ela - przygotowano kasetę ze sceną morderstwa. To był oczywiście tylko fotomontaż. Tak naprawdę nikomu nic się nie stało. Och, kochanie, wydaje mi się, że „ofiara” jest tu dzisiaj z nami.
Drzwi sali otworzyło się i do środka weszła czarnowłosa kobieta odziana w białą, poplamioną krwią suknię. Jej przybycie przywitano oklaskami.
- No a potem były przesłuchania i proces - rzekła po chwili Ela. - Wszystko szło na żywo w telewizji. Władziu, nawet nie masz pojęcia, jaki stałeś się ostatnio popularny! Masz pewnie miliony fanów… Kochanie, mam nadzieję, że sprawiłam ci miłą niespodziankę!
Zapadła cisza.
- Kochanie?
S. oczywiście nie usłyszał słów swojej żony. Twórcy programu „Granice wytrzymałości” nie wzięli pod uwagę jednego: że serce prawie czterdziestoletniego kierowcy autobusu może być bardzo słabe. Nasz bohater dostał zawału dokładnie w tej samej chwili, w której miała nastąpić egzekucja.
No cóż, żart się nie udał.
Władysław przekroczył granicę, lecz tego nie wytrzymał.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zajebiste.
Odpowiedz
Niezłe ;)
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje