Historia

Wyraj

maciekzolnowski 0 1 rok temu 345 odsłon Czas czytania: ~4 minuty

Działo się to ładnych parę lat temu. Biwakowałem w bazie namiotowej Przysłop Potócki w okolicach Rycerki, w malowniczym, wysoko położonym miejscu na Żywiecczyźnie, a mój trzydniowy pobyt z wolna dobiegał końca. Musiałem wstać wcześnie rano w sobotę, by zdążyć na pociąg do Rycerki i pojawić się na określoną godzinę w Górkach Wielkich koło Brennej, gdzie miałem do załatwienia kwestię przeprowadzki, przeprowadzaliśmy się bowiem z Górek do Wrocławia i należało tego dopilnować. Wcześniej, jak już mówiłem, przebywałem na beztroskim górskim wyraju. Przez trzy dni z rzędu pogoda była wspaniała i upalna i dopiero pod koniec pobytu, w piątek pojawiły się przelotne burze, które jednak niczego nie ujęły bezbłędnej lipcowej aurze. Ponieważ w sobotę zaplanowałem zrobić pobudkę o trzeciej trzydzieści rano, należało dzień wcześniej położyć się spać najpóźniej o dwudziestej pierwszej. Było to nader trudne postanowienie, zważywszy na fakt, iż do obozu zaczęli napływać nowi goście, którzy rozsiedli się wokół ogniska i zaczęli pić piwo i głośno rozmawiać. W normalnych okolicznościach przysiadłbym się do nich, gdyż zaintrygowało mnie to, że są kapelą metalową, i to na dodatek ze Wschodu, ale tym razem musiałem spasować i myśleć wyłącznie o spaniu. Jeszcze przed snem rozliczyłem się z chatkowym, zapłaciłem za pobyt, spakowałem rzeczy i na koniec postanowiłem przejść się na sąsiednie wzgórze, by nacieszyć oczy zachodem słońca i jak najlepiej zakończyć ten piękny ostatni dzień. Pamiętam złote światło, które mnie zalało i wąską ścieżkę wiodącą na Praszywkę Wielką. Właśnie tego mi trzeba było, takich doznań i emocji tuż przed snem. Potem ułożyłem się grzecznie w namiocie i szybko wpadłem w objęcia Morfeusza, nie słysząc grzmotów ani dźwięków imprezy.

Na drugi dzień zbudziłem się, kiedy wszyscy smacznie spali. Dogasające ognisko pozwoliło stwierdzić, że zabawa zakończyła się najdalej przed godziną. Mimo letniej pory, na dworze było wciąż jeszcze ciemno i musiałem przyświecać sobie latarką. Szybko się ubrałem i zarzuciłem na ramię plecak, a następnie skierowałem się na mało uczęszczany szlak chatkowy, który sprowadzić mnie miał przez Pawliki do Gajówki Majów oraz asfaltówki biegnącej aż do samej Rycerki. Coś mi mówiło, że pogoda tego dnia będzie równie cudowna jak przez ostatnie trzy dni, choć po ulewnych deszczach wąska stroma ścieżka przypominała bardziej potok. Musiałem uważać, by po drodze – jak to się mówi – nie złapać zająca. Raz nawet pomyliłem strumyk ze ścieżką, ale na szczęście szybko naprawiłem swój błąd. Szedłem może z dziesięć minut i nic nie zapowiadało tego, co miało niebawem nastąpić.

W pewnej chwili zbliżyłem się do stromego wąwozu, którego dołem przebiegał ów szlak, którym szedłem. Jeszcze nim się do niego na dobre wpakowałem, zaniepokoił mnie dźwięk przypominający pochrapywanie. Poświeciłem latarką i aż zaniemówiłem z wrażenia. W słabym blasku dostrzegłem bowiem zarys sylwetki niedźwiedzia. Zamarłem i zimny pot zaczął spływać mi po czole. Utrzymujący się do tej pory potężny dźwięk łamanych gałęzi nagle ucichł. Zwierzę najwyraźniej starało się przyczaić i stać się dla mnie niewidoczne. Szybko zacząłem kalkulować swoje szanse na wyjście z opresji, analizując podręcznikowe sposoby obchodzenia się z niedźwiedziami. Odwrót stromizną nie wchodził zupełnie w grę. Nie chciałem pokazywać zwierzęciu pleców. Biec gdzie popadnie też nie mogłem. Pakować się prosto do wąwozu, gdzie drapieżnik miałby mnie jak na widelcu, również nie miałem ochoty. Nie było dobrego wyjścia z tej dramatycznej sytuacji, ale tkwić jak kołek w miejscu także nie zamierzałem. Całe życie przelatywało mi teraz przed oczami, a głos wewnętrzny przygotowywał mnie na najgorsze. Gdzieś z tyłu głowy rozkwitała taka oto myśl: „aha, to tak zginę”. Należało natychmiast działać.

Wziąłem głęboki wdech, wyprostowałem się i zacząłem śpiewać pieśni patriotyczne, po czym ruszyłem w głąb wąwozu. Przez cały czas śledziłem kątem oka, czy aby z włochatej ciemności nic się nie wynurza. I tak szedłem głośno podśpiewując i pogwizdując. Najpierw zrobiłem sto metrów, potem kolejne sto... i tak stopniowo opuszczałem to upiorne miejsce. Pamiętam, jaką wielką radość sprawiło mi pojawienie się pierwszej chatki na Pawlikach, z każdą chwilą i z każdym pokonanym metrem czułem się bowiem bezpieczniej. Po kolejnych dziesięciu minutach przeskoczyłem strumyk i doszedłem do asfaltówki, po której o tej wczesnej porze nic nie jechało. Asfaltówka, chociaż pusta, znaczyła dla mnie ratunek i cywilizację. Dopiero teraz odkapslowałem butelkę z ciemnym piwem, ciesząc się i dziękując w myślach Bogu za uratowanie życia. Chwaliłem też w duchu gust niedźwiedzi i zrozumienie dla moich patriotycznych wynurzeń.

Po kolejnych dwóch godzinach byłem już w pociągu relacji Zwardoń – Bielsko-Biała. Młody konduktor, u którego kupowałem bilet, nie mógł wprost uwierzyć w to, co mu o spotkaniu z misiem opowiadałem. Myślał pewnie, że żartuję albo zmyślam. Ja wiedziałem jednak, że każde zdanie z mej historii to szczera prawda. Nie wiem, ile osób przeżyło spotkanie z największym i najszybszym spośród drapieżników zamieszkujących nasze góry, ale wiem jedno, to, że zaliczam się obecnie do wyjątkowo wąskiego grona szczęśliwców. Wiem też nade wszystko, ile warte jest moje życie i że coś warte ono jest.


Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje