Historia

Dzwony

Nebben 0 4 lata temu 683 odsłon Czas czytania: ~5 minut

    Długo pamięcią cofałbym się do momentu, kiedy to pierwszy raz je usłyszałem. Ten donośny, przeraźliwy, a zaraz chóralny odgłos rozbrzmiewał w mej głowie przynajmniej raz na kilka dni. Zawsze niezapowiedziany i zawsze w najbardziej losowych porach dnia; w środku nocy, popołudniu albo przed, nad ranem i wieczorem. Odgłos ten miał, co by dużo nie mówić, jedną wspólną charakterystykę, albowiem był zawsze taki sam. Ciężko nadać odpowiednią nazwę temu fenomenowi, jedni mogliby nazwać to melodią, drudzy zaś; kakofonią, lecz ja nadałem temu zjawisku znacznie prostszą nazwę, były to dzwony.

    Dla wielu ta nazwa mogła być dużym wyolbrzymieniem, wszakże nie dla każdego dźwięki te, mogłyby przynosić na myśl te same instrumentaria, a tym bardziej emocje. Ale w moim osobistym przekonaniu, dzwony te, a raczej ich pieśni, była tymi dźwiękami, które każdego dnia o godzinie dwunastej, równo w południe rozbrzmiewały z murów starego neoromańskiego kościoła w odległych czasach mojego dzieciństwa. Było tak do pewnego czasu. Na krótko przed moją przeprowadzką, nieszczęsny kościół w skutek niefortunnego wypadku został strawiony przez płomienie, zostawiając po sobie pusty betonowy szkielet. Jak pamięć mnie nie myli, wydarzyło się to dzień po mojej ostatniej komunii w tym sakralnym gmachu, którego ojciec nie postanowił oszczędzić, tak jak nie oszczędził swojego własnego syna, tysiące lat temu. Jak już wiele z was zdążyło się domyśleć, ostatnia homilia, była też, jak mi się zdawało; ostatnim momentem, kiedy usłyszałem te kościelne dzwony. Niestety, niezbadane wyroki tego świata miały mieć dla mnie zgoła inne plany. Kilka tygodni później, po mojej przeprowadzce, a było jak dobrze pamiętam, podczas naprawdę srogiej zimy, kiedy siedziałem w swoim foteliku, gdzieś w kącie salonu, uszom moim doszedł ten dźwięk po raz kolejny. Lecz tym razem, nie tak bardzo przyjemny, jak kiedyś. Możliwe nawet, że wydarzyło się to już wcześniej, ale gama tych nut nie była w stanie dotrzeć do mnie osobiście. Ale nie musiałem się obawiać, dzwony nie postanowiły mnie opuścić jeszcze przez długi czas. Poprzez cały okres mojego dojrzewania, tak jak nie opuszczały mnie książki, przyjaciele i pryszcze, tak zawsze towarzyszyły mi dzwony. Nie były one wtedy tak częste, zdarzały się tygodnie, kiedy to ani razu nie zdało mi się usłyszeć tych dźwięków. Czasami nawet myślałem, że to już przeszło i nigdy więcej nie zakłóci spokoju mojej duszy, niestety zawszę się śmiertelnie myliłem. Na próżno mi było tłumaczyć i żalić się komukolwiek, nikt bowiem poza mną, owych dzwonów nie słyszał. Moi rodzice dowiedzieli się o mojej szczególnej przypadłości jako pierwsi, lecz nie zwrócili na to większej uwagi. Chociaż, był tylko jeden taki moment, kiedy to dzwony rozbrzmiały w mojej głowie na ponad kilkanaście minut i zaniepokojeni rodzice postanowili zabrać mnie do miejskiego lekarza, gdyż ze względu na mój wiek, zjawisku temu towarzyszyły krzyki i nerwowe spazmy. Konował, nie mógł nic stwierdzić i używając starej metody przypisywania diagnoz innym chorobom, wystawił mi krótką i wymowną tezę, jako iż miałem być schizofrenikiem. Na moje nieszczęście, lekarz ten, wyjątkowo stereotypowy i żałosny, postanowił zaleczyć moją przypadłość, typowym dla medycznego punktu widzenia sposobem, napychając mój żołądek niezliczonymi ilościami medykamentów o nazwach nader nadzwyczajnych i takich których powtórzyć się na pewno nie da. Tym bardziej napisać poprawnie na recepcie, uświadamiając mnie jak bardzo zepsuty był ten system. Od tamtego czasu zwykłem budzić się wyjątkowo niewyspany każdej nocy, a w środkach dnia zasypiać bez powodu. Na moje szczęście, kiedy ukończyłem dwadzieścia jeden lat i porządni rodzice wysłali mnie na stancje do innego miasta bym mógł uczęszczać na uniwersytet, odłożyłem wszystkie specyfiki i moje senne problemy zniknęły. Nie muszę wspominać, że dzwony i ich bicie, tak jak rozbrzmiewało od młodości tak nie zmieniało się do czasów studenckich. Okres uniwersytecki, zaliczyłbym do tego, kiedy najbardziej zależało mi na odnalezieniu źródła mojego problemu. Odwiedziłem wiele miejsc i rozmawiałem z wieloma ludźmi, raz nawet wybrałem się do mojego rodzinnego miasta sprawdzić czy ruiny kościoła nie zostały już starte w pył, jak się okazało, miałem niestety rację i miasto już dawno pozbyło się nieużytku, stawiając na jego miejsce nowe osiedle. Tak jak kościół, tak i osoby z nim związane obróciły się w zapomnienie. Kapłani odeszli do swego stwórcy, a wierni opuścili miasteczko wraz z nadejściem nowych kolonizatorów. Wydawać się mogło, że tajemnicze dzwony będą zagadką, którą zabiorę ze sobą do groby, lecz przypadek zadecydował o mojej przyszłości. Odnalazłem, jak mi się zdawało, ostatniego człowieka, który wraz ze mną uczęszczał na modły w dawnej nie istniejącej już świątyni. Człowiekiem tym była osoba, która na miano człowieka już dawno nie zasługiwała. Był nim stary pustelnik, mieszkający nieopodal miasta w małym szałasie, a który nigdy nie odmawiał trunków wysokoprocentowych, które jak na złość, nie potrafiły współżyć z rodzinną, pracą i dziećmi. Imienia tego obrzydliwego typa znać nie znałem i nigdy nie poznałem. Nie było mi to potrzebne, zamieniłem z tym osobnikiem kilka krótkich zdań. Jednakże końcowy efekt tej rozmowy był mi bardzo niesprzyjający i wprowadził w mojej duszy pewien niepokój, który towarzyszył mi przez następne lata. Otóż żebrak ten powiedział, iż dzwony nigdy nie biją bez powodu, szczególnie kościelne. Moje dalsze śledztwa odnalezienia źródła tych melodii, niestety, ale spełzły na niczym. Starałem się jeszcze kilku prób, jak i rad innych znawców medycyn alternatywnych, ale nikt ani nic, pomóc mi nie mogło. Jak źle by to nie zabrzmiało, te lata prześladowań przez dźwięki kościelnych barw, nauczyły mnie, nie jako obojętności wobec bicia dzwonów i już nie tak jak kiedyś znosiłem ich wizyty podczas deszczowych nowy bądź słonecznych dni. Ukończyłem studia z wyróżnieniem, znalazłem dobrą i uczciwą pracę a nawet udało mi się odnaleźć miłość życia. Lata mijały a ja, jak i moja paraschizofreniczna dolegliwość nauczyliśmy się ignorować siebie. Nauczyłem się tej metody do tego stopnia, iż dzwony nie były już niczym innym niż echem dalekich przeszłości wołających bym znów zanurzył się do świata młodości i odkrywania tajemnic. Dzwony te, też nie mogły przerwać mi jednego z najpiękniejszych wydarzeń mojego życia, narodzin mojego pierworodnego syna. Dzień ten był zwiastowany przez kilka donośnych i częstych uderzeń metalowych skorup o siebie, lecz kiedy on w końcu nadszedł, cały ten czas nic nie doszło moich uszu, oprócz płaczu małego istnienia trzymanego na rękach mojej żony. Starałem się być dobrym ojcem, spędzałem mnóstwo czasu ze swoją rodziną, próbując pracować mniej i odkładając własne zajęcia na drugi tor. Niestety pomimo moich prób, nie byłem w stanie zatrzymać nowotworu, który na długo zanim wynurzył się z ukrycia, rósł w głowie mojego syna, a udomawiając się tak że żaden lekarz nie byłby w stanie usunąć go, nie usuwając życia mego potomka. Ostatnie tygodnie spędziłem w salach szpitalnych, błądząc i kręcąc się bez celu, kiedy to dzwony rozbrzmiewały silniej niż dotąd uświadamiając mnie o tragicznej sytuacji w jakiej się znalazłem. Na kilka dni zanim to się wydarzyło, nie słyszałem żadnych dźwięków. Puste i ciemne sale szpitala były zagłuszane jedynie przez płacz rodziców nad konającym dzieckiem, na minuty przed nadejściem kostuchy. Pamiętam to bardzo dokładnie ze wszystkimi szczegółami, a wydarzenie to będzie nawiedzać mnie w koszmarach i każdych następnych wizytach tych przeklętych dźwięków. Kiedy tak trzymałem swojego syna, na moment, przed oddaniem jego ostatniego oddechu, usłyszałem donoście bicie kościelnych dzwonów.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje