Historia

Przerażający Staruch

maciekzolnowski 0 1 rok temu 538 odsłon Czas czytania: ~8 minut

Pewnego dnia Angelo Ricci, Joe Chanek i Manuel Silva wpadli na pomysł ograbienia Przerażającego Starucha. Staruszek ów mieszka samotnie w bardzo starym domu nad morzem przy Water Street i mówi się o nim, że jest zarazem niewiarygodnie bogaty i niewiarygodnie zgrzybiały. Było to nader korzystne połączenie dla ludzi, którzy jak panowie Ricci, Chanek i Silva trudnili się niespecjalnie szanowaną sztuką rozboju. Mieszkańcy Kingsport sporo mówią i myślą o Przerażającym Staruchu i chyba właśnie to chroni go przed wizytami nieproszonych gości pokroju pana Ricciego i jego kompanów, pomimo iż jest prawie pewne, że gdzieś w mrocznych i cuchnących stęchlizną zakamarkach swego domu skrywa nielichą fortunę. Panowie Ricci, Silva i Chanek wybrali na skok noc trzynastego października, października, bo jesień jest najbardziej creepy, przy czym dwaj pierwsi mieli zająć się pechowcem, natomiast pan Chanek zaczekać na nich i spodziewane łupy w automobilu zaparkowanym na tyłach posesji przy Water Street. Plan wydawał się prosty, a staruszek – pozbawiony szans, wobec czego na swój sposób było im go żal, jednak biznes to biznes, a dla złodzieja z doktoratem ze sztuki złodziejskiej i oddanego całym sercem swojej profesji zniedołężniały człek, płacący za towary nabyte w lokalnym sklepie złotem, stanowił pokusę wprost nie do odparcia.

Kiedy zmierzając do drzwi przechodzili obok uchylonego okna, niespecjalnie spodobało im się to, w jaki sposób księżyc oświetla dziwne malowane kopce w ogródku. Nie spodobało im się również, jak starzec przemawia z czułością, a nade wszystko po imieniu do swoich butelek zawierających w środku wahadełka: Blizna, Długi Tom, Thomas, Joe i tak dalej. By o tym nie myśleć, szybko nałożyli maski i delikatnie zapukali do nadgryzionych zębem czasu i warunkami pogodowymi dębowych wrót. Po chwili dało się słyszeć kroki i otworzył im nie kto inny, jak Przerażający Staruch we własnej, zdziwaczałej osobie. Panowie Ricci i Silva nie mieli dotąd okazji, by przyjrzeć się oczom mężczyzny. Dopiero teraz zauważyli, że były one żółte. Już mieli wtrącić go do środka i unieruchomić, kiedy nagle padły słowa, które zupełnie zbiły ich z pantałyku.

– Czekałem na panów, o, proszę! – zabrzmiał ochrypły głos. Staruch zamknął za nimi drzwi, kiedy już weszli.

– To jest napad! Gdzie ukryłeś złoto, starcze?! – Silva nie tracił czasu, wrzeszczał i wymachiwał widelcem... a przepraszam, nożem.

– Gdzie złoto? Gdzie złoto? Wy, panowie, tylko o jednym. Dostaniecie w swoim czasie, zapewniam. „Przyjdzie na to czas, na to czas, na spacery w letnią noc”. – Sędziwy człowiek zdawał się świetnie bawić. – Ale naprzód… kolacyjka. Co lubicie?

– Jajecznicę! – Wyrwał się Ricci, lecz niezadowolony kompan szturchnął go w ramię i ten natychmiast zamilkł.

– A jaką? – dopytywał gospodarz.

– Na rzadko i z różnymi dodatkami: z pieczarkami, cebulką i drobno posiekaną kiełbasą podwawelską – dopowiedział Ricci.

– Zapraszam w takim razie do jadalni. Aha, a czego się napijecie? Dżinu? Koktajlu kwaśnego palca? – Staruch oblizał palce swe, bo lubił oblizywać palce swe i ogryzać paznokcie swe i cudze. – Ha, tak myślałem. Powinienem mieć jeszcze parę butelek dżinu – to rzekłszy, otworzył paczkę słonych... Paluszków!!!

Teraz dopiero „goście” zauważyli, że wnętrze było nader skomplikowanym labiryntem (jak bardzo skomplikowanym, tego nie napiszę, bo to jest tani horror i już). Po drodze przyglądali się ponurym, marynistycznym obrazom, które przywodziły na myśl „Nosferatu – symfonię grozy” albo inną tego typu produkcję. W końcu wylądowali w jadalni i zaobserwowali zagadkowo wyglądające butelki z wahadełkami w środku. Usiedli.

– Jak się pan właściwie nazywa? – Bandyta o włosko brzmiącym imieniu był ciekaw, a ponieważ ciekawość to pierwszy stopień do piekła, więc znów został boleśnie skarcony w ramię.

– Jak się pan nazywa? – Silva powtórzył pytanie i pociągnął nieco dalej rozmowę. – I przede wszystkim: gdzie to cholerne złoto?!

– Tak bardzo chcecie wiedzieć? Dobrze więc… Nazywam się Chanek, a skarby zaraz pokażę.

– Chanek? – zainteresował się Ricci. – Tak samo nazywa się nasz wspólnik. Siedzi teraz w aucie. To pan też z Polski? Zawsze się zastanawiałem, jak wy tam zapisujecie te wszystkie dziwaczne imiona?

Dżentelmeni zwrócili uwagę na księgozbiór znajdujący się w jadalni, a Przerażający Staruch natychmiast podjął swój ulubiony temat literaturoznawczy:

– O to, to... Moja najcenniejsza kolekcja: pierwsze wydania i rękopisy samego Lovcrafta. Ale ten tu „Necronomicon”, rzekomo pióra Abdula Alhazreda, to oczywiście tylko atrapa. Książka tak naprawdę nie istnieje i nigdy nie istniała. A powiedzcie mi, drodzy moi, które opowiadania mistrza uważacie za najbardziej udane?

Ricci chwilę się zastanawiał, po czym odparł:

– Najlepsza bez dwóch zdań jest „Muzyka Ericha Zanna”.

– En mi opinión – tu Silva zrobił krótką pauzę – „Sny w domu wiedźmy” są najciekawsze, a przy tym optymalnie długie.

Jedli niespiesznie, choć i z wilczym apetytem, pili ze smakiem, nie krzywili się i nie grymasili, lecz dzielnie dotrzymywali kroku staremu wilkowi. Wreszcie dziadunio zaprowadził ich do izby zamykanej na kluczyk, poświecił lampeczką i stało się jasno. I stało się jasne, że łupy pochodzące z wielu okrętów spoczęły właśnie tutaj w zawilgoconych zakamarkach przy Water Street. Tylko po co je obcym pokazywać i się nimi chwalić? Odpowiedź mogła być tylko jedna: zwariowało się ramolowi i tyle. O nic jednak nie pytali. Czekali na to, co sam chlapnie.

– A więc, panowie, to, co tu widzicie może być wasze. Oddam po dobroci, pod jednym wszakże warunkiem: musicie go (a na imię mu Borsuk) zadowolić i odpowiedzieć na kilka prostych pytań.

– Borsuk? – dopytywał Silva. – Jaki znowu Borsuk?

Ale „rogal” zdawał się nie słuchać i nadal kontynuował:

– Zadanie będzie matematyczne: ile jest trzydzieści trzy razy trzydzieści trzy? – Odpowiedziała mu wymowna cisza. – A jaki wynik otrzymamy, jeśli pomnożymy trzydzieści trzy przez jedenaście? – I dalej nic. – A jedenaście przez dziesięć? – I znowu nic, a przecież to ostatnie było banalnie proste.

– Ja jestem humanistą – wytłumaczył się Silva, choć kominiarka i lina do krępowania potencjalnej ofiary napadu nie wyglądały wcale na atrybuty typowego miłośnika sztuki i literatury.

I tak po kilku tego rodzaju pytaniach zrezygnowany starzec zaprowadził tę dwuosobową „wycieczkę” do przerażającej piwnicy, gdzie czekał już na nią wspomniany Borsuk (kimkolwiek był). Zabrał tylko ze sobą skrzypce, na których zaczął grać żałośnie. Panowie Ricci i Silva byli w szoku, szeptem wymieniali między sobą uwagi:

– Wiedziałem, że będzie dziwnie, ale nie, że aż tak! Kto to widział, by szwendać się po pijaku po jakiś obszczanych lochach i rzępolić na ukulele?!

– To nie ukulele, tylko skrzypki – poprawił go Silva. – Poza tym masz całkowitą rację, kolego.

Ta frapująca rozmowa byłaby może i kontynuowana, gdyby nie to, iż bandyckie nasienie ujrzało, co ujrzało. W najczarniejszym, najstraszniejszym i najplugawszym z zakamarków zamajaczyło okropne monstrum, które przed nimi naraz wyrosło (czytaj: wypełzło). Znajdowało się ono w magicznym kręgu (lub, jak kto woli, w polu siłowym) i mierzyło intruzów swym bestialskim złym wzrokiem. Panowie złodziejaszkowie stali jak wryci, a Staruch z pasją grał. Dziwotwór na dźwięk znajomych szant złagodniał, ale tylko na moment. I wiolinista musiał wnet przerwać koncert.

– O to, to... piramida potrzeb w najczystszej postaci. Gdy Borsucza jego mać jest głodny, byle muzyczka nie pomaga, a wprost przeciwnie: irytuje. Inaczej sprawa by wyglądała, gdyby był syty, lecz, jak to mówią, „na głodnego najlepsza nuta nie tego”…

– No, no… albo „na głodniaka nie mam ci ja muzycznego smaka, oj dana, oj dana, pizzuniu kochana, oj dana, oj dana, pizzko ma kochana”. – Zawtórował mu Ricci, który na co dzień pałaszował kebaba i pizzę (częściej pizzę). – Ale ten tu nie wygląda mi wcale na borsuka! Wcale to a wcale mi nie wygląda, panie-kochanie!!!

– O to, to... jak ja lubię, jak ktoś dobrze gada! Jak ja lubię mądrych i głupio odważnych! W nagrodę pójdziesz jako pierwszy i zrobisz mu dobrze. – I klepnął italiańca tak mocno, iż ten poleciał niczym piłeczka wprost w rozdziawioną paszczę przedwiecznego swego. A Silva poleciał także, tylko że jako drugi. I kolacja była z głowy.

– Jedz pomału, Borsuczku, przeżuwaj większe kawałki – rzucił na odchodne ten sędziwy już miłośnik łasicowatych, krakenowatych i cthulhuowatych.

Potem pożegnał się ze swym słodziakiem, „pokemonkiem”, śląc mu całuska, schował chordofon do futerału i poczłapał na górę. Wiedział, że wielce szanowny pan Chanek nie będzie czekał w swoim wielce odpicowanym automobilu w nieskończoność, a chciał jeszcze zdążyć go, że tak powiem, nawiedzić.

Tymczasem panu Chanek wcale to a wcale nie podobało się takie długie wyczekiwanie, pośród ciemności, zimnych jesiennych mgieł, w tym niezbyt przyjemnym i zapomnianym przez Boga oraz ludzi miejscu. Czyżby wiekowy marynarz wyzionął ducha (zanim zdradził miejsce ukrycia skarbu) i konieczne stało się drobiazgowe przeszukanie całego domu? Nagle usłyszał ciche kroki oraz stukot dobiegający od strony chodnika po drugiej stronie muru, jak również delikatny szelest i zgrzyt zardzewiałej zasuwy, po czym zobaczył, jak wąskie, ciężkie drzwi uchylają się do wewnątrz. I wtedy wytężył wzrok w słabym, bladym świetle pojedynczej latarni, by dostrzec jakież to łupy wynoszą ze starej złowieszczej rozwaliny jego kompani, że zajęło im to aż tak wiele czasu. Ale kiedy spojrzał w tę stronę, ogarnęło go bezgraniczne zdumienie. Nie dostrzegł bowiem żadnego z kompanów, lecz ni mniej ni więcej, tylko Przerażającego Starucha uśmiechającego się złowieszczo. Pan Chanek nie miał dotąd okazji, by przyjrzeć się oczom tego mężczyzny i dopiero teraz zauważył, że były one koloru żółtek jajecznych. Zmarzluchowi zaproponowało się od razu szklaneczkę dżinu:

– Szklaneczkę dżinu? Zimno tu, mokro, a pan sam.

Następnie, jak zahipnotyzowany powędrował za Staruchem do ogrodu, gdzie usiadł na gołej glebie i począł układać na swym ciele kamienie, które miał w zasięgu prawej oraz lewej dłoni; liczył przy tym na zmianę z hipnotyzerem na głos:

– Pierwszy. Dobrze wymawiam? Pierw-szy. Już dawno nie ćwiczyłem polskiego.

– Drugi. Patrz mnie na usta: dru-gi! Druuu-gi!!!

– Trzeci. Ale trudna wymowa! Szy, czy, ci, dź, dż… Ożeż ty, Holender Latający!

No więc układał te kamienie po kolei, przy czym robił to w ten sposób, iż naprzód obłożył szczelnie nogi, potem położył się plecami na ziemi i zaczął układać kamienie sobie na piersi, a jeszcze potem ułożył ręce wzdłuż ciała i ostatecznie pozwolił Staruchowi dać się żywcem pogrzebać. Kiedy dzieło było ukończone, były kapitan wschodnioindyjskiego klipra postawił na usypisku-nagrobku krzyżyk, lecz szybko go stamtąd zdjął. Zdjął, splunął i powrócił do swych magicznych butelek z wahadełkami, które zawierały dusze poległych na morzu kamratów. W jego wieku i przy jego stanie zdrowia powściągliwość zalecana jest w dwójnasób, a on miał jak na jeden wieczór stanowczo zbyt dużo wrażeń.

W małych miasteczkach dzieje się raczej niewiele, toteż mieszkańcy Kingsport przez całą jesień i zimę dyskutowali o niemożliwych do zidentyfikowania zwłokach wyrzuconych na brzeg falą przypływu. Były rozszarpane, jakby pocięte tuzinem kordelasów i zmasakrowane, jak gdyby zdeptały je obcasy wielu par podkutych butów. Niektórzy wspominali również o rzeczach tak trywialnych, jak porzucony automobil odnaleziony przy Water Street lub osobliwych nieludzkich krzykach (prawdopodobnie jakiegoś zbłąkanego zwierzęcia albo wędrownego ptaka), które słyszało w nocy kilkoro nie mogących zasnąć mieszkańców. Jednak Przerażający Staruch nie przejmował się lokalnymi plotkami, a poza tym tak stary wilk morski w latach swej na poły już zapomnianej przeszłości musiał być świadkiem wielu różnych, dużo bardziej osobliwych wydarzeń.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje