Historia

Ta przecudna cicha łąka

maciekzolnowski 0 1 rok temu 347 odsłon Czas czytania: ~6 minut

 W opowiadaniu wykorzystano fragment wiersza Marii Konopnickiej „Ach, ta przecudna, cicha łąka”.

  Piersi miała cudowne i dorodne. Jego fallus gotował się na wielki bój o względy niewieście, stercząc pod spodenkami, które nosił. Słowem: on i ona. Adam i Ewa. Byli oboje jeszcze dziećmi, nastolatkami, sierotami, których potworny wypadek przy lądowaniu międzyplanetarnego wehikułu złączyć miał na zawsze. A poza nimi, nie było nikogo, bo wszyscy inni zginęli w katastrofie w straszliwy, jako się rzekło, sposób.

Zresztą Ziemia Beta od pewnego czasu funkcjonowała jako swego rodzaju bezludna wyspa oraz rezerwuar czystego powietrza i wody pitnej (nie zawsze tak jednak było, ale to stare dzieje i o nich na razie wspominać nie potrzeba). No a Bóg? Och tak, Boga też oczywiście brakło na tym pustkowiu. Ale jego przecież zwykle brakuje w sytuacjach ekstremalnych, akurat wtedy, kiedy jest najbardziej potrzebny. Czyli co? Pustka i nic ponad pożądanie, pączkowanie, rozbuchanie, rozpylanie, rozmnażanie się. Zatem nie dziwi fakt, że i rośliny, i zwierzęta, bo one tylko przetrwały demograficzną apokalipsę związaną z przeludnieniem, o której w zasadzie wzmiankować nie warto, miały się znakomicie i królowały w przestrzeniach zielonego bezkresu, w dzikich ostępach prastarej kniei, w przestworzach i głębinach mórz rajskich, iście niebiańskich.

A zdarzyło się, że razu pewnego sieroty przemierzały tajemniczą i mroczną krainę, zwaną Beskidami (właśnie tak zwali ją ludzie, ale teraz to było bez znaczenia, bo ci ostatni dawno już wyginęli). To właśnie tam, za siedmioma rzekami i siedmioma górami, znajdowała się wąska dróżka, niby zwyczajna, a jednak w pewien sposób magiczna, której miano zdradzał szyld wyżarty przez rdzę. Była to uliczka Brzozowa, co pod utartą nazwą istniała tylko na pożółkłych ze starości mapach. Ewa chciała zbierać tego dnia borówki w okolicach Błatniej, a Adam pragnął uganiać się za zwierzyną łowną. Pory na polowanie nie mógł zresztą wybrać lepszej: lipcowe słoneczko pięknie przyświecało, dokładnie tak, jak lubił. „Genesis” – stary poczciwy lądownik, jeszcze całkiem sprawny – przemierzył spory kawałek aż z Pamukkale do samej Wisły i przycumował bezpiecznie, prowadzony przez utalentowanego adepta sztuki pilotażu (bądź co bądź syna zdolnego komandora, który zginął w wypadku; jak to mówią, krew z krwi, kość z kości; Adam żeglowanie między– i okołoplanetarne miał po prostu w genach). Poranna rosa zdążyła już całkiem wyparować albo spłynąć i wsiąknąć w glebę. Tak więc czas płynął, a para spokojnie wędrowała, posuwając się wciąż wyżej i wyżej. Z każdą chwilą robiło się też coraz upalniej, a uliczka ukazywała stromiznę – swe prawdziwe oblicze.

Po drodze para natknęła się na sześć czarnych orłów, sześć czarnych węży oraz sześć czarnych wilków. Drapieżniki o dziwo nie zaatakowały nastolatków, a jedynie zdawały się ich przed czymś ostrzegać. Szli więc dalej ku krasnym szczytom, spokojnie, jako się powiedziało.

Wieś Brenna, a raczej to, co z niej zostało – widmowe ruiny budynków zatopione we wszechoceanie zieleni i niebie modrości – stopniowo przechodziły teraz w mały zagajnik, a następnie w niewielką śródleśną łąkę, na której rosło stare drzewo. Była to ogromna jabłoń, która wyrosła przed nastolatkami niczym katedra przed strudzonymi przedłużającą się wciąż wędrówką pielgrzymami. A światłość niezwykła biła spomiędzy jej gałęzi i konarów, tworząc efektowne i pulsujące skrytym życiem słoje, snopy i aureole. W blasku tonął zresztą cały upłaz, przywodząc na myśl rozwichrzone włosy roześmianej starogreckiej boginki. Nie były to jednak ani włosy, ani zdobne welonki, lecz zwykłe pajęczyny, które zdawały się ze sobą konkurować o względy wyższych i najwyższych części łopuchów i innych chwastów.

Śliczną łączkę dzielił strumyk na mniej więcej dwie równe działki, z których jedna wyglądała na zdziczały sad albo raczej stary ogród, druga zaś – na teren prywatny, taki z własnym miejscem na ognisko pod gołym niebem i część nadającą się pod wypas owiec. 

Zastanawiający był brak przydrożnych kapliczek w okolicy, tak przecież popularnych na karpackich drogach i bezdrożach. W szerszym ujęciu biła spod tej ziemi moc prastarego pogaństwa, niedająca się bliżej ani zbadać, ani też słowem wyrazić. Gdzieś na środku polany, Brzozowa przecinała lśniący złotą wstęgą ruczaj, a następnie stawała się wąską, już prawie niewidoczną ścieżką, którą zapewne od dawien dawna nikt się nie wałęsał. To skarłowaciałe przedłużenie alejki, pozbawionej uprzedniego dekorum asfaltówki, wiodło wędrowców wzdłuż potoczku i ogrodzenia, wznosiło się nieznacznie, a potem wchodziło w okalający część górną polany las czarny, gdzie następnie nikło w niewypowiedzianym mroku.

A tam w oddali było już widać drewnianą i też po części kamienną rozwalinę, wcześniej zaś w stosownym interwale znajdował się drewniany opłotek, na którym zawisły pordzewiałe bańki i prymitywne gliniaki, denkiem ku niebu wywrócone, jakże typowy karpacki obrazek.

– Ach, ta przecudna, cicha łąka, gdzie myśl się moja we snach błąka! – Adaś się ożywił nieznacznie. – Któż potrafiłby żyć na tym zapadłym pustkowiu, i to w tak prymitywnych warunkach? Chyba to nie człowiek jest?

Młodzieniec dokładnie nie wiedział, kim ani czym jest człowiek, ani kim była Ewa… czy nawet on sam. Mimo że dzieci chowały się w zasadzie bez rodziców i rodzeństwa, czyli samopas, to jednak pamiętały mowę ziemian i starały się ją za wszelką cenę kultywować, tworząc nawet własne zwroty i wyrażenia. Jego wątpliwości nie pozostały bez echa, bo oto wiedźma o kiju (wiedźma, czyli kobieta wiedząca), w chuście na głowie, o wyłupiastych i bystrych oczach, z garnuszkiem na sznurze u pasa – zstąpiła na polanę z poskręcanych w chmurne kłębowisko jagodowych krzewów i przemówiła.

– Ja tu mieszkam. Ja samiuśka!

– A dlaczego masz takie wielkie oczy, babciu? A dlaczego masz takie wielkie i ostre zęby? – Ewa starała się dociec.

Ukazała się babka-niespodzianka równie nieoczekiwanie, co lśniąca w cudownym blasku jabłoń na beskidzkim skraju wszechrzeczy. Jej głos ochryple zapraszał przybyłych do siebie na ciepłą strawę z żętycą oraz pyszny jabłecznik, obiecując, że wszystko im o sobie opowie i że kurtyna niewiedzy, która spowiła mroki przerwanego w tragiczny sposób pacholęctwa, zniknie w okamgnieniu. Adam i Ewa chętnie skorzystali z inwitacji, wiedząc, że dawno nikt nie odwiedzał sędziwej kobiety, a i oni sami też w końcu od lat nie widzieli nikogo, żywej duszy, coby na dodatek była w stanie się z nimi komunikować. No więc poszli. A oto co ujrzeli.

W niezbadanych czeluściach chałupy, zioła wszelakiej maści gubiły swą woń czarowną. Tu panował chłód niby w cmentarnej krypcie, choć nie było może jakoś specjalnie straszno (widać kamienny mur, stanowiący fundament i część budynku wraz z elewacją, nie zdążył jeszcze ciepłem dnia się nasycić, choć mroku ni ułomka cienia złamanego znać już nie było). Tu kot miąższy i kruczoczarny wylegiwał się w kącie, tam na ścianach stare zegary z kukułką odmierzały czas, jaki pozostał żywym do wieczności, a tak ogólnie i generalnie to próżno by szukać wokoło jakichś krzyżyków czy innych ołtarzyków z podobizną Maryi Panny na czele. Wnętrze było raczej z tych skromnych i funkcjonalnych, aniżeli wystawnie urządzonych.

Na środku pokaźnej izby stała drewniana ława. Przybyli rozparli się wygodnie przy suto zastawionym stole w ciszy, którą przerywał sporadyczny brzdęk talerzy, a raczej glinianych miseczek ze strawą, którą się zajadali. Milczący poczęstunek u starszej pani wypadł wspaniale. A choć wszystkie potrawy okazały się wyborne, to jednak najbardziej smakował im jabłecznik, zrobiony na bazie owoców ze szczególnej bądź co bądź jabłoni. Nic więc dziwnego, że i syci, i szczęśliwi zapadli wkrótce w poobiednią drzemkę.

W koszmarze ukazały im się srogie i przerośnięte stwory – plugawe czarne wilki, które ich atakowały, okropne czarne żmije, co ich kąsały, a także paskudne czarne kruki, które starały się porozrywać ich kruche członki. W kolejnej odsłonie koszmaru te zmutowane zwierzęta walczyły między sobą, pożerając się wzajem. Najpierw kruki piły juchę węży. A gdy skończyły, wtenczas to one same pokarmem dla wilczego stadła się stały.

Wkrótce śniący ocknęli się w bólu palącym pośród dymu i siarkowego smrodu. Ich nagie ciała – zmyślnie poprzywiązywane za ręce, część tułowia i nogi do obrotowego rusztu i odpowiednio unieruchomione – były opiekane z różnych stron nad paleniskiem. Potworkowaty kot – wygłodniała bestia – mruczał i miauczał przeraźliwie, a baba tylko stała obok i cynicznie się uśmiechała. Krew sierotek miała ją wkrótce zaczarować i na powrót młodą uczynić. Na samiuśki koniec wreszcie, opowiedziała starucha parę ciekawostek, o których obiecywała gadać, o Adamie i Ewie, niedoszłych rodu protoplastach, o ich ojcach, którzy zginęli w wypadku, o nowych Hitlerach i Stalinach, Teslach i Einsteinach, którzy się nigdy nie pojawią („usuńcie ludzi, a nie będzie więcej problemów”) i o sobie samej wreszcie. A prawiła tak:

„Piersi miała cudne. Jego fallus gotował się na wielki bój, kreśląc na gwałt miecza kształt pod materiałem sukna. A tam, gdzieś w oddali fest, het, het za Brennicą rzeką, znajdowała się ta właśnie przecudnie cicha łąka, gdzie myśl się babia we snach błąka, gdzie marzeń płynie zdrój. Ditki i anieli po niej chodzą rano ścieżyną w perły usypaną, cały ich chodzi rój”.

A kiedy się wreszcie posiliła i tęgo młodej krwi opiła, przed rozwalinę swą wypełzła niczym rajski wąż, rozsiadła wygodnie na murawie w cieniu renety złotej i tam, w towarzystwie kruczej, miauczącej paskudy, po bożemu zajarała babią fajkę. Teraz to ona była Ewą. Tyle że bez Adama i tych miliardów dzieci oraz wnucząt. I podobnie jak przed wiekami, mogła cieszyć się ciałkiem pierwsza klasa, przede wszystkim zaś młodymi, nabrzmiałymi i pełnymi życia piersiami.

Alternatywne zakończenie jest takie: Baba w chuście na głowie, o wyłupiastych i bystrych oczach, z garnuszkiem na sznurze u pasa, i tak dalej, i tak dalej, Adama do życia przywróciła, żebro swe mu ofiarowując. Potem się z nim zabawiała, jak dorosła z dorosłym i jak kobieta z mężczyzną. A jeszcze potem śmierć ponowną na nieboraka sprowadziła. Z frywolnych igraszek narodziły się dziatwy i prawnuki, cały ich rój, co do dziesięciu miliardów wkrótce ma urosnąć, nową ziemi apokalipsę gotując. Ale to już inna, że tak powiem, bajka.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje