Historia

Dworek
Atletycznie zbudowany młody człowiek o bystrym spojrzeniu zerknął raz jeszcze na stół, na którym leżała tajemnicza karteczka. Zdobiła ją nadrukowana podobizna młodej kobiety o czarnych oczach, długich lokach i ostrych rysach twarzy, kontrastujących ze śnieżnobiałą cerą. Lica piękności zdobiły rumieńce, takie same, jakie widzi się nieraz na płótnach barokowych mistrzów. W swojej pięcioletniej karierze, choć to może złe słowo „kariera”… w swojej długiej, bo trwającej aż pięć lat aktywności eksplorera jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by ktoś wskazywał Maciejowi konkretne, takie to a takie miejsce i proponował jego penetrację. Nigdy nie mów nigdy, głosi znane powiedzenie.
Miejscowość nazywała się Jaworek, a chodziło konkretnie o tamtejsze dobrze zachowane ruiny pałacu. Cel nadrzędny wyprawy był następujący: wykryć paranormalną aktywność. To miało sens: wykryć ślady paranormalnej aktywności i obszerną relację o tym zamieścić na blogu, który od dłuższego już czasu cieszył się sporą i wciąż rosnącą popularnością. W końcu eksplorator schował tajemnicze zaproszenie do plecaka, po czym zlustrował jego zawartość, jako że miał nieodparte wrażenie, zresztą nie po raz pierwszy w życiu, że czegoś zapomniał: zapasowa latarka, scyzoryk i apteczka są, żarełko jest... wszystko jest.
Punktualnie o szesnastej rozległ się dźwięk domofonu i przy wejściu do bloku zameldował się szczupły brunet o imieniu Adaś:
– Księżniczka gotowa do drogi?
– Księżniczka potrzebuje jeszcze pięciu minut, bo musi upudrować nosek i na pewno czegoś zapomniała.
Adaś był młodszy od Macieja i bardziej zwariowany, ale różnica wieku – symboliczna – wynosiła zaledwie trzy miesiące.
– Jeśli zapomniała, to służę wszystkim, co mam plus połową królestwa.
– He, bardzo zabawne. Wiesz, co mam na myśli: jeżeli czegoś nie zabrałeś, to przekonasz się o tym, kiedy będzie już za późno, czyli wtedy, gdy najbardziej będziesz tego czegoś potrzebował. Już schodzę, jaśnie panie Hiszpanie.
Maciek zarzucił plecak na ramię i wybiegł na klatkę, po czym nacisnął przycisk windy i zjechał nią na parter, gdzie czekał już na niego jego najlepszy kumpel, a zarazem współtowarzysz licznych wypraw, z którym znali się Bóg wie, jak długo. Razem udali się do auta – fiata palio z tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego, sprawdzonego i jak dotychczas niezawodnego, w którym panował standardowy bajzel.
Następnie Adaś przekręcił kluczyk w stacyjce i silnik nastrojowo zawarczał. I tak już kilka chwil później mknęli z początku głównymi ulicami miasta, a następnie bocznymi i mało uczęszczanymi wiejskimi oraz polnymi drogami. Maciek oparł głowę o zagłówek fotela i dał się ponieść chwili, czytaj: padł w objęcia Morfeusza, gdyż jazda samochodem zawsze go usypiała i uspokajała.
– Chyba nie będziesz mi tu teraz spał?! – zaprotestował Adaś. – Co wiesz o miejscu, do którego jedziemy? Umieram z ciekawości, a ty milczysz jak zaklęty. Chrapać już nawet zacząłeś. Prawie nic mi jeszcze nie powiedziałeś.
Śpioch się na moment ocknął.
– Sam wiem niewiele, ale coś mi mówi, jakaś intuicja czy jak to nazwać, że ten raz będzie wyjątkowy. Dwór w XVIII wieku należał do rodu von Ambach, a na początku XX mieścił się w nim szpital dla umysłowo chorych, potem zaś pegeer. Od końca ubiegłego stulecia jest niczyj i systematycznie popada w ruinę. Tyle wiem. Zadowolony?
– Podobno dostałeś specjalne zaproszenie, i to imienne?! – Adaś zaakcentował ostatni wyraz. – Wielmożnego pana Macieja zaprasza się tam a tam w celu takim to a takim.
– Podobno ciekawość to pierwszy stopień do piekła, nie? – Maciek podrapał się niespokojnie za lewym uchem i odwrócił w stronę kolegi. – Ciekawość to nasza specjalność, no nie? Wiesz, na forum, na którym o tym czytałem, było strasznie mało konkretów: jakiś opustoszały pałacyk, jakieś romantyczne legendy i inne bzdety, jakaś zgwałcona, potem uśmiercona panna, której duch chodzi teraz i straszy... i tego typu rzeczy.
– Panna? – powtórzył Adaś. – Czekaj, czekaj... Pokaż no mi to zaproszenie, o którym gadałeś mi przez telefon. – Odczekał chwilę. – No, no, ładniutka – ocenił, przyglądając się naprędce wyszperanej z Maćkowego plecaka kartce z nadrukiem. – Te czarne loczki, te czarne oczka, co się śnią. Ech, jak na ówczesne standardy, to po prostu cud malina dziewczyna!
– A skąd pomysł, że to ta sama osóbka: ta na zaproszeniu i ta uśmiercona? Ty jak coś już powiesz… No dobra, nieważne zresztą, nie będziemy teraz o tym gadali.
– A o czym?
Przez moment zrobiło się strasznie nowocześnie, bo rozmawiali o wysokiej rozdzielczości mapach, że niby efekt lotniczego skaningu laserowego to tak, jakby samego pana Boga złapać za nogi, a co za możliwości w rękach takich, dajmy na to, archeologów! Co za precyzja w namierzaniu stanowisk, które dotychczas były praktycznie niemożliwe do odnalezienia: jakichś cmentarzysk kurhanowych, jakichś układów dawnych pól czy obronnych osad. Ponadto taki skaning, co warto tutaj zauważyć, przyniósł masę nowych informacji o obiektach już znanych, w tym grodziskach, zamkach i średniowiecznych dworach rycerskich, no właśnie: dworach. Do jednego z nich właśnie zmierzali.
Droga wiodła ich przez gęsty, wilgotny, wonny las, w którym nie widzieli ani aut, ani żadnych ludzi. Sama budowla znajdować się miała na tak zwanym kompletnym zadupiu, w odległości co najmniej dwudziestu kilometrów od najbliższej wioski. Ten fakt wzmagał niezdrowe zainteresowanie obu mężczyzn i wyzwalał w nich spore pokłady adrenaliny.
Pan śpioch oparł ponownie głowę o zagłówek i począł słodko drzemać przy wtórze ambientowej muzyczki. Czuł się błogo... błogo i sennie. Obudziło go dopiero szturchnięcie w ramię, które zbiegło się w czasie ze słowami:
– No, obudź się, śpiąca królewno! Jesteśmy na miejscu!
Rozejrzeli się. Stara, zardzewiała brama była otwarta, za nią rozciągał się pokaźnych rozmiarów park wraz z majaczącym w oddali dworem. Teren wewnętrzny okalał gruby ceglany mur. Bujna roślinność opanowała dziedziniec, choć nadal czuło się tu rękę dawnych ogrodników. Ha, kiedyś to musiał być ogród! Nie to co teraz! Królowały stare dęby, graby i buki – istny raj dla ptactwa: sów, kruków, gawronów… i wron, setek wron. Ich paciorkowate oczka wpatrzone były w przybyszów, bądź co bądź intruzów… z ich wroniej zwierzęcej perspektywy. Na środku tego zapomnianego miejsca znajdowała się nieczynna od lat fontanna. Tu i ówdzie lustra stojącej wody, przyozdobione w lilie, przykuwały uwagę obserwatorów, skrząc się w późno-popołudniowym słońcu, a nad jedną z sadzawek tkwił przerzucony drewniany mostek w kształcie półłuku, na którym Maciej nieoczekiwanie dla siebie dostrzegł postać kobiety w białej sukni. Tak, to z całą pewnością była postać kobiety z parasolką, która chronić ją miała przed wścibskim wejrzeniem Heliosa. Ale czad! – zawył z podniecenia. Przetarł oczy, a gdy je otworzył, śnieżnobiałe widziadło rozpłynęło się we wczesnojesiennej mgle równie szybko, co się pojawiło. To musiały być miejscowe czary, czary-mary.
Zatrzymali się i z bagażnika fiacika wyjęli plecaki i krótkofalówki. Od razu padła propozycja, by na jakieś trzydzieści minut rozdzielić się, by każdy z nich mógł po swojemu kontemplować tę iście rajską samotnię. To był właśnie ów wolny czas – czas na cykanie zdjęć, rozmyślanie o absolucie i wieczności.
– Widzimy się przy wejściu głównym, gut? – zarządził Adaś. – Pół godzinki dla dziewczynki?
– Jawohl, pół godziny i wchodzimy – rymowali – wbijamy do środka i kropka… i kropka, wbijamy do środka, joł.
Adaś kręcił się przez chwilę przy swoim ulubionym aucie, odpowiednio podrasowanym i będącym jego dumą (cóż, każdy ma jakiegoś bzika). Inicjator wyjazdu pierwsze, co zrobił, to pobiegł na mostek, na którym jeszcze przed chwilą ukazała mu się nieistniejąca dzierlatka z wiankiem na głowie i parasolką w dłoni, no właśnie: nieistniejąca, bo przecież – co jasne – w parku prócz nich nie było nikogo.
Zaczął wpatrywać się w taflę wody. Odbicie dworu falowało świetliście; głębiej, pod powierzchnią kryły się nieistniejące, nigdy niewidziane krainy. Było wspaniale, cykały świerszcze i rechotały żaby, delikatnie szeleściły liście pod nogami, kiedy się stąpało. Pachniało dojrzałą nawłocią, wrotyczem i innymi ziołami. Zachwycony i zauroczony, robił zdjęcie za zdjęciem. I tak nie wiedzieć kiedy upłynęły mu owe dwa kwadranse. Po tym czasie w umówionym miejscu czekał już na niego mister Adaśko.
Razem stanęli przed sporych rozmiarów strupieszałym gmaszyskiem z licznymi ubytkami tynku, do którego to gmaszyska prowadziły dwustronne betonowe schody. Bez wątpienia budynek, który teraz obrastał bluszcz, w latach swej świetności musiał być wspaniały, niczym ów słynny dworek w Żelazowej Woli, niczym pałacyk z filmu „Widziadło” made in peerel. Miał wysokie, obecnie zakratowane okna i ornamentalne gzymsy, a samo wejście znajdowało się na wyeksponowanym, dwustopniowym podwyższeniu. Tylko czterospadowy dach trzymał się bez zastrzeżeń, pomijając nieliczne brakujące gdzieniegdzie dachówki. Ogólnie: całość prezentowała się wyjątkowo okazale i atrakcyjnie z punktu widzenia eksplorera i miłośnika dziejów dawnych.
Adaś otworzył wrota, a wrota zaskrzypiały, co zlało się z krótkim dialogiem obu kumpli:
– No to czym chata bogata, tym rada! Prosimy, zapraszamy do środeczka!
– Pięknie dziękujemy!
– Wziąłeś latarki?
– Ty wziąłeś.
– Aha.
Na ten moment czekali, na rozpoczęcie prawdziwej przygody. Stało oto przed nimi wnętrze sporych rozmiarów, choć puste, pozbawione mebli, obrazów czy czegokolwiek, co składało się na wystrój kiedyś, dawno temu. Przez witraże wlewało się światło jak do gotyckiej katedry, krwiste, czerwonawe, co tylko potęgowało w obserwatorach piorunujące pierwsze wrażenie, a także podsycało niewysłowioną grozę.
– No mi się... ten tego... bardzo mi się… – Przewodnik wyprawy nie krył zachwytu.
– Klimat, jak z dobrego horroru, jak z „W górach szaleństwa” Lovecrafta. Wchodzimy na górę? Chyba nie masz zamiaru tu dzisiaj spać, stareńki? Będzie burza z efektami pirotechnicznymi i w ogóle…
– Tak, chyba właśnie mam taki zamiar. Ta decyzja dojrzewała we mnie. Ty możesz nocować w motelu, skoro strach cię obleciał, panie odważny inaczej.
– Ażebyś wiedział, że obleciał. I jeszcze ta dziwna sprawa z tą karteczką. Nie dla mnie takie rzeczy. Pewnie jakieś durne łebki, które znają ciebie z sieci i które nasłuchały się twoich podcastów, se jaja robią; ot, i wsio. – Odchrząknął, by nadać wagi wypowiadanym przez siebie słowom. – Ale, ale… robią, nie robią; lepiej nie kusić losu, bo licho nie śpi; lepiej nie igrać z duchami. Ja w każdym razie tu nie nocuję.
– A nie boisz się psychopatów rodem z „Hostelu” albo „Vacancy”? No dobra, w sumie to twoja decyzja i nic mi do niej – skończył. – Ja w każdym razie będę spał na górze; jak ja to mówię, na chórze.
W końcu przyszedł czas zwiedzania wnętrza. Z wystroju niewiele się zachowało, ostały się tylko jakieś małowartościowe rupiecie. Próżno byłoby szukać obrazów, starych waz, wazonów czy innych ozdób, bo wszystko to poznikało. Szli na górę, miarowo stawiając kroki, jakby bojąc się, że te kręte, drewniane schody zawalą się pod nimi, te zaś odpowiadały skrzypieniem, poza tym cisza była porażająca i błoga. Adaś robił fotki, a Maciej tymczasem szukał dla siebie i swojej karimatki odpowiedniego miejsca. Ku swej wielkiej uciesze warstewka kurzu – intrygująca patyna archaiczności – prawie nie występowała, a budynek wyglądał na wysprzątany (o, kolejny sekret). Przez kogo? Na jaką okoliczność? Nie wiedział. Na tak drobiazgowo wysprzątanym piętrze nie miał problemu ze znalezieniem dogodnego miejsca i zorganizowaniem sobie posłania.
Po pół godzinie pożegnał się z przyjacielem i podszedł do okna, by odprowadzić go wzrokiem, gdy ten wychodził z budynku. Złote światło zachodzącego z wolna słońca zalało teraz bajkową okolicę, a choć było nadal stosunkowo jasno, to jednak ciemne burzowe chmury zbliżały się nieubłaganie, że nie wspomnę o nadciągającej nocy.
Gdy kumpel odjechał, eksplorator powiódł wzrokiem w kierunku tarasu i zamarł. Na stoliku, który się tam znajdował, dostrzegł otwartą księgę z tarmoszonymi przez wiatr stronicami. Papieskie pogrzebowe klimaty – pomyślał i się w duchu zaśmiał. Że też wcześniej jej nie zauważył! Czuł, że tętno mu przyspiesza. Wiedział, że w tej białej księdze znajdują się odpowiedzi na pytania, które – choć niewypowiedziane – kryły się i od pewnego już czasu kiełkowały w głębi jego umysłu. W gruncie rzeczy każdy badacz historii czeka na takie chwile. Bez zastanowienia dopadł schodów, zbiegł nimi i wypadł na zewnątrz, po czym capnął księgę i ukontentowany udał się z nią z powrotem do swojego naprędce wymoszczonego gniazdka. Był tak podekscytowany, że nawet nie zauważył, że ktoś z boku dyskretnie go obserwuje.
***
Tymczasem Adaś we fiaciku powoli przemierzał ponuro wyglądający las. Musiał koncentrować swą uwagę na jeździe, bo zaczęło już zdrowo lać i widoczność przez to była ograniczona, a na dodatek wzmógł się wiatr. Nie trzeba było się rozdzielać – pomyślał – w dobrych horrorach zawsze się rozdzielają.
Naraz coś wyrosło tuż przed nim, coś białego i... przemoczonego do suchej nitki. Autostopowiczka. Ale tutaj, w środku nocy? Zastanowił się. Co taka samotna osóbka może tu robić? Zbierać grzyby? Ale w nocy, po ćmaku? Chyba nie, raczej na pewno nie. Zatrzymał się z piskiem i wyskoczył z wozu.
– Kobieto, życie ci niemiłe?! – zawołał zdenerwowany, ta jednak milczała. – Jak pani chce… – Powoli miękł i się uspokajał. – Jak pani chce, to mogę podrzucić, tylko dokąd?
Odprowadził nieznajomą do pojazdu i gestem wskazał miejsce dla pasażera, by już za chwilę znowu wystartować. Przez moment milczeli. Deszcz rytmicznie stukał o szyby, miarowo poruszały się wycieraczki. Co pewien czas ubrana w staromodną białą suknię piękność z loczkami wskazywała mu drogę: a to w prawo, a to znowu w lewo, a to na wprost. Znała bez wątpienia teren, w przeciwieństwie do niego. I gdyby nie to, że mu pomaga, pewno dawno by zabłądził. Taka dobra duszyczka, jednym słowem. Był teraz tak skupiony na jeździe, że nawet nie zdążył przyjrzeć się kobiecie, a było na co popatrzeć.
W końcu po dziesięciu minutach zajechali pod leśniczówkę, która prócz tego, że była leśniczówką, reklamowała się jako kwatery u pana Zenka. Wyskoczył z auta i pobiegł do bagażnika po suche ubranie dla swojego przemoczonego gościa. I tutaj stało się coś dziwnego, a mianowicie, kiedy wrócił, w aucie nie było już nikogo. Zjawa, kimkolwiek była, rozpłynęła się w powietrzu, pozostawiając mnóstwo pytań i mokrą plamę na siedzeniu.
Zdezorientowany, zaparkował i zdecydował się spytać o nocleg. Otworzył mu leśniczy, dobrze zbudowany, starszy jegomość, nieco już siwawy, na którego żona wołała właśnie Zenek.
– Dobry wieczór panu! Przepraszam, że tak po nocy… Czy są wolne pokoje? Chciałem spytać.
– Dobry wieczór, dobry wieczór. No właśnie: a co tak późno? – odrzekł przez lekko uchylone drzwi gospodarz. – I jak pan w ogóle trafił do naszej samotni, i to w taki deszcz?
Wtedy przybysz opowiedział o przygodzie z autostopowiczką oraz o tym, że jego przyjaciel został sam w pałacyku.
– Niedobrze. – Pan starszy pokiwał znacząco głową. – Niedobrze, bardzo źle. Dziewięć przypadków na dziesięć kończy się śmiercią, ale ty miałeś szczęście, chłopie; tobie ona pomogła.
– Ona?
– No autostopowiczka. Bądź rad, że żyjesz, człowieku. Twój kolega może nie mieć tyle szczęścia, co ty, ale jemu już nie pomożesz; za późno na to. I jak to mówią, co ma być, to będzie. Może nie będzie aż tak źle zresztą...
– A kim ona właściwie jest? – dociekał przybysz.
– To długa historia...
Leśniczy nic więcej nie powiedział, a jedynie głęboko westchnął. Mężczyźni szczerze ubolewali, że biednego Macieja z nimi nie ma.
***
A Maciej tymczasem, który naszpikował pomieszczenie elektroniką, licznikami Geigera, latarkami (i który sam miał na głowie czołówkę), usiadł na posłaniu, opierając plecy o jedną ze ścian. I tak na poły leżąc, a na poły siedząc wszedł w ów intrygujący świat rodem z bajki, bowiem księga, którą odnalazł, okazała się być kroniką i zawierać historię dworu, bajkową, ciekawą, dającą do myślenie, choć mroczną i straszną. Zanim się jednak ułożył, wykonał kilka pożytecznych czynności.
Po pierwsze, napalił w kominku, bo miał – to może dziwnie zabrzmi – takową możliwość, a choć kominek nie był od dawna czyszczony, okazało się, że jest drożny i nie kopci. Musiał tylko skoczyć po drzewo do lasu i je sobie za pomocą siekierki porąbać. Na szczęście drewno było stosunkowo suche i nadpróchniałe, a on miał w butelczynie odrobinę benzyny i mnóstwo, mnóstwo papieru na rozpałkę. Oczywiście starannie wykaligrafowanej księgi nie śmiałby za nic w świecie palić. W nocy nie miało być jakoś specjalnie zimno, nie musiał więc troszczyć się o to, że ogień zgaśnie, a jedyne, o czym myślał i na co zwracał uwagę – to nastrojowy trzask dochodzący z kominka (znakomity akompaniament dla czytelnika ksiąg zagubionych i generator nastroju).
Kiedy pojawił się żar, otworzył butelkę ciemnego piwa, by móc się nim pokrzepić w trakcie lektury. Chciał teraz jak najprędzej zarejestrować jakieś dziwne dźwięki, o które w byłym szpitalu nie powinno być – mniemał – trudno. Niczego takiego jednak nie nagrał, choć oczami wyobraźni widział zarówno chorych i cierpiących, jak i – z jeszcze dawniejszych czasów – dworzan. Ale to była tylko wyobraźnia i nic ponadto. Zdziwił się natomiast, gdy w komnacie wyczuwalny się stał zapach polnych kwiatów, który – o dziwo – nie dochodził z zewnątrz, co Maciej skrupulatnie sprawdził, wyglądając na zewnątrz.
Zamknął okno i zaczął czytać. Czytał i czytał, a długie godziny mijały. Tylko parę razy coś przerywało lekturę: a to pełgająca nieoczekiwanie latarka, a to nagły spadek temperatury w komnacie, w której się rozłożył, a to znowu tajemniczy śpiew dochodzący z wieży, który po szybkich oględzinach okazał się być niczym więcej, jak tylko nocnym zawodzeniem puchacza. Jednak ciarki przeszły go dopiero wtedy, kiedy pośród zapisków miejscowego Galla Anonima, niejakiego Sebastiana Kurta Sachsa, odnalazł pewną mrożącą krew w żyłach historyjkę, którą tu załączam.
***
Pewnego razu na jakiejś szemranej loterii tokarz Benjamin Rottenbach bardzo się wzbogacił. Był to człowiek prosty, nieobyty w świecie arystokratycznym, któremu zarówno wielowiekowa tradycja tutejszych ziem, jak i historia jako taka zupełnie powiewały. A pech chciał, że kupił on prześliczny dworek w Jaworku, w którym przy pierwszej nadarzającej się okazji dopuścił się okrutnego gwałtu na młodej, bo liczącej zaledwie piętnaście lat służącej, a ta w wyniku odniesionych obrażeń i podduszania wkrótce zmarła. Ludzie z pobliskiej wsi na wieść o tym straszliwym mordzie rozsierdzili się nie na żarty. Wdarli się do pałacu i komnata po komnacie zaczęli przeszukiwać przestronne jego wnętrze, ponieważ chcieli pojmać okrutnika i wymierzyć mu sprawiedliwość. Przeklęty dwór okazał się być jednak pusty: nigdzie po Rottenbachu nie było śladu. Podobno – pisał Sachs – były rzemieślnik popędził do stajni, gdzie dosiadłszy wierzchowca pogalopował w nieznanym kierunku. I słuch po nim zaginął.
***
Wkrótce znużony czytaniem gość nawiedzonego dworku zapadł w sen. Śniło mu się… A może to nie był sen? Śniło mu się, że widziadła dziewiętnastowiecznych chłopów otoczyły posłanie i że – przystępując z nogi na nogę, niczym zombie – dybią na jego życie. Wyglądało to tak, że gdy w komnacie, za sprawą piorunów, robiło się na moment jasno, cienie natychmiast znikały, gdy natomiast ciemniało, groźne dziwotwory ukazywały się w pełnej swej krasie, czyli z kosami i grabiami, z cepami i młotami, jakby mu, śpiącemu, krzywdę jakąś chciały wyrządzić. Tego było już za wiele, stanowczo za wiele! W przypływie adrenaliny zerwał się na równe nogi i zawołał zdesperowany:
– Czego wy ode mnie chcecie?!
Ale oni (kimkolwiek byli) milczeli i tylko wiatr zdawał się odpowiadać na to rzucone w próżnię pytanie:
– Chcemy krwi, twojej krwi!
– Ależ ludzie, co wy robicie, opamiętajcie się! – wrzeszczał nieszczęśliwy eksplorator.
Wystraszony nie na żarty, zerwał się na równe nogi i popędził do przypałacowej dobudówki, gdzie czekał już na niego koń. Wskoczył i ruszył z kopyta. Cwałując, szczypał się w policzki, by się upewnić, że cała ta dziwna sytuacja mu się nie śni. Wszystko wyglądało tak realistycznie.
Potem zatrzymał rumaka i naszykowaną naprędce pętlę zarzucił na grubą gałąź. Tak, chciał się powiesić, chciał zadyndać. Wiedział co prawda, co dzieje się z ciałem wisielca po śmierci. Wiedział o tych wszystkich brzydkich i wstydliwych rzeczach (w rodzaju pośmiertnego oddawania moczu albo stolca), a – o ironio – zawsze tak bardzo chciał umrzeć godnie. Teraz jednak nie dostrzegał dla siebie innego wyjścia. Był jak zahipnotyzowany, jak owładnięty przez siłę, której natury nie pojmował. W swoim mniemaniu stał się gwałcicielem i mordercą, byłym tokarzem. Głęboko w to uwierzył. Gdy więc powoli żegnał się z tym światem, zupełnie nieoczekiwanie... sen się nagle urwał.
Nazajutrz obudził się jako bloger, fan urbexu i szalonych eksploracji. Obudził się, rozejrzał i westchnął z ulgą, widząc, że przyśnił mu się zwykły, pospolity koszmar. Po kronice autorstwa Sebastiana Kurta nie było ani śladu, nie było też śladu po nocnej nawałnicy. I tylko wonny biały wianuszek – żywy symbol – dyndał jakoś tak wymownie, jakoś tak znacząco, powieszony na klamce u wrót do komnaty. Kto go tam umieścił? Nie było jasne. Zachowało się również zaproszenie z podobizną dziewczyny, które go tutaj przywiodło.
Komentarze