Historia

Wzywam ciemność

HowlingMoon90 0 8 miesięcy temu 66 odsłon Czas czytania: ~3 minuty

Idę za białą kawką.

Wylądowała na moim parapecie więc muszę wyjść. Muszę za nią pójść. Wybrała mnie więc ja już nie mam wyboru.

Nie jest całkowicie biała, ma kilka czarnych piórek. Nic tu nie może być nieskalane.

 To miasto w listopadzie jest straszne. Przypomina otwartą paszczę dyszącego potwora. Wydobywa się z niej mgła, dym i smog. Nie można oddychać. Płuca bolą.

 Bloki dookoła jak spiętrzona, zamarznięta fala szarości. Grożą. Patrzą setkami okien. Te oczy nigdy nie śpią. Nie mają powiek.

 Zaraz za drzwiami otacza mnie chmara kawek, ale takich zwykłych, czarnych. Skrzeczą. Mają ostre skrzydła, boleśnie kroją nimi powietrze. Ciach, ciach, ciach. Moja biała kawka pojawia się i znika w tej dziobatej chmurze. Nie mogę stracić jej z oczu.

 Na dachu wiaty śmietnika siedzi kolejna kawka. Patrzę na nią tylko przez chwilę i odwracam wzrok. To martwy ptak. Dolna część dzioba wisi tylko na skrawku skóry. Dynda groteskowo przy każdym ruchu głowy. Ten ptak już nie żyje, ale jeszcze o tym nie wie. Spogląda na mnie, a ja odchodzę szybko. Piecze mnie skóra.

 Moja biała kawka prowadzi mnie drogą w dół. Wokół mnie rachityczne drzewa pożerane przez jemiołę. Zwisa mi nad głową. Jej lepkie owoce niemal muskają moje policzki. Nie chcę, żeby mnie dotykała.

Przejeżdżające samochody przypominają niekończącego się węża. Jormungand. Też plują trucizną.

 Łatwo się potknąć. Chodnik wykrzywia się zdradliwie. Czyha, chcąc wykorzystać moją nieuwagę. Mój wzrok utkwiony w lot ptaka.

 Schodami w dół jakbym zagłębiała się w ranie. Przejście podziemne oślepło od mrugającej jak stroboskop świetlówki. Graffiti pełza po wilgotnych ścianach. Trzymam się środka przejścia. Jestem czujna. Otaczają mnie cienie i echa. Stukot moich butów jest zbyt głośny. Przyciąga uwagę. Niedobrze. Chcę tylko przemknąć.

 Wynurzam się na powierzchnię. Ponowne narodziny. Welon smogu opada mi na twarz. Jestem panną młodą jesiennej agonii.

Kawka siada na poręczy mostu. Staję obok niej i obie patrzymy na rzekę. Płynie bezszelestnie i oleiście. Rozpuszczone warkocze ciemnozielonych wodorostów zakrywają dno. Chronią jej tajemnice. Na moście jest zimno. Dusza ucieka ze mnie kawałek po kawałku. Białe obłoczki wydychane z ust.

 Mijają nas ludzie, ale nie są prawdziwi. W listopadzie nie ma tu nic prawdziwego. To ludzie-cienie, ludzie-koty. Cisi, obcy. Umieją tylko przemykać. Nigdy nie widać ich twarzy, tylko błysk oczu. Nic więcej.

Bój się, moja mała. Drżyj.

 Kawka potrząsa skrzydłami.

 Dalej.

 Chore kamienice. Trędowate, boleśnie zgarbione nad ulicami. Otrząsają z siebie liszaje tynku. Płaczą zaciekami na ścianach. Wiecznie im zimno. Zamykają mnie w tunelu swoich rozpadających się objęć. Współczuję im. Tak bardzo chcą zaznać ciepła. Jestem zbyt małą iskierką, aby was ogrzać. Ledwie płonę.

 Wiatr przeciska się wąwozami ulic jak niewidzialny gad. Zamiast łusek ma żyletki. Prześlizguje się obok mnie i mój nieosłonięty szalikiem policzek płonie. Pojedyncza łza zwiesza się na rzęsie jak grożący skokiem z mostu samobójca. Odrywa się w końcu i spada, a spragniony chodnik wsysa chciwie jej wilgoć.

 Przez lukę między budynkami widzę jak wypolerowana czaszka słońca zapada za widnokrąg. Nadchodzi miłosierny zmrok. Zakryje brzydotę. Otuli mnie.

 Przeciskam się pod ścianami kamienic. Ludzie nie-ludzie schodzą mi z drogi, ale bacznie obserwują, Czekają na dogodny moment. Muszę iść, szybko.

 Nagłe furkotanie białych piór tuż przy mojej twarzy. Alarm! Alarm!

 Wychodzi zza rogu. Otacza go zielona chmura alkoholowego smrodu. Twarz ma nabrzmiałą, purpurową. Charczy. Zatacza się, idąc w moją stronę. Małe, zapuchnięte ślepia zezują na mnie ze zwierzęcą złośliwością.

 Odganiam kawkę. Muszę stąd zniknąć. Natrafiam na ruchomy mur przechodniów. Przebijam się siłą. Ich ciała są miękkie jak worki plew. Tamten jest coraz bliżej. Jormungand wciąż nieprzerwanie przewala się przez jezdnię, a ja muszę znaleźć jakąś lukę w jego nieskończoności. Muszę przedostać się na drugi brzeg.

 Brudne, połamane paznokcie drapią mój rękaw. Odór alkoholu i moczu zwala z nóg. Spadam z krawężnika. Kolano pulsuje bólem. Kawka skrzeczy bojowo. Pikuje nad nim. Odciąga uwagę. Zrywam się i biegnę na oślep. Zamykam oczy w oczekiwaniu na uderzenie, które pośle moje bezwładne jak szmaciana lalka ciało w powietrze. Nic się nie dzieje. Znalazłam lukę.

 Łapię ciężko powietrze na drugim brzegu. Coś opada mi na ramię. Chłodne muśnięcie dzioba na płatku ucha. Trzepot.

 Dalej i dalej.

 Przedzieram się przez trzewia umierającego giganta. Nie mam wyboru. Nogi same mnie niosą. To moje listopadowe przeznaczenie. Wiedzą o tym ludzie-koty wypchani plewami. Czują to drzewa skazane na powolną śmierć w objęciach jemioły. Bezdomny, zarobaczony pies bez uszu. Jego oczy przypominają czarne kulki. Odbijam się w nich pomniejszona.

 Obrazy wytrawiają mi się w mózgu.

 Matka pchająca wózek, z którego sterczą w górę sztywnie wyprostowane rączki i nóżki. Sine. Mija mnie szerokim łukiem. Dobrze. Nie chcę zaglądać do środka.

 Pokryte tłustym kurzem witryny opuszczonych sklepów. Coś porusza się w ich wysuszonych, pozbawionych tlenu wnętrzach. Dźwięk palców przesuwanych po szybie.

 Bramy jak usta otwarte do krzyku.

 Widma grzebiące w koszach na śmieci.

 Stukot pociągu jak klekot kości wielkiego szkieletu.

 Ruina.

 Rozkład.

 Uparte, stare słońce nie chce zajść. Wbija zęby w horyzont i trzyma się kurczowo. Zniknij już, proszę. Nie chcę już niczego widzieć. Nie chcę czuć.

 Idę za białym ptakiem przez martwe miasto.

 Wzywam ciemność.

 Wzywam ciemność.


Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje