Historia

Ptaki

Poziomka 0 6 miesięcy temu 168 odsłon Czas czytania: ~17 minut

Słońce powoli wschodziło zza horyzontu, zalewając swym blaskiem zatłoczone chodniki i ulice i zarzucając płaszcz z jasnych promieni na szczyty drzew, upodabniając plątaninę liści i gałęzi do prawdziwych, złocistych, królewskich koron. Szkarłatne dalie przy rondzie rozwijały swe płatki budząc się ze snu, czerwieniąc się niczym aksamitne dywany w bogatych pałacach. Zdawało się, jakby wiosna chciała podkreślić królewskie korzenie tego miasta - Kraków wyglądał tego dnia naprawdę imponująco.

Przerwałem kontemplację nad urokiem mojego miasta i ciężko westchnąłem. Dzień zapowiadał się pięknie i pogodnie, ale mimo to marzyłem o dodatkowej godzinie snu. Pod oczami czułem piasek, moje ruchy były powolne. No nic, muszę wziąć się w garść i się obudzić - dzisiaj czeka mnie długi dzień w pracy. Nie tak łatwo być endokrynologiem, choć na złe zarobki narzekać nie mogę. Wiąże się to niestety z codziennym zrywaniem się z łóżka bladym świtem, siedzeniem w białym, ponurym gabinecie przez długie godziny, częstym użeraniem się z kąśliwymi i złośliwymi staruszkami oraz byciem w pełnej gotowości przez praktycznie całą dobę. No cóż, coś za coś. Mimo wszystko lubię swoją pracę, bo czuję satysfakcję, gdy uda mi się pomóc drugiemu człowiekowi.

Szybko zrzuciłem z siebie piżamę i włożyłem czyste dżinsy, skarpety i koszulę w kratę. W kuchni nastawiłem wodę w czajniku i wsypałem do kubka łyżeczkę kawy rozpuszczalnej... no dobrze, może dzisiaj dwie łyżeczki, bo czuję się naprawdę senny. Po niedługiej chwili usłyszałem przenikliwe gwizdanie czajnika. Zalałem kawę wrzątkiem i dolałem trochę zimnego mleka, po czym szybko opróżniłem zawartość kubka i zaczęłam wkładać buty. Mój żołądek zaburczał w proteście - skręcało mnie z głodu, ale nie miałem już czasu, żeby zjeść jakieś śniadanie. Najwyżej kupię coś na szybko w drodze do przychodni.

Wyszedłem z mieszkania i szybkim krokiem podążyłem w stronę przystanku autobusowego. Mimo bardzo wczesnej pory ulice były już pełne samochodów, a na chodnikach kręciło się sporo ludzi. Powietrze pachniało wilgotną, soczystą trawą, a uszy wypełnił mi warkot silników i delikatny szum drzew na wietrze. Poczułem kolejny, przyjemniejszy dla moich nozdrzy aromat - słodkich drożdżówek z budyniem i świeżego, chrupiącego chleba. Rozejrzałem się w poszukiwaniu źródła tego smakowitego zapachu. Mój wzrok zatrzymał się na pobliskiej piekarni, z wystawy której pyszniły się do mnie lukrowane bułeczki i kapuśniaczki posypane kminkiem. Mój żołądek znowu wyraził oburzenie z powodu wyjścia z domu bez śniadania, lecz tym razem posłuchałem jego natrętnego głosu – głód faktycznie zaczął mi doskwierać. Podążyłem więc szybko w stronę piekarni i wszedłem do środka. Ciężko było mi wybrać jedną rzecz, ponieważ w obliczu burczącego brzucha każdy wypiek wydawał mi się atrakcyjny. Drożdżówka z makiem i lukrem, bułeczka maślana z kruszonką czy może bagietka czosnkowa? Spojrzałem jednak z lekkim zdenerwowaniem na zegarek - do przyjazdu autobusu zostało mi niecałe pięć minut. Postawiłem więc na krakowskiego klasyka - obwarzanka z makiem. Zapłaciłem za okrągły wypiek i wróciłem na przystanek. Czekając na autobus oderwałem kawałek obwarzanka i zacząłem go powoli przeżuwać.

U moich stóp wylądował tłusty, szary gołąb. Westchnąłem. Nie cierpię tych ptaków. Wiem, że to symbol Krakowa i żywe istoty, ale na samą myśl o chorobach przenoszonych przez te zwierzęta robi mi się niedobrze. Borelioza, robaczyce, ptasia grypa... To tylko niektóre z paskudztw, jakie można się nabawić po kontakcie z gołębiami.

Do pierwszego, tłustego ptaka zaraz dołączyły trzy kolejne. Jeden był dość mizerny i miał mocno nastroszone pióra, zupełnie jakby przed chwilą ledwo uszedł z życiem po ataku jakiegoś drapieżnika. Drugi był zwyczajnym, niczym nie wyróżniającym się szarym gołębiem, a trzeci miał śnieżnobiałe, gładkie pióra i jasnoróżowe nóżki. Mógłbym go nazwać wręcz pięknym, jednak myśl o chorobach i pasożytach wzbudziła we mnie jeszcze większą niechęć i odrazę.

Ptaki przyglądały mi się przez chwilę, po czym zaczęły dreptać w moją stronę. Tupnąłem mocno nogą, żeby je odstraszyć. One pomachały tylko kilka razy skrzydłami, ale nie odleciały, tylko zbliżyły się do mnie jeszcze bardziej. Oderwałem więc kawałek obwarzanka i rzuciłem na chodnik, żeby się nim zajęły i dały mi spokój. Ptaki zaatakowały skrawek pieczywa niczym drapieżniki pożerające ofiarę. Wyrywały go sobie z dziobów i uderzały się nawzajem skrzydłami. Wydawały z siebie wściekłe skrzeki, a w powietrzu unosiła się plątanina szarych piór. Jeszcze nigdy nie widziałem tak agresywnych i wygłodniałych gołębi. Na szczęście w tej samej chwili na przystanek dotarł już mój autobus, więc szybko ominąłem walczące stadko gołębi i wsiadłem do pojazdu.

Nie interesuje się zbytnio życiem płatków, więc jadąc autobusem nie myślałem już o porannym incydencie. Usiadłem na wolnym miejscu przy oknie i obserwowałem mijające mnie samochody oraz spieszących się do pracy ludzi na chodniku. Słońce świeciło naprawdę mocno, na niebie nie było ani jednej chmurki, więc ulice skąpane były w lśniącym blasku promieni słonecznych. Ciemny asfalt odbijał oślepiające światło, przez co drogi wydawały się być wykonane z najprawdziwszego złota. Na niewielkich, kwadratowych rabatach wzdłuż ulicy kiwały się delikatnie żółte mlecze popychane przez wiatr, dodając do miejskiego krajobrazu jaskrawości i koloru.

Po jakichś piętnastu minutach autobus zatrzymał się na moim przystanku. Wysiadłem z pojazdu na stary, nierówny i popękany chodnik, na którym w każdej chwili można się potknąć o wystające płyty. Niestety do przychodni muszę przejść jeszcze kawałek po tej zdradliwej drodze, jednak w obliczu tak pięknej pogody krótki spacer wydawał mi się wręcz błogosławieństwem.

Podążyłem uliczką wzdłuż klimatycznych, przedwojennych kamienic, chłonąc wzrokiem widoczny w oddali na tle nieboskłonu Kościół Mariacki. Widok na imponującą, gotycką budowlę zakłóciła mi jednak wielka, ruchoma, czarna plama na niebie. Gołębie! Znowu te przeklęte ptaki. Nie można nawet w spokoju przejść jedna ulicą i nie natknąć się na jakiegoś gołębia.

Chmara ptaków zatoczyła w powietrzu koło i zawróciła w kierunku ziemi. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że wszystkie gołębie skierowały się w stronę jednego człowieka - starego, chudego sprzedawcy obwarzanków, stojącego przy niebieskim wózku pełnym tradycyjnego, krakowskiego pieczywa. Staruszek musiał być już grubo po sześćdziesiątce, miał rzadkie, siwe włosy i bardzo pomarszczoną, obwisłą twarz. Spod nielicznych włosów na jego głowie prześwitywały ciemne plany wątrobowe, a każdy ruch staruszka był chwiejny, powolny i niepewny.

Nie miał szans, żeby umknąć ptakom. Kiedy zdał sobie sprawę z zagrożenia, w akcie desperacji zasłonił twarz kościstymi dłońmi, zupełnie jakby myślał, że to ochroni go przed rozszalałą chmarą gołębi. Ptaki wleciały w niego z pełnym impetem, powalając go na ziemię samą siłą uderzeń swoich mocnych skrzydeł. Otoczyły każdy skrawek jego ciała, więc przez chwilę widać było tylko plątaninę piór, dziobów i ptasich nóżek. Sekundę później znów dało się dostrzec sprzedawcę - choć nie jest to najlepsze słowo, aby opisać ten widok.

Spomiędzy szaleńczo trzepoczących gołębich skrzydeł tryskała szkarłatna, ciemna krew. Po chwili pióra ptaków zostały szczelnie sklejone czerwoną mazią, groteskowo upodabniając je mokrych, gotowych do oskubania kurczaków na rosół.

Zaraz potem ptactwo odleciało, zostawiając po sobie makabryczne dzieło - ciało starca było całe czerwone i lśniące, niczym obdarte ze skóry. Na jego ramionach i udach widoczne były podłużne ścięgna, a w kilku miejscach spod mięśni prześwitywały białe kości. Z rozdartego brzucha wypłynęły obślizgłe, ciemne jelita, niczym ogromna dżdżownica wynurzająca się z ziemi po deszczu. Nie miał kawałka twarzy - od prawego policzka aż do szczęki wyraźnie widać było jego czaszkę i zęby. Brakowało mu też oczu, najwyraźniej zostały wydłubane przez rozszalałe gołębie. Jego usta rozwarte były w niemym krzyku, wyrażającym ogromny ból i przerażenie.

Świadkowie tej całej masakry stali przez chwilę oniemiali, niezdolni do ruchu. Gdy pierwszy szok minął z rozległ się czyjś przeszywający wrzask. Dołączyły do niego kolejne, paniczne krzyki. Ludzie uciekali na oślep, nieważne gdzie, byle dalej od gołębi.

Patrzyłem na to wszystko otępiałym wzrokiem, nie mogąc uwierzyć w prawdziwość sceny, która właśnie się wydarzyła. Oprzytomniałem dopiero wtedy, kiedy znowu usłyszałem łopot skrzydeł. Poczułem ogromne przerażenie, a w moich żyłach popłynęła czysta adrenalina. Pobiegłem w stronę przychodni z poczuciem, że ratuję tym samym swoje życie. Strach dodał mi sił, nie czułem bólu ani zmęczenia - tylko przerażenie. Na szczęście do mojej pracy było już niedaleko, więc w zasadzie bez przeszkód dotarłem do celu.


Otworzyłem z impetem drzwi i wpadłem do poczekalni, dysząc ciężko i czując w piersi serce bijące jak oszalałe ze strachu. Czekało tu już kilkoro pacjentów, którzy popatrzyli na mnie z zaskoczeniem. Dwie staruszki wytrzeszczyły na mnie oczy, szepcząc coś do siebie z dezaprobatą. Nie ma co się im dziwić - w końcu dlaczego renomowany lekarz endokrynolog wpada do przychodni jak wariat, z oczami wielkimi jak spodki, sapiąc i dysząc z przerażenia?

Próbowałem uspokoić oddech i powoli poczłapałem do swojego gabinetu. Nogi miałem jak z waty, musiałem podpierać się rękami o ścianę, by nie stracić równowagi. Co robić? Na zewnątrz szaleją krwiożercze gołębie, nie mogę tak po prostu iść do gabinetu i przyjmować pacjentów. Muszę kogoś o tym powiadomić, muszę...

- Doktorze, czy wszystko w porządku?

Odwróciłem się w stronę głosu. Stała za mną Anna, jedna z pielęgniarek pracujących w recepcji.

Próbowałem coś do niej powiedzieć, ale nie mogłem wydać z siebie żadnego odgłosu poza niezrozumiałym, gardłowym charknięciem. Wziąłem jeszcze kilka głębokim wdechów i wydusiłem:

- Gołębie... zaatakowały... ptaki...

- To one tak pana zdenerwowały? Wiem, mnie też one strasznie irytują - powiedziała Anna łagodnie, najwyraźniej próbując mnie uspokoić.

- Nie - wydukałem. - One... zabiły.... człowieka...

Anna wytrzeszczyła na mnie oczy, jej wzrok wyrażał lekkie zaskoczenie. Myślę jednak, że bardziej zdziwił ją mój kiepski stan psychiczny niż wiadomość o morderczych gołębiach.

- Powinien pan odpocząć. Może weźmie pan wolne? Pewnie jest pan doktor przepracowany...

- Nie - powtórzyłem, tym razem głośniej i bardziej zdecydowanie. - Musimy ostrzec ludzi, miasto jest w niebezpieczeństwie...

Anna jednak zdawała się mnie nie słuchać i prowadziła mnie do mojego gabinetu, narzekając przy tym na ciężką pracę lekarza, brak odpowiedniej ilości snu i zapewniając, że przyniesie mi mocną kawę. Nie mogłem jednak tak po prostu zacząć pracować. Nie po tym, co się wydarzyło. Podszedłem do okna i wyjrzałem na zewnątrz. Anna stanęła obok mnie i podążyła za moim wzrokiem.

Za oknem widać było oświetlony przez promienie słońca parking, na którym stało kilka samochodów. Po lewej widać było nieco zniszczone logo Biedronki, a po prawej ścianę z zielonych, bujnych drzew. W zasięgu wzroku nie było żadnych gołębi. Jedyną żywą duszą w pobliżu był Konrad, pracujący u nas jako sprzątacz.

- Widzisz, doktorze? Wszystko jest w jak najlepszym porządku, nie ma się czego bać - zaczęła Anna.

W tym momencie Konrad wyjął z kieszeni papierosa i zapalił go. Przyłożył go do ust, po czym wypuścił z nich gęstą strużkę dymu. Zaledwie chwilę później nad jego głową pojawiło się stado gołębi, które w mgnieniu oka rzuciły się na niego, łopocząc skrzydłami, wściekle dziobiąc i drapiąc.

Przez okno dało się słyszeć przeraźliwe krzyki Konrada, który bezskutecznie próbował odpędzić rozszalałe ptaki. Było ich jednak zdecydowanie zbyt wiele i jeden człowiek nie miał szans w starciu z tak dużą liczbą wściekłych gołębi. Rozrywały mu żywcem mięśnie, uderzały dziobami w kości, łapczywie próbując dostać się do wnętrza jego ciała. Zobaczyłem, jak jeden z gołębi trzyma w dziobie gałkę oczną.

Tego było już dla mnie za wiele. Zacisnąłem oczy i odwróciłem się od okna, nie chcąc patrzeć na tę okrutną scenę. Po chwili krzyki ucichły, rozległ się ostatni szmer ptasich skrzydeł i zapadła zupełna cisza.

Otworzyłem oczy. Twarze wszystkich pacjentów były wykrzywione w niemym przerażeniu, a Anna wyglądała, jakby zaraz miała zemdleć. Dwie staruszki, które wcześniej po cichu obrzucały mnie niepochlebnymi komentarzami, siedziały teraz skulone, trzęsąc się ze strachu i obrzydzenia. Zerknąłem niepewnie na scenę za oknem i gorzko tego pożałowałem.

Na chodniku leżał Konrad, a w zasadzie to, co z niego zostało. Kończyny były wygryzione z mięśni aż do kości, pozostały na nich tylko nieliczne kawałki mięsa i plamy krwi. Brzuch był rozdarty na pół, wypływała z niego poszarpana, niekształtna, szkarłatna masa. Najgorszy był jednak widok głowy - pozbawiona oczu i tak zniszczona, że ciężko w ogóle byłoby zidentyfikować, iż jest to właśnie ta część ciała. Zdradzał to tylko jeden szczegół - bladoróżowy, galaretowaty twór przypominający budyń,

wylewający się przez ogromny otwór w czaszce - mózg. Te cholerne ptaki rozłupały ludzką czaszkę.

Co tu się, kurwa, dzieje?

***

Minęło już kilkanaście godzin. Nikt z nas nie wyszedł z przychodni - ani lekarze, ani pielęgniarki, ani pacjenci. Wszyscy za bardzo się bali skończyć jak Konrad, którego truchło wciąż leżało pod oknem i stało się pożywką dla roju tłustych, czarnych much.

Władze miasta już dawno zdążyły zauważyć "niecodzienne zachowanie gołębi", jak to eufemistycznie nazwali w wiadomościach Radia Kraków. Poradzili mieszkańcom nie wychodzić z domów i poczekać, aż specjaliści zajmą się agresywnymi gołębiami. Cóż, zapomnieli dodać tylko, że jeśli jednak już ktoś wyjdzie tym ptaszyskom na spotkanie, to najprawdopodobniej zostanie obdarty ze skóry, pozbawiony oczu i pożarty żywcem.

Od bezczynnego siedzenia powoli zaczynałem dostawać pierdolca. Cały dzień spędzony w zamkniętej przychodni z przerażonymi, starszymi ludźmi i otępiałymi pielęgniarkami nie wpływał dobrze na moją psychikę. Wiedziałem, że trzeba w końcu coś zrobić. I wiedziałem nawet, co konkretnie.

Wstałem i ruszyłem w stronę wyjścia. Oczy pacjentów śledziły mnie ze strachem, ale i z wyraźnym zainteresowaniem i nadzieją. Podążyła za mną Anna.

- Co pan doktor robi? - zapytała, kiedy zorientowała się, że zamierzam wyjść na zewnątrz.

- Nie zamierzam siedzieć tu do końca świata. Chcę przynajmniej dowiedzieć się, dlaczego te gołębie zrobiły się nagle aż tak pojebane.

- Jak?

Zerknąłem przez okno i wskazałem ręką mały, nieruchomy kształt leżący na chodniku. Był to jeden z wściekłych ptaków, które zaatakowały wcześniej Konrada. Mężczyzna musiał mocno go uderzyć, kiedy bronił się przed chmarą oszalałych gołębi. Ptaszyna dostała najwyraźniej na tyle porządnie, że uszło z niej życie, choć jakoś nie było mi przykro z tego powodu. Wręcz przeciwnie.

Anna zmarszczyła czoło, najwyraźniej nie rozumiejąc moich intencji.

- Gołąb? - spytała niepewnie. - Martwy gołąb?

- Dokładnie - przytaknąłem. - Jeden z tych szalonych gołębi, których zachowania nie potrafimy wyjaśnić.

Pielęgniarka jednak wciąż patrzyła na mnie wzrokiem szukającym odpowiedzi.

Westchnąłem.

- Ten ptak może być odpowiedzią na pytanie, dlaczego gołębie nagle zachowują się tak agresywnie. Jeżeli to jakiś nowy wirus, bakteria, pasożyt czy mutacja, łatwo będzie można to wykryć w naszym laboratorium. Przecież mamy je pod ręką, jesteśmy zamknięci w przychodni! Musimy tylko dorwać tego ptaka i go zbadać.

Oczy Anny rozszerzyły się. Zobaczyłem w nich iskierkę nadziei.

- A kiedy już poznamy przyczynę agresji wśród gołębi...

- Może odkryjemy też, jak ją zlikwidować! - dokończyła z entuzjazmem. - Tak, to się może udać! Chodźmy!

Nie myśląc zbyt wiele wyszła z przychodni. Chciałem ją zatrzymać, zawołać - przecież na zewnątrz mogą czaić się te cholerne ptaszyska, zdolne do rozszarpania jej chudego ciałka na strzępy swoimi ostrymi, bezlitosnymi dziobami.

Było już jednak za późno, pielęgniarka otworzyła z impetem drzwi i stanęła w promieniach zachodzącego słońca. Jej biały fartuch lekko powiewał na wietrze, rzucając niespokojny cień na białe kafelki w wejściu. Wyszła pewnym krokiem i ruszyła odważnie w stronę martwego ptaka. Nie był daleko od wejścia - pięć, może sześć metrów. To jednak wystarczyło, by swoimi krokami zwróciła uwagę gołębi. Może i mają ptasi móżdżek, ale słuch ich nie zawodzi - po chwili ponad tuzin ptaków przysiadł na pobliskich drzewach i przypatrywał się z zainteresowaniem, co też ta pielęgniarka wyczynia z ich poległym kolegą.

Najwyraźniej nie spodobało im się to, że wieczny odpoczynek jednego z gołębi zostanie zakłócony. Gdy tylko Anna schyliła się po ptaka, rzuciła się na nią chmara gołębi. Kobieta wrzasnęła i rzuciła się do ucieczki, trzymając w rękach zdechłe zwierzątko. Zdążyła zrobić jednak zaledwie jeden krok, a ptaki otoczyły ją z każdej strony niczym wielka, czarna chmura burzowa.

Widziałem w oczach Anny panikę - nie wiedziała, co robić. Zapewne zdawała sobie też sprawę, że zaraz skończy jak Konrad. Ostatnim, co zrobiła, był gwałtowny ruch ręką w stronę wejścia do przychodni. Coś plasnęło o kafelki, ale ja nie zwracałem na to uwagi. Wpatrywałem się tylko jak zahipnotyzowany w Annę, która wrzeszczała, wiła się i wierzgała nogami na wszystkie strony, byle tylko odpędzić gołębie. Widziałem, jak ptasie szpony rozrywają kobiecie twarz, a własna krew zalewa jej usta, nos i oczy, przez co nic nie widzi i z trudem łapie oddech, krztusząc się i łkając.

Nagle ktoś zatrzasnął drzwi i straciłem Annę z oczu. To jedna z tych starszych pań, które widziałem wcześniej w poczekalni. Bogu niech będą dzięki, że przynajmniej ona zachowała trzeźwe myślenie - pewnie gdyby nie zamknęła drzwi, ptaszyska wleciałyby do przychodni i pożarłyby nas wszystkich żywcem.

Nie mogłem jednak przestać myśleć o Annie. Była tak zdesperowana żeby pokonać gołębie, że rzuciła się bezmyślnie po truchło ptaka, narażając się na bezpośrednie niebezpieczeństwo. Poczułem ucisk w gardle. Nie zasłużyła na to, nie powinna tak skończyć.

Czułem pieczenie w oczach, nie chciałem patrzeć na jej zwłoki - wiedziałem, że jeśli tylko rzucę na nie okiem, rozpłaczę się jak dziecko. Przypomniałem sobie jednak, po co Anna w ogóle wyszła na zewnątrz - po ptaka.

Spojrzałem na podłogę. Białe kafelki ubrudzone były ciemną, czerwoną mazią, której ślad prowadził do martwego ptaka leżącego u mych stóp. A zatem Anna zdążyła przed śmiercią rzucić go tutaj, bym mógł go zbadać i poznać przyczynę agresji wśród gołębi. Z wielkim bólem i pustką w sercu ubrałem rękawiczki, chwyciłem ptaka i zaniosłem go do laboratorium.

***

- Masz wyniki? - spytałem Pawła, jednego z lekarzy zajmujących się toksykologią.

- Tak, wszystko gotowe - odpowiedział z zadowoleniem, trzymając w ręku plik kartek. - Nie trzeba było długo szukać, cały ptak jest przesiąknięty okropnymi świństwami - benzen, benzopiren, tlenki azotu i siarki... Dodatkowo w tkance nerwowej odłożyły się metale ciężkie, głównie ołów i kadm. Podejrzewam, że to wszystko spowodowało poważne zmiany w mózgu ptaków, co było przyczyną ich agresywnego zachowania.

- Zaraz, zaraz... To wszystko brzmi tak, jakbyś czytał mi stan jakości powietrza.

- Też o tym pomyślałem - przytaknął Paweł. - Wszystkie te związki, którymi zatruły się gołębie, znajdują się w smogu i dymie tytoniowym. Podejrzewam, że przyczyną zakażenia gołębi są właśnie zanieczyszczenia powietrza.

- I co teraz zrobimy? Czekamy, aż ten syf zatruje cały ich organizm i zdechną?

- Tak się pewnie wkrótce stanie, ale nie wiemy, czy zanieczyszczenia nie wpłyną negatywnie na inne zwierzęta lub, co gorsza, ludzi. – stwierdził rzeczowo Paweł.

Oczami wyobraźni zobaczyłem przerażający obraz krwiożerczych krakowian, rzucających się na swoich rodaków niczym żywe trupy z filmów o zombie. Paweł ciągnął swoją wypowiedź dalej.

- Myślę, że lepszą opcją będzie przynajmniej częściowe usunięcie zanieczyszczeń z powietrza ograniczenie ich emisji. Przynajmniej do czasu, aż cała ta sytuacja się ustabilizuje. Uważam, że dobrym pomysłem byłoby rozpylenie roztworu wodorowęglanu sodu i penicylaminy, bo mogłoby to poprawić obecny stan powietrza i przyspieszyć powrót do normalnego funkcjonowania.

Pokiwałem powoli głową, chłonąc i analizując każde słowo Pawła. Smog? Cała ta sytuacja jest spowodowana przez smog? Na moich oczach życie straciły trzy osoby, a ofiar na pewno było więcej, i to wszystko przez jebany smog?

Mimo wszystko ulżyło mi, że znamy przyczynę tragedii i jesteśmy niemal krok od rozwiązania tego problemu. Miałem nadzieję, że nigdy więcej nie będę musiał patrzeć na kogoś rozrywanego żywcem na kawałki przez ptaki.

***

Minęło kilka tygodni i sytuacja w mieście się ustabilizowała. Rząd skorzystał z rady naukowców i rozpylił nad miastem roztwór mający usunąć nadmiar zanieczyszczeń z powietrza. Trzeba było jednak podjąć kolejne, długoterminowe środki - gaz ziemny i węgiel zostały całkowicie zakazane, podobnie jak samochody i inne pojazdy przyczyniające się do emisji węglowodorów, tlenków siarki czy azotu. Po ulicach jeżdżą już tylko ekologiczne autobusy elektryczne, a elektrownie i fabryki korzystają z odnawialnych źródeł energii.

Wydaje mi się, że cała ta sytuacja z ptakami nauczyła nas, ludzi, jak ważne jest dbanie o środowisko naturalne.

Słońce otuliło świetlistym kocem zielone trawniki i wysokie drzewa. Liście nabrały już różnorodnych barw, od głębokiego brązu, przez soczysty pomarańcz aż do krwistej czerwieni i jaskrawej żółci. Robiło się już coraz chłodniej i wilgotniej, jednak pogoda wciąż rozpieszczała mieszkańców Krakowa przyjemną temperaturą i słonecznym, niemal bezchmurnym niebem. Dzień zapowiadał się wspaniale.

Jak zwykle rano wpatrywałem się w obraz za oknem. Wydarzenia sprzed ostatnich kilku miesięcy wciąż wydawały mi się nierealne. Patrząc teraz na spokojne, niewinne gołębie ciężko mi sobie wyobrazić, że jeszcze nie tak dawno były krwiożerczymi bestiami żadnymi ludzkiego mięsa.

Zrzuciłem z siebie piżamę i włożyłem czyste dżinsy, koszulę i skarpety. Wstałem dziś nieco wcześniej, więc miałem czas, by przygotować sobie porządne śniadanie, zanim pójdę do pracy. Udałem się więc do kuchni i nastawiłem wodę w czajniku. Wsypałem do kubka dwie łyżeczki kawy rozpuszczalnej - niech będzie, że trzy! - i posmarowałem cztery kromki weki masłem. Woda zaczęła się gotować, więc zalałem wrzątkiem kawę w kubku i dolałem do niej odrobinę zimnego mleka.

Na kromkach pieczywa położyłem po plasterku szynki, sera i ogórka. Szybko zjadłem kanapki - mój żołądek był mi za to wdzięczny - i wypiłem kawę, po czym ubrałem buty i wyszedłem z domu. Skierowałem się w stronę przystanku autobusowego, by jak zwykle podjechać nim na Kazimierz i resztę drogi do pracy pokonać na piechotę.

Kiedy stałem na przystanku, do moich stóp podleciał gołąb. Wpatrywał się we mnie swoimi przenikliwymi, bursztynowymi oczami. Zrobił dwa kroki w moją stronę.

Nie czułem już wobec nich strachu, choć czasami lekko mnie niepokoiły. Wiedziałem, że nie stanowią już zagrożenia, jednak ciągle miałem przed oczami obraz masakry, do jakiej te ptaki były zdolne.

Do pierwszego gołębia dołączyły trzy kolejne. Jeden wyróżniał się nastroszonymi, brązowo – białymi piórkami, a cała reszta miała zwyczajne, szare umaszczenie.

Wszystkie zbliżyły się do mnie jeszcze bardziej. Tupnąłem nogą, żeby je odpędzić. Nie dość, że te małe potwory jeszcze nie tak dawno atakowały ludzi, to przecież wciąż mogły przenosić choroby - boreliozę, robaczycę, ptasią grypę...

Tupanie jednak nic nie dało i ptaki wciąż się do mnie zbliżały. Do gołębi dołączyły kolejne cztery ptaki. Na niebie zobaczyłem czarną, ruchomą plamę.

Wielką chmarę gołębi, która zbliżała się błyskawicznie w moją stronę.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje