Historia
Przypadek Jarosława W.
Wszedłem do pokoju asystenckiego. Jarek właśnie rozpakowywał bagaże. Przez pierwszą chwilę nawet mnie nie zauważył. Wyciągał z wielkiego plecaka jakieś pakunki i kładł na zawalonym papierami stole. Pokój dzieliliśmy w piątkę - a każdy z nas specjalizował się w trochę innym zakresie. Na półkach indiańskie rzeźbione figurki stały obok tybetańskich, na ścianach łapacze znów wisiały razem z reprodukcjami egipskich hieroglifów i zdjęć piramid. Kulturowy miszmasz - zblendowane elementy historii Indian, Egiptu, Azteków i Tybetu. Oczywiście przy każdej ścianie półki z książkami, segregatorami i pamiątkami. Tak samo nasze biurka - obok komputerów leżały "amulety", przywiezione z wykopalisk, dziesiątki zdjęć i sterty notatek.
Sprzątaczka zajrzała tutaj ostatni raz z pół roku temu i stanowczo stwierdziła, że tę cześć budynku uczelni zwyczajnie odpuszcza. Było to nam nawet na rękę. W końcu nikt nie lubi jak ktoś grzebie w jego rzeczach.
- Jaro! – huknąłem stając za nim.
Podskoczył i prawie upuścił pakunek. Dopiero teraz mnie zobaczył. Przerwał rozpakowywanie i uścisnął mi rękę.
- Kopę lat - uśmiechnął się szeroko.
Był mocno opalony. Dwa miesiące w Ameryce Południowej zrobiły swoje. Sporo też schudł. Ostatni raz widzieliśmy się na opijaniu przyznania grantu. Dwa dni później siedział już w samolocie. Napisał nam parę maili kiedy zjeżdżał w "cywilizowane" części Peru. Podobno nabawił się nawet malarii, ale na szczęście szybko go wyleczyli.
- Jak wyprawa? Czemuś się nie odezwał z lotniska?
Podrapał się po głowie. Był wyraźnie zdekoncentrowany. Jakby nie spał przynajmniej od dwóch dni. Może zresztą tak było - pomyślałem patrząc na jego podkrążone oczy.
- No wiesz. Dużo pracy mam – nie patrzył mi w oczy - opisać wszystko, skatalogować. W sumie na czterech stanowiskach byłem.
Pokiwałem głową. W pracy archeologa papiery są nieodzowną częścią. Każdy okruch skorupy naczynia musi zostać opisany, odrysowany, skatalogowany. Rysunki na siatce muszą być wykonywane z pełną skrupulatnością, a przykrywające to wszystko warstwy gleby… zresztą nie będę Was tym zanudzał.
- Ale browarka ze starym przyjacielem wypijesz?- postawiłem reklamówkę na biurku, a butelki zadzwoniły radośnie. Zarechotał.
- Grzechem byłoby odmówić. Ale jednego, potem wracam do roboty. Dzisiaj pewnie zarwę nockę. Znowu.
- Wykończysz się - mruknąłem otwierając butelkę.
Czasami faktycznie któryś z nas musiał zostać po godzinach. Przygotować korekty publikacji, napisać prezentację albo artykuł do czasopisma. Urok pracy na uczelniach ma to do siebie, że o pieniądze trzeba zabiegać, a dotację bardzo łatwo jest stracić. Wystarczy, ze ktoś na górze zobaczy, że przestajesz się udzielać.
Finał był taki, że trzymaliśmy składaną polówkę i śpiwór za jednym z regałów - na wypadek gdyby któryś z nas musiał zostać na noc w instytucie.
- Żuberek! Cudownie! - upił duży łyk - Przez ostatnie dwa miesiące zdarzało mi się wypić wyroby lokalne. Paskudne - powiem ci szczerze - znowu przyssał się do butelki – zresztą, przywiozłem trochę, ale to golniemy sobie za parę dni. Będzie okazja - dodał tajemniczo.
- Oświecisz mnie?
Pokręcił głową.
Jaro miał to do siebie, że czasami kompletnie zatracał się w pracy. Przesiadywał godzinami w instytucie, szukając jakiś informacji, znikał potem na równie długo, męcząc władze uczelni o przyznanie dotacji. Czasami wyjeżdżał i wracał dopiero po miesiącu - przywożąc "materiały" do swoich prac badawczych i gigabajty zdjęć. Dla nas zazwyczaj brał również próbki lokalnych wyrobów alkoholowych - o ile nie cofali go z tym na lotnisku.
- Napisałem chłopakom, ale mają jakieś wykłady i wpadną dopiero jutro.
Jarek beknął głośno i dopił butelkę do końca.
- Masz jeszcze jedną? Prawie zapomniałem jakie dobre jest polskie piwo.
- Jasne - wyciągnąłem butelkę, ale zamarłem w pół ruchu - uchyl tylko rąbka tajemnicy i nie wkurwiaj kolegi. Znalazłeś coś? Jarek przez chwilę się zawahał. Spojrzał kilka razy na plecak.
- W sumie to… petarda, stary! Petarda! Stary wyskoczy z butów!
Dalej nic nie rozumiałem. Odstawiłem browar na blat koło siebie.
- Powiesz czy nie do cholery?
Kiwnął głową.
- Powiem. Może ci się to wydać trochę mało wiarygodne. Wiesz, takie, e..., „Z archiwum X”. Ale sam zobaczysz.
- Znowu żarłeś z szamanami peyotl? - przypomniałem sobie pierwszą wyprawę Jarka.
- Nie, nie - zarechotał - lepiej, stary, mówiłem ci - prawdziwa petarda! - zawiesił głos na chwilę - Słyszałeś o ludzie Khamu?
***
Siedzieliśmy na podłogę przy stercie rozrzuconych zdjęć.
Historia Jarka faktycznie była interesująca. Zapomniałem o piwie i w skupieniu analizowałem fotografie.
- O! I to jest córeczka szamana - wyciągnął zdjęcie - umierająca. Jakaś głupia infekcja rany na stopie, czterdzieści stopni gorączki, odwodniona. U nas dwa dni w szpitalu i wychodzi jak nowa, tam kaplica. Okadzali ją, ojciec śpiewał pieśni duchów, ziołowe napary i tak dalej. Idioci dawali jej herbatki mające działanie diuretyczne, odwadniała się coraz bardziej, gorączka rosła. Jak trafiliśmy na ich obóz była już jedną nogą na tamtej stronie. To plemię wędrowne, mówiłem ci...
- Tak, tak!
- ... i z tego co wiem nieopisane. Chandlers pisał w jakiejś publikacji o Khamu, ale traktował ich bardziej jako szczep innego, większego plemienia. Zresztą wymarły. A to zupełnie odrębna grupa - maja innych bogów, zwyczaje, tradycje - podobne trochę do Ajmarów, ale pod wieloma względami zupełnie inne. Mam zresztą jakieś czterdzieści giga materiałów na ich temat - wystarczy chyba do publikacji. Strasznie nieufni, ale pacyfiści - zarechotał- nie strzelali z łuków ani dmuchawek. Chociaż mieli je w gotowości- nie powiem!
Przeszły mnie ciarki. Pamiętam jak Jaro zrobił nam kiedyś wykład o działaniu kurary. Toksyna paraliżowała wszystkie mięśnie - dusiłeś się powoli jednocześnie będąc w pełni świadomy i sparaliżowany.
- Było nas trzech i pięciu tragarzy - ich chyba z czterdziestu. Nie licząc tych, którzy akurat wleźli do dżungli. Trochę ich zaskoczyliśmy. Sami zresztą nie mieliśmy pojęcia, że obozują nam tą rzeką. Wyszliśmy akurat kiedy toczył się jakiś spór. Na całe szczęście od razu się uspokoili kiedy zobaczyli białych.
- Spór?
- Szaman zaczął przygotowywać jakieś swoje mikstury, a reszce średnio to się spodobało. No ale jak wyszliśmy z dżungli przestali i po prostu się na nas gapili. Dość przyjazny lud, nie tak jak spora część. Zobaczyliśmy co się dzieje, mała leżała na pledzie przed szałasem. Nieprzytomna. Rana ropiała, noga spuchła jak bania. Miałem amiocyklinę w apteczce. I parę innych specyfików. Lekarzem nie jestem, ale trochę się na tym znam.
- Pozwolili ci?
- Szaman sam zaczął płakać i przyciągać mnie do chorej kiedy wyjąłem apteczkę. Może już mieli kontakt z białymi, nie wiem. Tak czy inaczej, doktor Jaro się popisał. Zostaliśmy z nimi dwa dni, mała dostała w sumie cztery szpryce - jak odchodziliśmy była przytomna, sama jadła i piła. Zostawiłem jej dwie tubki Baneocina. Nasz tragarz robił za tłumacza - ledwo ich rozumiał, ale chyba wytłumaczył jej staremu o co chodzi. Gość chciał całować nas po rękach.
Przez chwilę milczeliśmy. Otworzyłem po trzecim piwie.
Siedzieliśmy dalej na podłodze, mój przyjaciel włączył laptopa i zaczął pokazywać mi zdjęcia.
Khamu byli niewielcy - niżsi prawie o głowę od członków ekspedycji. Nosili tylko przepaski biodrowe, niektórzy na szyi mieli jakieś amulety i wisiorki. Mieszkali w małych, robionych z liści i gałęzi szałasach. Ich "obóz" liczył sobie pięć takich, ale Jaro mówił, ze spora część z nich spała po prostu pod gołym niebem.
- I to jest ta petarda? - spytałem z trudem kryjąc rozczarowanie. W Ameryce Południowej jest cała masa niewielkich, zaledwie kilkudziesięcioosobowych plemion, które co rusz odkrywa jakaś ekspedycja badawcza.
- Poczekaj. Mówiłem ze szaman robił jej napar, nie? Nasz tłumacz wypytał ich o co chodziło, okazało się, że mają taką roślinę, która leczy choroby. Według nich wszystkie.
- To chyba też nie jest nowością?
- Daj mi skończyć. Leczy wszystkie choroby, ale za wysoką cenę.
- Hmmm?
- Przewodnik nie znał wszystkich słów. Dopytywał jak mógł, w końcu udało się jako tako to wytłumaczyć. Chodzi o to, że chory może wyzdrowieć, ale musi oddać duszę. Pod pewnymi względami przypominało to legendy o "wendigo". Tylko to domena Indian z Ameryki Północnej. Pewne części po prostu były podobne, nie ważne.
Wzruszyłem ramionami. Też nie była to nowość. Jaro jednak dalej gadał jak nakręcony - robiąc tylko przerwy na kolejny łyk piwa.
- Dokładnie chodzi o nasiona, zobacz - przeklikał parę zdjęć i pokazał mi to z rośliną. Niewielki krzewik, wręcz karłowaty. Gdzieniegdzie między okrągłymi liśćmi małe, czarne jak smoła niby-jagody.
- Rozgniatasz jagodę, wydłubujesz ze środka nasiona, tłuczesz na miazgę, zalewasz wrzątkiem. Potem odprawiasz cały cały rytuał.
- Co to za roślina?
- Sęk w tym, że nikt nie ma pojęcia. Konsultowałem to zdalnie z jednym botanikiem. Pierwszy raz widział to na oczy. Nie ma nawet podobnego gatunku. Mówił, że użylenie liści jest tak nietypowe, że pewne wynika z jakiejś mutacji. Ja tam się nie znam. Najciekawsze jest to, jak do samej rośliny podchodzą Khamu.
- Czczą ją?
- W pewnym sensie. Podobno te krzewiki można spotkać tylko w zakolu rzeki, gdzie akurat trafiliśmy. Teren może kilku hektarów. Jak już mówiłem to plemię wędrowne - pielgrzymują tam.
- Do roślin?
- Tak. Naliczyłem może trzy krzewiki. Zbierają jagody, podlewają je. Zostają na kilka dni i wracają w inne części dżungli. Szaman zabiera nasiona. Nie wiem, czy próbują sadzić je u siebie. Z tego co mówił tłumacz po prostu je zbiera i robią z tego amulet czy totem. Nie jedzą ich. Sam fakt leczenia naparem z nasion ma bardziej aspekt legendy, nie praktykują tego. Poza tym zdesperowanym szamanem który chciał wyleczyć córkę - ale też nie skończył rytuału.
- Przywiozłeś próbki?
- Przywiozłem. W zasadzie ukradłem - na pożegnanie poznaliśmy Khamu z naszą śliwowicą i gwizdnąłem kilkanaście. Nie było to szczególnie trudne, większość spała jak zabita - sięgnął do kieszeni i wyjął plastikową torebkę. W środku znajdowała się garstka wysuszonych jagód.
- Nieznany gatunek jest przełomem? Wiesz ile odkrywa się ich każdego miesiąca?
Nie wiedziałem o co chodzi mojemu przyjacielowi. Ostatni raz widziałem go tak nakręconego po pierwszej wyprawie - tej z peyotlem.
- Pamiętasz jak ci pisałem, że tydzień przed powrotem złapałem malarię?
- Pamiętam. Nie ukrywam, że wszyscy, łącznie z profesorem, trochę się przelękliśmy.
- Ja nie byłem w szpitalu - uśmiechnął się szeroko - nie brałem nawet aspiryny.
Popatrzyłem na niego jak na wariata.
- Zjadłeś bez przebadania tego pod kątem toksyn i jakiś szkodliwych alkaloidów?
Pokiwał głową i zarechotał.
- Zjadłem. Paskudna w smaku - gorzka tak, że przez pół dnia czujesz smak na języku. Ale daje kopa przyjacielu - uwierz. Nigdy nie czułem się lepiej. Gorączka spadła mi w ciągu godziny. To faktycznie leczy wszystko.
Przyjrzałem mu się uważnie. Odbija mu? Chyba przez przemęczenie. Gdzieś znikł ten cały skrupulatny Jarek. Jarek mający hopla na punkcie swoich Indian i wypraw badawczych. Siedzący całymi dniami przed notatkami i zdjęciami, kreślący coś w swoim notesie. Mój przyjaciel dopił piwo i sięgnął po kolejne. Mi już lekko szumiało w głowie.
- Nie kopie mnie prawie wcale, widzisz? - wstał i otworzył butelkę o kant stołu.
- Tam pewnie są jakieś stymulanty receptorów adrenergicznych czy coś. Jak w guaranie albo ziarnach kawy, nie wiem... - zacząłem.
- Nie stary, to coś lepszego. Mówiłem ci, że będzie petarda. Wezmę je jutro do instytutu botaniki i zrobimy analizę. Ale jeśli to jest to, o czym myślę mamy najsilniejszą znaną nauce substancję. A ja dostanę pierdolonego Nobla! – uderzył ręką w blat, jakby na potwierdzenie swoich słów.
- Jarek, musisz się wyspać, a jutro jechać do szpitala – zacząłem - zeżarłeś nie wiadomo co, z nie wiadomo czym w środku. To może mieć działanie niepożądane, wszystko skompensuje się na wątrobie albo ner…
Patrzył na mnie z politowaniem.
- Czuje się jak młody bóg, rozumiesz?
- Jaro, naprawdę uważam, że powinieneś... - przerwał mi ruchem ręki.
- Ja nie spałem osiem dni. Nie muszę. Po prostu już nie muszę - założył ręce na piersi i uśmiechnął się z triumfem.
Załamanie nerwowe. Na sto procent. Ewentualnie zatrucie toksyczne, ale bardziej obstawiałbym to pierwsze. Mój szwagier miał coś podobnego. Psychozę dwubiegunową. Twierdził kiedyś, ze zrewolucjonizuje jakieś procesy produkcyjne, założy fabrykę, będzie milionerem. Finalnie siedzi właśnie w szpitalu psychiatrycznym.
Wstałem z podłogi i wziąłem kurtkę z oparcia krzesła.
- Idę. Przyjadę po ciebie jutro. Myślę, że naprawdę powinieneś
odpocząć - powiedziałem najłagodniej jak mogłem.
Jarek bez słowa odwrócił się ode mnie. Za oknem zaczynało się ściemniać. Patrzyłem przez moment jak mój przyjaciel wraca do wyciągania rzeczy z plecaka, a potem wyszedłem na klatkę, a za minutę z instytutu. Przy wyjściu zaczepiła mnie sprzątaczka.
- Pan Jarek wrócił?
- Tak, jest w pokoju asystenckim. Ale proszę mu nie przeszkadzać. Wymęczony jest.
- Aha, bo od córki mam serniczek weselny, zaniese mu - powiedziała pani Halinka z uśmiechem.
Wyszedłem z budynku. Jaro jest przemęczony. Skumulowało się to wszystko - ubieganie o grant, projekt badawczy, jet-lag, aklimatyzacja w Peru, powrót do Polski. Musi wypocząć.
Z tego co pamiętam, miał też podobny epizod na studiach. Wsiadłem do tramwaju i wróciłem do domu.
****
Przed budynkiem uczelni stały dwa radiowozy błyskając niebieskimi światłami. Z daleka zobaczyłem, jak podjeżdża trzeci, nieoznakowany. Z niewielkiej furgonetki wyszło trzech mężczyzn z walizkami w rekach. Technicy. Na poboczu, bez żadnych sygnałów stała karetka. Ratownik oparty o maskę palił papierosa. Przyśpieszyłem kroku. Ratownik ziewnął szeroko i wyrzucił niedopałek na ulicę.
- Co się stało? - zapytałem i wyciągnąłem identyfikator uczelniany z kieszeni kurtki - pracuję tutaj.
Wzruszył ramionami.
- Policjantów się pan pytaj, ja tu tylko doktorkę na stwierdzenie zgonów przywiozłem.
- Jezu…
Podbiegłem do stojących przy bramie instytutu policjantów.
Jeden z nich zatrzymał mnie ruchem reki.
- Nie ma przejścia, czynności operacyjne - wyklepał wyuczoną formułkę. Spojrzał na mój identyfikator.
- Pan tu pracuje?
- Tak, może mi pan powiedzieć…
- Zna pan Jarosława Woźniaka?
Zrobiło mi się zimno. Chłodny wiatr z drobinkami śniegu nie miał z tym nic wspólnego.
- Mój kolega ,również asystent, a co się..
- Pan wejdzie do radiowozu, przygotuje dowód…. – policjant wskazał na stojącego obok granatowego volkswagena. Trzęsły mi się ręce kiedy wyciągałem dokumenty. Policjant wgramolił się za mną do środka i usiadł naprzeciwko, chuchając w zmarznięte dłonie. Za chwile dołączył drugi, po cywilu.
- Pan się widział z Jarosławem Woźniakiem wczoraj, tak? Dziwnie się zachowywał, mówił coś?
- Nie, raczej nie. Opowiadał tylko o swoim wyjeździe.
- Do Peru, tak wiemy, wyjazd badawczy sponsorowany przez uczelnię - przerwał mi - chodzi mi o to, czy dziwnie się zachowywał, był pobudzony, brał narkotyki, albo przeciwnie - nic nie mówił, zachowywał się inaczej?
- Nie - skłamałem- powie mi pan o co chodzi?
Przez chwilę milczał.
- Pana kolega nie żyje, został zastrzelony przez funkcjonariusza podczas interwencji. Policja została wezwana trzy godziny temu przez męża pani Haliny, waszej sprzątaczki. Nie wróciła na noc do domu.
Milczałem. Chciało mi się wymiotować.
- Jest pan pewien, że z panem Woźniakiem było wszystko w porządku? Nie zachowywał się dziwnie?
Kiwnąłem głową.
- Zaatakował funkcjonariusza który wszedł do budynku, policjant musiał użyć broni. Ze skutkiem śmiertelnym. Znaleziono też ciało sprzątaczki w pokoju asystenckim.
Zakręciło mi się w głowie. Uchyliłem drzwi radiowozu pozwalając wpaść do środka zimnemu powietrzu. Policjanci popatrzyli po sobie.
- Muszą to potwierdzić badania lekarza sądowego, ale Woźniak zaatakował tę kobietę, pobił. I zaczął zjadać żywcem.
Wyskoczyłem do połowy z radiowozu i zwymiotowałem na chodnik.
Komentarze