Historia
Martwa woda
- Młody, jest robota dla ciebie - powiedziałam.
- Co dziś mamy? - spytał.
- Młoda dziewczyna, wypadek samochodowy - podałam mu dokumenty. - Nie wygląda za dobrze. Rodzina prosiła... - zawahałam się. - No wiesz - zrobiłam nieokreślony ruch ręką.
- Ma wyglądać jak za życia - wyręczyła mnie Zosia.
- Albo nawet lepiej - dodałam.
Obie z Zosią zrzuciłyśmy niewdzięczne zadanie mycia i przygotowania większości nieboszczyków na Gucia. A on, co dziwne, wydawał się nie mieć nic przeciwko temu...
Moja praca zdecydowanie nie była pracą marzeń. No bo kto marzy o pracy w zakładzie pogrzebowym? Ale jak się nie ma, co się lubi...
Po rozwodzie, kiedy zostałam sama z moim synem Wojtkiem, musiałam szybko znaleźć jakieś źródło dochodu. Z pomocą przyszedł mi daleki kuzyn, Wiktor. Otworzył właśnie zakład pogrzebowy i potrzebował pracowników.
- Standardowe rzeczy - powiedział podczas ,,rozmowy kwalifikacyjnej", która była zwykłą formalnością. - Papiery, wieńce, organizacja pogrzebów, no i... - westchnął. - Przygotowanie nieboszczyków.
- Co masz na myśli - zapytałam słabo.
- Mycie, ubieranie, czasem malowanie, układanie fryzur... No wiesz...
Byłam w takiej sytuacji, że nie mogłam marudzić, ale pierwszego swojego zmarłego zapamiętam do końca życia... Nie było to przyjemne doświadczenie.
Zakład Wiktora, mimo wysokich cen, miał świetną renomę i coraz więcej klientów, którzy pragnęli ekskluzywnych usług. Po roku Wiktor musiał przyjąć do pracy nowe osoby, najpierw Zosię, a kilka miesięcy później Gucia.
- Jak sobie radzi młody? - zapytałam Zosię.
Siedziała właśnie w biurze i robiła zamówienie na wieńce na dwa pogrzeby.
- Dobrze - mruknęła - Ale wiesz co? - odwróciła się od komputera. - On jest jakiś dziwny.
- Co masz na myśli? - zapytałam ostrożnie.
- Nic określonego - wzruszyła ramionami. - To tylko takie przeczucie.
Przyglądam się jej w zamyśleniu. Ja też to zauważyłam i nie potrafiłam tego wyartykułować. Gucio był... było w nim coś, co nam nie pasowało. Ot, choćby pierwszy przykład z brzegu. Do wykonywania naszej pracy nie trzeba było mieć żadnych wyrafinowanych kwalifikacji, obie z Zosią, a nawet Wiktor, nie mieliśmy wyższego wykształcenia, tylko matury. Natomiast Gucio... Był inteligentny, oczytany, bardzo dużo wiedział na różne tematy, do tego miał zdolności manualne, potrafił zrobić dosłownie wszystko - od wyszukanej koafiury poprzez makijaż na pomalowaniu paznokci czy niewielkich przeróbkach krawieckich skończywszy. Ze swoimi talentami nawet przy obecnym bezrobociu mógłby spokojnie znaleźć sobie inną pracę. A on wybrał coś takiego! I wydawał się tym absolutnie zachwycony! Bez szemrania spełniał wszystkie nasze polecenia. Początkowo nas to nie dziwiło, bo był ,,nowy" i musiał się wkupić w nasze łaski, ale liczyłyśmy się z tym, że po pewny czasie zacznie się buntować. Tak się jednak nie stało. Z nieustającym entuzjazmem przychodził do pracy i chętnie wykonywał wszystkie czynności, nawet mycie zwłok, które było dla nas najgorsze.
- No, bo pomyślałabyś, że będzie za darmo robił nadgodziny? - Zosia wypowiedziała głośno to, o czym ja od jakiegoś czasu myślałam.
Pokręciłam z powątpieniem głową. To był fakt. Gucio często zostawał dłużej w pracy, żeby, jeżeli tylko takie było życzenie rodziny, ,,dopracować" zmarłego. Nikt mu za to dodatkowo nie płacił, a kiedy proponowałyśmy pomoc, zwykle mówił, że nie trzeba i sam da sobie radę. Nie da się ukryć, że skwapliwie z tego korzystałyśmy.
- Poza tym nie lubię jego uśmiechu - ciągnęła Zosia. - Mam wrażenie, że nie jest szczery. Tak jakby śmiał się z nas, a nie do nas. Wiesz, co mam na myśli...
- I te jego oczy... - aż się wzdrygnęłam. Gucio bardzo chciał być sympatyczny i towarzyski, ale jego tęczówki, w kolorze bardzo jasnego błękitu, pozostawały lodowate. Nigdy nie śmiał się tak szczerze, prosto z serca.
- A może źle go oceniamy? - westchnęła po dłuższej chwili. - W końcu nasza praca nie należy do najweselszych. Ciężko się winić za to, że dobrze wykonuje swoje obowiązki, nie wygłupia się i nie opowiada dowcipów.
Przyznałam jej rację i zajęłyśmy się swoimi sprawami. Ostatecznie Wiktor nie płacił nam za gadanie.
Mijały tygodnie, ludzie umierali, dzięki czemu mieliśmy pracę. Młodzi i starzy, chorzy i zdrowi, niekiedy śmierć bywała wybawieniem, zwykle jednak była tragedią dla tych, co zostali. Naszym zadaniem było ulżenie rodzinom w możliwie największym stopniu.
Z biegiem czasu w naszym zakładzie utrwalił się podział pracy. Gucio zajmował się nieboszczykami, którzy byli w gorszym stanie, a dodatkowo mył wszystkie zwłoki. My z Zosią przejęłyśmy resztę. Aż do pewnego dnia...
- No i gdzie on jest? - niecierpliwiła się Zosia. - Facet leży już od dwóch godzin.
- No, ale raczej nie wstanie i nie odejdzie zniecierpliwiony - pozwoliłam sobie na makabryczny żart. - Kiedy będzie rodzina? - zaniepokoiłam się.
- Wdowa zaplanowała różaniec przy zwłokach na siedemnastą - mruknęła ponuro Zosia.
- Cholera jasna...
- No właśnie.
Kwadrans później, po kilkunastu nieudanych próbach połączenia się z komórką Gucia, musiałyśmy stanąć twarzą w twarz z nieprzyjemnymi faktami. Po raz pierwszy od ponad roku musiałyśmy same umyć zmarłego. Gdy to zrobiłyśmy, wzięłyśmy się za ubieranie.
- Nogi mu z dupy powyrywam, jak się tylko pokaże - mamrotała Zosia, starając się nałożyć eleganckie skórzane rękawiczki na dłonie zmarłego. - Ja już nie mówię o robocie, ale chociaż by, dureń jeden, uprzedził, że go nie będzie. Miałybyśmy więcej czasu, a tak...
- Nie gadaj, tylko rób - ja z kolei starałam się tak zaczesać włosy nieboszczyka, żeby ukryć łysinę. - Może mu włożymy kapelusz? - zaproponowałam w końcu bezradnie, bo włosy za diabła nie chciały się trzymać.
- Oszalałaś? - parsknęła Zosia. - To nie gangster, tylko zwykły urzędnik. Emerytowany w dodatku.
Spojrzałam na zegarek. ,,Mało czasu!", przestraszyłam się. Machnęłam ręką na włosy i zajęłam się makijażem. Na szczęście nie była to kobieta, więc nie musiałam się napracować. Lekkie wyrównanie kolorytu skóry, podmalowanie ust i to w zasadzie wszystko.
- No, gotowe - sapnęła Zosia, zbierając wszystkie nasze przyrządy i błyskawicznie usuwając je do kantorka, bo w głównym wejściu już pojawiła się rodzina zmarłego.
Wiktor wyszedł do nich, witając wdowę z odpowiednio poważną miną. Usunęłyśmy się w cień i zgodnie poszłyśmy na kawę i ciastko. Należało się nam.
- Dobrze, że nie straciłyśmy apetytu - westchnęłam, wyrzucając jednorazowe lateksowe rękawiczki.
- Gdybyśmy miały tracić apetyt po każdym zmarłym, którego przyjęłyśmy do zakładu, to już by nas dawno nie było wśród żywych - zauważyła trzeźwo moja przyjaciółka i wyciągnęła z lodówki rożki z pobliskiej cukierni.
- Swoją drogą ciekawe, gdzie podziewa się Gucio...
- No właśnie - w drzwiach pojawił się Wiktor. - Co się z nim dzieje? Dzisiaj miałem mu zapłacić.
- Przelej mu na konto - powiedziałam ze zdziwieniem.
- Hmm... ten tego... - nasz szef zrobił krok do tyłu. - To ja już z nim załatwię.
- Hej, czekaj - Zosia przytrzymała go za klapę od marynarki. - Ty masz z nim normalną umowę, prawda? - spojrzała na niego wyczekująco.
- Co masz na myśli, mówiąc ,,normalną umowę"? - próbował się wycofać i uciec do siebie. - No, nie mam... - ugiął się w końcu pod naszym wzrokiem. - Płaciłem mu z ręki do ręki.
- A masz w ogóle na niego jakieś namiary? - nagle przyszło mi coś do głowy.
- Pewnie - odpowiedział, ale w jego głosie wcale tej pewności nie było słychać.
I tak od słowa do słowa okazało się, że właściwie nic nie wiemy o naszym koledze.
- Przyszedł, jak dałem ogłoszenie o pracy do lokalnej gazety - tłumaczył się Wiktor. - Chciałem mu dać umowę, ale powiedział, że woli pracować na czarno. Pokazał mi dowód, następnego dnia przyszedł na próbę, ustaliliśmy stawkę i już. A co, źle nam z nim było? - w jego tonie pojawiły się zaczepne nuty.
- Coś mi się zdaje, że go więcej nie zobaczymy - mruknęłam pod nosem. - Ty lepiej sprawdź, czy ci nic nie zginęło - poradziłam Wiktorowi.
- Myślisz?
Rzeczywiście Gucio nie pojawił się już więcej w pracy, ale poza nim samym z zakładu nic nie zniknęło. Po dwóch dniach jego nieobecności postanowiliśmy pojechać do niego do domu. I tu czekała nas niespodzianka. Pod adresem, który ponoć widniał w dowodzie Gucia, była pusta parcela.
- Może źle zapisałeś? - spytałam Wiktora.
Uliczka była niezbyt długa i zabudowana samymi domami jednorodzinnymi. Sprawdziliśmy wszystkie, ale o Guciu nikt tu nie słyszał, poza jedną osobą...
- Gucio, Gustaw... - starsza pani z niewielkiej parterówki patrzyła na nas spod zmarszczonych brwi. - Coś mi to mówi, ale nie wiem co.
- Gustaw W. - podpowiedziałam jej jego nazwisko bez większej nadziei.
- A, rzeczywiście - uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Był tu taki przed wojną - energicznie pokiwała głową. - Ja byłam małą dziewczynką, ale pamiętam, że mieszkał w drewnianym domu, po drugiej stronie ulicy. Cichy był, nie rzucał się w oczy, ale chyba nie za bardzo go tu poważano. Miał jakiś taki nieprzyjemny zawód... Coś mi się kojarzy, że był hyclem.
- A nie grabarzem? - wyrwała się Zosia.
- O to, to właśnie - ucieszyła się nasza rozmówczyni. - Chodziły plotki, że handlował martwą wodą.
- Martwą wodą? - zmarszczyłam brwi.
- Wodą z mycia nieboszczyków - wyjaśniła staruszka. - To był kiedyś chodliwy towar. Można nią było wyleczyć pijaków, odczynić urok, rzucić urok... Była też składnikiem wielu ciekawych eliksirów... - kobieta zanurzyła się w swojej opowieści, a ja poczułam, że robi mi się niedobrze.
Spojrzałam na Zosię. Była blada jak płótno. Czym prędzej pożegnałyśmy się z gadatliwą starszą panią i bez słowa wróciłyśmy do biura. Dla porządku zadzwoniłam jeszcze do swojego kolegi, który po wielu latach służby dochrapał się stopnia aspiranta na miejscowej komendzie policji, i zapytałam, czy może sprawdzić naszego Gucia.
- Nikt taki nie istnieje - Arek oddzwonił po dwóch godzinach. - Gość musiał pokazać sfałszowany dowód. Zginęło wam coś?
Zaprzeczyłam i podziękowałam za pomoc. Zrobiło mi się zimno. ,,Kim on był? I co przez prawie rok robił w naszym zakładzie?", zastanawiałam się.
- Są dwie możliwości - powiedziała Zosia, która szukała w internecie informacji na temat Gucia i martwej wody. - Pierwsza, że to zwykły, normalny, no powiedzmy nie do końca, gość, który z sobie tylko wiadomych względów posługiwał się sfałszowanymi dokumentami. Szukał roboty na czarno, dostał ją i dlatego chętnie wszystko za nas robił.
- Mogło tak być - rzuciłam z ulgą.
- Albo... - Zosia zawiesiła głos.
- Albo? - głośno wciągnęłam powietrze.
- Albo to tamten Gucio... - powiedziała.
Pomyślała o jego lodowatych oczach, o tym, że nigdy nie usiadł z nami, by napić się kawy, zjeść ciastka, ba, nigdy nie widziałam, żeby cokolwiek jadł, że zawsze miał chłodne ręce, co tłumaczył kiepskim krążeniem... I te plastikowe butelki z wodą, które często miał przy sobie. ,,Czy to mogła być martwa woda?", myślałam z obrzydzeniem.
- Nonsens - usłyszałam swój własny głos. - To po prostu jakiś oszust.
,,I tego się będziemy wszyscy trzymać", postanowiłam.
A teraz wodę po myciu zmarłych od razu wylewamy do sedesu. I nie chcę nawet myśleć o tym, że może ona służyć do czegokolwiek innego. Wiktor dał ogłoszenie o poszukiwaniu nowego pracownika. Życie wraca do normy. Tylko czasem... Czasem zastanawiam się, kim naprawdę był Gucio...
Komentarze