Historia

SKUTKI PRAGNIEŃ

Użytkownik usunięty 11 8 lat temu 20 801 odsłon Czas czytania: ~15 minut

Zdarzenie. Szok. Decyzja. Konsekwencje. Teraz gdy się nad tym zastanawiam, próbuję sobie wytłumaczyć, że dobrze zrobiłam, że było warto. Przecież mam to czego chciałam?

Przez ostatnie lata wszystko było jak w cudownym śnie. Wspaniały, kochający mąż, dwoje cudownych dzieci. Mieszkaliśmy na przedmieściach Zielonej Góry gdzie wszyscy się znali. Mieliśmy piętrowy dom z czerwoną dachówką i białym płotkiem. Sąsiedzi byli życzliwi ale nienachalni. Piotr świetnie zarabiał więc ja zajmowałam się wychowywaniem dzieci. Brzmi oklepanie? Dla mnie było idealnie. Miałam wszystko co sobie wymarzyłam. Aż do dnia piątych urodzin bliźniaków. Piotr specjalnie wziął urlop aby pobyć z Anią i Olkiem. Ja pojechałam po tort i dekoracje. Kinderbal miał być w weekend ale w tygodniu chcieliśmy spędzić czas we czworo. Zeszło się dłużej niż planowałam. Byłam jakaś rozkojarzona, tort nie był gotowy na czas, a obsługa sklepu miała problem z zapakowaniem balonów z helem do mojego auta. Do domu przyjechałam dwie godziny po czasie. I te dwie godziny zadecydowały o tym, że miałam być do końca życia nieszczęśliwa i pogrążona w rozpaczy.

Na początku nie zauważyłam niczego niepokojącego. Wyglądali jakby zasnęli oglądając kreskówki. Siedzieli na kanapie. Piotr w środku, przytulając dzieci. Dopiero po kilku sekundach dotarło do mnie, że coś jest nie tak. Najpierw podeszłam niepewnie. Miałam nadzieję, że się zgrywają, robią mi głupi żart. Dotknęłam rączki Ani, która okazała się niepokojąco zimna. Zaczęłam pocierać, chcąc ogrzać jej dłoń między swoimi. Była sztywna. I wtedy... Wtedy próbowałam ich obudzić. Szarpałam nimi, biłam. Zadzwoniłam po karetkę. Chyba szybko przyjechali. Nie pamiętam. Skupiłam się na tym aby ogrzać ciała i obudzić ich. Przecież żyli. Nie umiałam wyczuć pulsu ale przecież nie mogli umrzeć od tak? To nie miało sensu. Takie rzeczy się nie zdarzają. Nie uczciwym, dobrym ludziom. Nie dzieciom. Nie zasłużyli sobie. Nie, nie, nie…

Śniłam. Nie wiem jak długo ale bardzo chciałam przestać. W kółko to samo. Trzy czarne worki wylatujące przez frontowe drzwi perfekcyjnego domu. Głosy nad moją głową „tlenek węgla”, „nie cierpieli”., a potem krzyk. Krzyk, który odbierał mi dech w piersiach.

W końcu się obudziłam. Leżałam na szpitalnym łóżku podłączona do kroplówki. Wydawało mi się, że spałam tygodniami, a tak na prawdę trwało to kilka godzin. Przeraziłam się, że tak będzie wyglądała reszta moja życia. Niekończące się cierpienie. Płacz, leki. Boże, ja już tęskniłam za śmiechem bliźniaków, za głosem Piotra. Wspólne śniadania, spacery po parku, plany na przyszłość. Wszystko mi odebrano. Nie miałam czasu się pożegnać, przygotować... Nie dano mi szansy uratować ich ani umrzeć razem z nimi... Jak miałam żyć? Bez nich? To było niemożliwe.

I wtedy coś mi się przypomniało. Wiedziałam już jak odzyskać odebrane szczęście.

Urodziłam się na Białoruskiej wsi. Wychowywałam się tam przez dziesięć lat. Mama była ciągle w pracy, ojca nie znałam więc zajmowała się mną babcia. Wieczorami opowiadała mi historie, które wtedy uważałam za bajki. Gdy mama dowiedziała się o tym, wściekła się i zakazała opowiadania ich. Myślałam, że nie podobało się jej, że były przepełnione znachorstwem, magią, brutalnością i śmiercią. Mimo to babcia dalej, po kryjomu, opowiadała mi historie o kobietach z naszego rodu. Od pokoleń byłyśmy wyjątkowe. Potrafiłyśmy sprawić aby dziecku przeszła kolka, krowa dawała więcej mleka albo rany szybciej się goiły. To był raptem wierzchołek góry lodowej. Mogłyśmy rzucać uroki, zaklęcia miłosne, zsyłać choroby lub nieszczęścia,, a nawet przywracać z grobu zmarłych.

Wszystkie historie kończyły się tą samą przestrogą. Każde użycie mocy ma swoją cenę.

Wtedy o konsekwencjach nie myślałam. Oczywistym było, że los sam zdecydował za mnie. Nieprzypadkowo umarli tamtego dnia. Daty pogrzebu też sama nie wyznaczyłam. Podano mi ją. Miałam pochować swoją rodzinę w dniu Wszystkich Świętych. Dzień przed Zaduszkami - jedynym dniem w roku kiedy mogłam wszystko przywrócić do normy. To nie mógł być zbieg okoliczności. Przecież nikt normalnie nie organizuje pogrzebu w święto?

Miałam mało czasu. W dwa dni musiałam wszystko przygotować. Zaczęłam gromadzenie niezbędnych rzeczy. Nawet nie panikowałam. Wiedziałam co robić. Z każdym kolejnym przedmiotem czy zielem wracało do mnie coraz więcej wspomnień. Jakby wiedza o rytuale była czymś oczywistym. Zawsze ją w sobie miałam, a kiedy zaczęła być potrzebna, powróciła. Znałam kolejność wykonywanych czynności, skład mikstury, treść zaklęcia. Wszystko wróciło. Po kilku godzinach miałam zebrany cały asortyment. Pozostawała tylko kwesta pozyskania pomocników. Ludzi, którzy pomogliby mi dokonać wymiany z Welesem – bogiem śmierci. Głowiłam się jak to zrobić. Trzy osoby musiały być ze mną na cmentarzu.

Z pomocą przyszła siostra Piotra. Lucyna mieszkała w Niemczech. Miła dziewczyna ale na rzecz kariery poświęciła życie rodzinne i osobiste. Przyjechała w dniu pogrzebu. Wrak człowieka. Jedna nowina zadecydowała o zmianie jej stanu psychofizycznego o 180 stopni. Od razu rzuciła mi się na szyję. Płacząc, obiecywała że zrobi wszystko co w jej mocy aby mi pomóc, wesprzec. Oczywiście mówiła o innej pomocy niż ja oczekiwałam... Ale ona była tym czego potrzebowałam. Z jej udziałem perspektywa zdobycia dwójki kolejnych ludzi była całkiem możliwa.

W dniu pogrzebu padało. Uznałam to za dobry znak, że łatwiej będzie rozkopać mokrą ziemię. Ogólnie towarzyszył mi dobry humor, po prostu byłam zniecierpliwiona. Za parę godzin miałam odzyskać swoją rodzinę. Musiałam tylko odegrać rolę ciepiącej wdowy w żałobie. Założyłam kapelusz z wielkim rondem i woalką. Nie chciałam aby ktokolwiek widział moją twarz. Ktoś mógłby uznać, że moje cierpienie jest mało przekonujące. Wolałam wyglądać na tyle źle aby wszyscy mi współczuli ale jednocześnie nie chcieli przeszkadzać w „trudnych chwilach”. Przed kościołem stała grupa przyjaciół i sąsiadów. Nie było naszych rodzin bo jedyna, która nam została to siostra Piotra. Z nią i moją przyjaciółką Martą weszłam do kaplicy. We dwie trzymały mnie pod ręce, a ja dzielnie udawałam, że ledwo idę. Na końcu drogi czekały na mnie trzy trumny. Gdy podeszłam zobaczyłam śpiących ukochanych. Mieli nienagannie uczesane włosy, wyprasowane stroje i rumiane policzki. Wyglądali niemal błogo. Może nawet na szczęśliwych., a przecież nie żyli... Wtedy pękłam. Nie udawałam. Łzy same popłynęły, a chwilę później wyłam jak opętana dlaczego ich to spotkało. Nie wiem czemu aż tak bardzo mną to wstrząsnęło. Przecież za kilka godzin miałam ich odzyskać... Ale sam fakt, że leżeli w drewnianych pudłach wyłożonych białym jedwabiem było po prostu niesprawiedliwe. Los musiał popełnić pomyłkę przy wyborze swych ofiar. Nie widziałam innego wytłumaczenia.

Na szczęście umiałam to naprawić.

Wieczorem wypogodziło się. Na niebie iskrzyło morze gwiazd. To była idealna noc na odprawianie czarów. Tak. Byłam, jestem i będą czarownicą. Mimo iż mama nie chciała abym kontynuowała rodzinnych tradycji, moja prawdziwa natura wzięła górę. Co więcej – podobało mi się to. Wtedy nie zastanawiałam się czemu matka chciała abym zapomniała o magii. Najważniejsze było osiągnięcie celu. Za wszelką cenę. Dlatego po stypie zaprosiłam do siebie Lucynę, Martę i Kazimierę – starszą, samotną sąsiadkę, która czasami opiekowała się bliźniakami. Otworzyłam wino i dodałam do niego własną mieszankę otumaniającą. Kolejna magiczna mikstura, która przypomniała mi się w momencie kiedy jej potrzebowałam. Już po pierwszym kieliszku były jak w transie. Efekt był lepszy niż się spodziewałam. Zbliżała się dwudziesta druga więc kazałam im wziąć łopaty i pójść do auta. We trójkę robiły dokładnie to o co prosiłam.

Po kilkunastu minutach stałyśmy nad grobami pełnych kwiatów i dopalających się zniczy. Moje towarzyszki oczyściły wszystko i zabrały się do kopania. Szło idealnie, zgodnie z planem. Po niemal godzinie wieka trumien były widoczne. Otworzyły je i stanęły obok zwłok. Ich głowy wystawały z dołów jakby oderwane od ciał i położone na ziemi. Zaczęłam mieszać zioła i przyżądzać napar. Niedługo potem każda dostała po kubku wypełnionym zieloną mazią. Za pięć dwunasta zaczęłam obrzęd. Klęknęłam na wilgotnej ziemi i narysowałam odpowiednie symbole. Wywołując Welesa błagałam go o łaskę i zgodę na wymianę. Po trzeciej formule wzmógł się wiatr, a potem... W przeciągu sekundy zgasły wszystkie gwiazdy na niebie. Groby, drzewa, latarnie i światła uliczne przestały istnieć. Ciemność ogarnęła wszystko dookoła. Nic nie widziałam. Nawet własnych dłoni. Nie wiedziałam czy tak powinno się stać. Jenak nie zaprzestałam powtarzania zaklęcia. Musiałam ich odzyskać. Recytowałam w kółko to samo. Bujając się w przód i tył, złożyłam dłonie jak do modlitwy. Zimny powiew powietrza przeszył moje ciało, a po chwili zerwał się porywisty wiatr. Po kilku chwilach wszystko ucichło i kolejno zapaliły się trzy znicze. Tliły się wątłym światłem aby niespodziewanie eksplodować. Huk był tak ogłuszający, że odruchowo zamknęłam oczy i zakryłam uszy. Gdy ponownie otwarłam powieki wszystko wróciło do normy. Widziałam cmentarz, niebo i ICH. Piotr, Ania i Olek stali przede mną.

Popłakałam się ze szczęścia.

Od razu przytuliłam dzieci. Były zimne i pachniały pudrem kosmetycznym. Nie odwzajemniły uścisku. Piotr również. Stali patrząc przed siebie, z rękoma opuszczonymi wzdłuż ciał. Nie oddychali. Nie przeraziło mnie to. Grunt, że wrócili. Reszta nie miała znaczenia. Poza tym uznałam, że musi minąć trochę czasu zanim odzyskają pełnię sił. Zaprowadziłam ich kolejno do auta, a potem wróciłam do grobów. Lucyna, Marta i Kazimiera leżały w trumnach. Ich twarze zastygły w niemym krzyku, a z ust wydobywała zielona mgiełka. Zignorowałam to. Nie chciałam o tym myśleć. Odzyskałam moją rodzinę.

Tylko to się liczyło.

Zakopałam groby, poukładałam kwiaty i wróciłam do auta. Droga powrotna minęła w milczeniu. W domu położyłam dzieci do łóżek. Przykryłam, przeczytałam bajkę i pocałowałam w czoło. Zostawiłam włączoną lampkę bo Olek nie lubił ciemności. Potem poszłam do sypialni. Piotr leżał tak jak go zostawiłam. Oczy miał nadal otwarte, a łóżko było zimne. Mimo to przytuliłam się do niego i próbowałam zasnąć.

Rano, tak jak zawsze przyrządziłam śniadanie. Posadziłam wszystkich do stołu i bacznie obserwowałam czy wykonają jakiś ruch. Nie jedli. Nadal patrzyli pustym wzrokiem przed siebie. Odruchowo masowałam dłoń Piotra. Wydawało mi się, że zaczyna się robić ciepła. Uśmiechnęłam się do niego licząc, że zrobi to samo. Nie zrobił. W ogóle nie zwracał na mnie uwagi. Żadne z nich. Tłumaczyłam sobie, że potrzebują czasu. Spodziewałam się, że w każdej chwili powróci normalność.

Najpierw nie wiedziałam skąd pochodził ten dźwięk. Dopiero po chwili zorientowałam się, że muzyka z torebki Lucyny. Dzwonił do niej ktoś zapisany „Kochanie”. Przeklęłam w duchu. Szwagierka nie przyznała się, że z kimś się spotyka. Odebrałam wiedząc, że ta rozmowa mnie nie ominie. Okazało się, że dzwoniącym był Bruno, narzeczony. Martwił się o ukochaną. Wziął urlop i był w drodze do nas. Zatkało mnie. Bez namysłu odpowiedziałam, że Lucyna śpi po lekach i nic jej nie jest. Po skończeniu rozmowy wszystko potoczyło się bardzo szybko. Miałam tylko parę godzin aby przywrócić ją do życia. Zostawiłam rodzinę przy stole, a sama popędziłam na cmentarz. W aucie nadal miałam potrzebne rzeczy. Brakowało mi tylko duszy na wymianę. Ale nie miałam na to czasu. Musiałam spróbować. Za dużo miałam do stracenia.

Rytuał przebiegł inaczej niż poprzednio. Mniej dramatycznie, krócej, bez wybuchów. Już po chwili stała obok mnie Lucyna., a oprócz niej Marta i Kazimiera. Porzuciłam je w okolicach szpitala, a siostrę Piotra zabrałam do domu, przebrałam w świeże ubranie i położyłam do łóżka zamykając oczy. Piotra z dziećmi zamknęłam w piwnicy. Chwilę potem pojawił się Bruno. Od razu kazał zaprowadzić się do narzeczonej. Próbował ją obudzić ale szybko się zorientował że coś jest nie tak. Krzyczał do mnie abym dzwoniła na pogotowie. Zrobiłam co kazał. Nie wiedziałam co innego mogę zrobić. Gdy przyjechała karetka, sanitariusze zabrali ją, a Bruno pojechał za nimi. Razem ze mną. Niemal siłą wepchnął mnie do swojego auta. Byłam jedyną rodziną Lucyny i tylko mi mogli w szpitalu udzielić informacji.

W szpitalu myślałam tylko o Piotrze i bliźniakach. Podczas gdy mnie nie było w domu oni mogli dojść do siebie i nie rozumieć co się dzieje. Mogli zgłodnieć albo próbować wydostać się i ktoś by ich zauważył... Wtedy zdałam sobie sprawę, że tej kwestii nie przemyślałam. Co będzie dalej, gdy będą już normalni? Postanowiłam nie zawracać sobie tym głowy. Póki co musiałam jak najszybciej do nich wrócić., a wcale się na to nie zanosiło. Siedzieliśmy w poczekali kilka godzin. Dopiero wieczorem wyszedł do nas lekarz. Nie wiedział co dolega Lucynie. Nigdy z czymś takim się nie spotkał, co uznałam za kłamstwo bo przecież parę godzin wcześniej podrzuciłam pod drzwi szpitala dwie osoby z takimi samymi objawami. Ktoś musiał je zauważyć... Jednak kolejny raz zignorowałam swoje przeczucia. Skupiłam się na słowach lekarza. Wszystkie badania wykazywały, że nie żyje. Jednak potrafiła stać, chodzić. Mieli kilka podejrzeń ale każde sprowadzało się do czekania. Bruno był wściekły. Postanowił, że zabierze ją ze sobą do Niemiec. Uważał, że tam lepiej się nią zajmą. Byłam w siódmym niebie. Wypełniając kilka papierków pozbyłam się problemu.

Kiedy wróciłam do domu było dobrze po północy. Skierowałam się do piwnicy. Od razu zauważyłam, że ich postawa uległa zmianie. Co prawda stali w tych samych miejscach, w których ich zostawiłam ale mieli skulone ramiona i pochylone głowy. Ucieszyłam się. To ewidentnie świadczyło o tym, że się zmęczyli. Ludzki odruch. Dopiero gdy spojrzałam Ani w oczy dostrzegłam, że zaszły szarawą, przekrwioną błoną. Podobnie było u Olka. Gdy podeszłam sprawdzić oczy Piotra, ten podiósł głowę i próbował coś powiedzieć. Niemal krzyknęłam z radości. Rzuciłam mu się na szyję i zaczęłam całować lodowatą twarz. Postanowiłam zostawić ich na noc w piwnicy. Miałam wrażenie, że odpowiadają im panujące tam warunki. Sama skierowałam się do sypialni, kolejny raz próbując zasnąć.

Rano, z zamyślenia wyrwał mnie dzwonek do drzwi. Zwlekłam się leniwie z łóżka, wymyślając wymówkę aby pozbyć się nieproszonego gościa. Jednak gdy tylko zobaczyłam kto stał w progu, wiedziałam, że nie będzie łatwo. Postacią stojącą w drzwiach była moja babcia.

Myślałam, że nie żyje. Czułam, że jest inaczej ale mama zarzekała się, że umarła niedługo po naszym wyjeździe. Od razu, bez żadnego powitana minęła mnie domagając się informacji gdzie chowam swojego męża i dzieci. Powiedziała, że zrobiłam coś potwornego i jeśli nie przywrócę równowagi, konsekwencje odczuje każda żywa istota. Próbowałam jej wyjaśnić, że wszystko jest w porządku, że jej prawnuki mają się świetnie, wracają do sił i na pewno bardzo chciałyby ją poznać. Tłumaczyłam, że Piotr jest najcudowniejszym człowiekiem na świecie... Ale ona na słowo „człowiek” wpadła w szał. Krzyczała, że zawiodła się na mnie, że jestem głupia skoro posługiwałam się czarną magią, że kobiety z naszego rodu takie nie są... Cały czas chodziła po domu, zaglądając do kolejnych pomieszczeń. Dopiero wtedy zauważyłam, że w ręku trzyma maczetę. Od razu zrozumiałam, co miała na myśli mówiąc „przywrócić równowagę”. To już nie była ta babunia, którą pamiętałam z dziecięcych lat. Ta osoba była obca i wtargnęła do mojego domu aby zabrać mi moje szczęście.

To co wydarzyło się później pamiętam jak przez mgłę. Miałam w ręku nóż... Przepychałyśmy się. Drzwi piwnicy... Zleciałyśmy na sam dół,, a tam... Oni byli już w pełni sił. Przez lufcik, poranne słońce rzuciło poświatę na ich twarze. Wściekłe, dzikie, agresywne. Udało mi się szybko podnieść i cofnąć ale leciwa kobieta nie miała takiego refleksu. Została niemal natychmiast przygwożdżona do ziemi. W ciągu sekundy krew polała się strumieniami. Krzyczała, że te potwory to moja wina i tylko ja mogę zapobiec(...). Nie dokończyła czemu mogę zapobiec bo Olek wgryzł się w jej szyję. Wtedy usiadłam na szczycie schodów obserwując swoją rodzinę. Gdy skończyli pożerać babcię zwrócili się w moją stronę. Ich oczy, twarze i ciała we krwi... Byli tacy szybcy... Wyszłam, ryglując drzwi i zastawiając je kredensem.

Musiałam coś wymyślić. Moi ukochani... Moi najbliżsi... Nie mogłam ich tak zostawić – w piwnicy, marznących i głodnych…

Liczyłam, że moja magiczna natura coś mi podpowie ale jak na złość milczała. Położyłam się na kanapie w salonie i zawinęłam w koc. Musiałam długo leżeć. Gdy otworzyłam ponownie oczy słońce zdążyło już zajść. Kompletnie straciłam poczucie czasu. Odgłosy z piwnicy ucichły. Moją uwagę przykuły hałasy z ulicy. Wyjrzałam przez okno. Sąsiedzi, każdy w zasięgu mojego wzroku, w pośpiechu pakowali walizki do aut. Nic nie nie rozumiałam ale miałam złe przeczucia. Czułam jakby żołądek zmalał do rozmiarów orzecha laskowego i palił się żywym ogniem. Zignorowałam to. Nie miałam teraz na to czasu. Wyszłam na podwórko i skierowałam się do człowieka będącego najbliżej. To był Janusz. Otyły, łysiejący facet po sześćdziesiątce. Wdowiec. Mieszkał sam z pięcioma kotami, które umieszczał w transporterach na tyle swojego wozu. Nawet na mnie nie spojrzał. Na moje pytania odpowiadał zdawkowo. Kazał mi włączyć wiadomości. Poradził żebym się spakowała i uciekła jak najdalej. W jakieś odludne miejsce. Wróciłam do domu i włączyłam telewizor. Na wszystkich programach nadawali to samo. Chaos, panika i ucieczka. Mówili o chorobie, która wymknęła się spod kontroli, o tym jak szybko się rozprzestrzenia, a chorzy są agresywni i bardzo niebezpieczni. Radzili aby ludzie zaryglowali się w domach i nikogo nie wpuszczali. Włączyłam laptop i zajrzałam do Internetu. Filmiki z ludźmi atakujących wszystkich dookoła miały miliardowe odsłony. Nikt nie wiedział z czym mają do czynienia. Żadne ciosy czy broń nie dawały oczekiwanych rezultatów. Ludzie jedli ludzi.

Ponownie spojrzałam za okno. Dotarło do mnie, że jedyne źródło pożywienia moich bliskich właśnie się pakuje i ucieka. Nie byłam wtedy gotowa, działałam bezmyślnie. Wyszłam z domu i rozejrzałam się. Janusz grzebał w garażu w poszukiwaniu czegoś co widocznie uznał za niezbędne do zabrania. Wykorzystując okazję podbiegłam do jego auta i wyjęłam cztery transportery z kotami w środku, po czym czmychnęłam za swój dom. Pchnęłam okno lufcika, a następnie wrzuciłam do piwnicy koty, wcześniej łamiąc im łapy. Dzięki temu moi najbliżsi nie musieli ich łapać. Słyszałam jak je dorwali. Strasznie głośno mlaskali.

Wróciłam do domu. Potrzebowałam przygotować się na to co nadejdzie. Musiałam wiedzieć jak przetrwać i ocalić rodzinę. Oglądałam kolejno, nowo umieszczone informacje. Robiłam notatki, plany. Straciłam rachubę czasu. Minęły dwa, a może sześć dni? Przestałam na to zwracać uwagę. Dopiero gdy kolejna fala uciekinierów zaczęła robić raban wyrwałam się z amoku. Piotr z dziećmi też usłyszeli. Ich zawodzenie było niczym błagalny śpiew piskląt. Chciałam do nich pobiec, uspokoić, zapewnić że robię wszystko co w mojej mocy... ale w przedpokoju zatrzymałam się. Stanęłam na przeciw lustra przyglądając się swojemu odbiciu. I właśnie wtedy – w tamtym momencie miałam ostatnie magiczne widzenie. To było tak okrutne przebudzenie... Konsekwencje. To czego tak usilnie unikałam. Wskazówki, przeczucia, sumienie – wszystko wróciło. W jednej chwili zrozumiałam co uczyniłam i czym zapłaciłam.

Patrzyłam na odbicie, które przedstawiało mnie i nie mnie jednocześnie. Ciało było moje –, a właściwie to co z niego zostało. Wisząca, szara skóra, zamglone oczy, oklapłe, tłuste włosy. Bezwiednie uchylone usta obnażające brudne zęby. Ale to nie byłam ja. Nie byłam kompletna. Brakowało mi najważniejszej części. Duszy.

Wiedziałam, że jej nie mam i nie odzyskam. To była moja konsekwencja. Moja kara za rytuał. Wszystko zrobiłam źle. Moje wspomnienia były niekompletne. Zignorowałam wszelkie sygnały. Zaduszki były moją szansą na pożegnanie się, porozmawianie po raz ostatni. Nie powinnam zatrzymywać ich przy sobie... Ostatnia wizja czarownicy ukazała mi co zrobiłam. Cały ból świata, który spowodowałam i którego nie da się już naprawić. Wraz ze śmiercią babci, zabiłam ostatnią nadzieję ludzkości. Dlatego kara jest tak surowa.

Czuję i myślę. Mam pragnienia i wspomnienia. Moja świadomość jest nienaruszona. Ale moje ciało... rozkłada się bo bez duszy jest martwe. Jestem żywym trupem.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać
Dokonaj zmian: Edytuj

Komentarze

Fajne, ale jak dla mnie trochę... jakby nudne. Tak czy inaczej, oby więcej, bo masz talent! <3
Odpowiedz
Dla mnie bardzo słabe 0/10
Odpowiedz
Dobre, bardzo dobre :)
Odpowiedz
A mi się trochę kojarzy z "Zimowymi Dziećmi".
Odpowiedz
wow szacun :)
Odpowiedz
Bardzo dobre :)
Odpowiedz
Świetne opowiadanie, bardzo wciągające i ciekawe :)
Odpowiedz
Naprawdę fajne :D Plus za Welesa (y)
Odpowiedz
Super xd
Odpowiedz
Świetne, naprawdę..10/10
Odpowiedz
Długo kazałaś czekać na kolejną opowieść ale było warto ;) Oby więcej w nowym roku ;)
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje