Historia

Piwnica

marysu 3 8 lat temu 4 915 odsłon Czas czytania: ~10 minut

Dzień zaczął się mroźnie. Szron krył się haftem na wewnętrznej stronie okna w pokoju Magdaleny, znacząc koronką cieni bielony parapet i północną ścianę. Potem było skrzypnięcie drzwi i burknięcie ojca, wzywającego do codziennych obowiązków. Stopniowo oswobadzając się z kolejnych warstw puchowej kołdry i koca z włóczki, dziewczynka otwierała swoje uszy na kolejne dźwięki.

W sąsiednim pokoju kwilił najmłodszy z jej braci, Marcin, zaraz uciszony uspokajającym szeptem matki i kierujący całą energię w ssanie piersi. Dwoje z następnych dzieci w kolejności wieku wciąż mocno spało, przytulonych do siebie w parodii uścisku złotowłosych kochanków.

Listopadowe poranki nie należały do najprzyjemniejszych, zwłaszcza w tym starym przedwojennym domu na krańcu wioski, położonego siedem kilometrów od najbliższego sklepu spożywczego i dwieście metrów od kościoła, co samo w sobie było ciekawym podsumowaniem obrazu polskiej wsi wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Sam dom był nieszczelny i mróz wślizgiwał się do środka przez niezasłonięte gazetami szczeliny w oknach. Kaloryfery były zimne już późną nocą, a rozpalenie w piecu było jednym z głównych zadań Magdy zaraz po przebudzeniu.

Zmieniwszy wytartą piżamkę na codzienne ubranie, skierowała się do piwnicy. Mijając kuchnię porwała ze stołu wysuszone jabłko - na śniadanie był czas potem, po wykonaniu podstawowych obowiązków. Nie chciała tracić czasu na przygotowanie posiłku przed skończeniem swojej pracy, bo nikomu nie chciała tak podpaść, jak swojemu ojcu. Grzegorz Kraśko był dobrym człowiekiem, ale dość nerwowym. Nigdy nie chciał mieć dzieci, ale kiedy już się trafiło wolałby chłopca, nie średnio urodziwą dziewczynę jaką stała się Magda. I chociaż potem jego żona powiła mu dwóch synów, jego ogorzałe oblicze zasnuwało się cieniem ilekroć spojrzał na swoją pierworodną. Czasem zabierał ją ze sobą do swojej znajomej z sąsiedniej wsi, Małgosi - cieszyła się na te chwile spędzone z ojcem, jednak nie do końca przepadała za tymi wizytami. Pani Małgorzata była ładną kobietą o długich nogach i grubych okularach, a jedną z jej nielicznych pasji była farmaceutyka. Zaopatrzenie jej płóciennej apteczki było imponujące, a ona sama często doradzała matce Magdaleny w doborze leków na jej niekończące się migreny i powikłania poporodowe. Nie wiedzieć czemu zazwyczaj tętniący życiem dom jej znajomej był pusty kiedy tam docierali, a ojciec ze swoją koleżanką znikali w którymś z pokojów, polecając jej bawić się z psami na piaszczystym podwórku, czy oglądać programy na kolorowym Rubinie.

Kiedy minęła długi korytarz przebudówki i stanęła nad schodami wiodącymi do piwnicy musiała policzyć w myślach do sześciu, żeby wyzbyć się irracjonalnego lęku. Nie wiedzieć czemu ta liczba zazwyczaj działała na nią uspokajająco, a chociaż ciężko jej było się do tego przyznać nawet przed sobą, widok ginących w mroku schodów był jedną z tych rzeczy, która wymagała specjalnego wsparcia. Pierwsza część pomieszczenia była niewielka i podmokła, zapadły strop podtrzymywały ceglane łuki, a dopiero kolejna część (ta, w której znajdował się piec) miała twarde podłoże. Babcia Sławka zwykła opowiadać, że w pierwszej części podziemia - tej nie zalanej cementem- spoczywał trup niemieckiego oficera, którego wykończyli wieśniacy w czterdziestym czwartym. Mówiła też o pochowanej w ogrodzie sąsiada niemieckiej rodzinie, która zwykła wędrować podziemnymi tunelami i stukać w stropy piwnic, mając cichy stukot w podłogach sypialni za jedyny wyrzut za brak chrześcijańskiego pochówku. Była też czwórka dzieci - trzech chłopców i dziewczynki - która pod nieobecność rodziców zjadła obsypane cukrem muchomory, przygotowane specjalnie na wytępienie much. Kiedy wujostwo babci wróciło wozem z miasta znaleźli na podwórku powykręcane ciała dzieci, z fartuszkami zaschniętej piany wytoczonej z sinych ust. Historii tych było wiele, a każda była gorsza od poprzedniej, a starsza kobieta zdawała się mieć ich niewyczerpany arsenał. Wiadomości te jednak nie robiły specjalnego wrażenia kiedy słuchało się babci w jasno oświetlonej kuchni, zagryzając cytrynową herbatę jeszcze ciepłą drożdżówką i wsłuchując się w usypiający ton głosu, ale tutaj na dole sprawy miały się zgoła inaczej.

Raz... dwa, trzy policzyła w myślach, zstępując na schody. Na dole woniało szlamem, zapachem całkiem naturalnym w tak zawilgoconym miejscu, jednak poza błotem inny zapach przebijał się nieśmiało na powierzchnię. Woń tak nieuchwytna, że ciężko było ją jednoznacznie określić. Było to coś słodkiego, ale nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Była to słodycz mięsa, którego zbyt długo leżało w słonecznym pomieszczeniu, mające za jedyne towarzystwo kłęby much i pierwszych czerwi.

...cztery, pięć, sześć.

Starając się nie oddychać przez usta, dziewczynka jak najszybszym krokiem przebyła resztę drogi dzielącą ją od właściwej piwnicy i szybkim ruchem (tak szybkim, żeby nie dać szansy żadnej obcej ręce dotknąć grzbietu jej dłoni) nacisnęła włącznik światła. Znalazła się w zagospodarowanej części piwnicy - po swojej lewej stronie miała niewielką górę węgla i drewna, pod przeciwległą ścianą znajdował się piec. Piec był stary i wysłużony, ale dzielnie służył swojemu domu - po chwili wydłubywania popiołu i grzebania pogrzebaczem, wnętrze rozjaśniło się żarem świeżego opału. Magda zostawiła otwarte drzwiczki pieca i rozłożyła się na pieńku naprzeciw. Podgryzając jabłko i machając nogami dla pobudzenia krążenia zastanawiała się nad kolejnym zadaniem tego dnia. Po powrocie mogła zjeść śniadanie z resztą rodziny, następnie napoić cielaki w obórce - jeden z nich miał zaledwie dwa dni, pojenie go wciąż sprawiało trudności - potem zaś...

Po ścianie naprzeciw jej przesunął się cień, wyrywając ją z zamyślenia.

Dziewczynka drgnęła, upuszczając resztkę jabłka, które potoczyło się po zakurzonej podłodze w kierunku wyjścia. Jej oczy śledziły owoc, który zakołysał się lekko i zatrzymał tuż przed granicą pierwszej części piwnicy. Na ile jej siedmioletnie oczy mogły stwierdzić, za ogryzkiem nic się nie znajdowało, żaden kształt nie rysował się w lekkim mroku, mimo to cień wciąż chybotał się na ścianie.

- Tato? - zapytała, ledwo artykułując słowo przez ściśnięte nagłym skurczem gardło. Wiedziała, że ojciec jest zajęty na górze dojąc krowy oraz przerzucając bydlęce odchody na drugą stronę obory i raczej nie miał powodu żeby schodzić do piwnicy, ale lepsze było to wytłumaczenie niż

to on to żołnierz z piwnicy to coś to te dzieci to coś złego to przyszło po mnie bo jest głodne

...żadne.

Nie doczekała się odpowiedzi. Tymczasem cień był tam, wysoki i sięgający czubkiem sufitu, cichy, oczekujący.

Dziewczynka stanęła na chwiejących się nogach i stopami w za dużych gumofilcach (należały do matki) postąpiła dwa kroki w kierunku wyjścia. Ze swojego miejsca widziała zarysy łuków i obłą linię rur dostarczającą wodę do stajni. Kilka metrów dalej majaczył niewyraźny zarys schodów, teraz jednak dystans ten był porównywalny do kilometrów, tak samo nieosiągalnych do przebycia.

Nie mogła zliczyć ile czasu spędziła tam na dole, nieruchomo wpatrując się w cień który ani myślał się poruszyć, jednak nawet ona w swoim dziecięcym rozumowaniu wiedziała, że zmarnowała go wystarczająco. Mając wybór między byciem pożartą przez stwora z piwnicy a pasem ojca, z czego to drugie było coraz bardziej realne, Magda zadecydowała. Jednym susem przeskoczyła granicę piwnic i nie wyłączając światła (później miało się jej za to dostać, ale to była ostatnia rzecz, jaką się w tej chwili przejmowała) ruszyła w stronę schodów. Przez chwile jej wyciągnięte ręce poczuły opór, jakby szorstkiego materiału, ale zaraz bariera ustąpiła, a rozpęd biegu niemal rzucił nią o schody.

Dziewczynka podniosła się na obolałych kolanach rada, że krawędzie betonowych stopni były stępione intensywnym użytkowaniem i uniosła głowę w samą porę, żeby jej uszu dobiegły niewyraźne odgłosy kroków. Nie dochodziły one jednak z dzielącej ją o piętnaście kroków góry jak miała nadzieję, lecz z dołu. W zwierzęcym odruchu odwróciła się do źródła dźwięku i stawiając nierówno krok tyłem pod górę potknęła się ponownie. Rozkazała swoim nadgarstkom podnieść jej obolały tyłek, ale jej ręce zdawały się być częścią zupełnie innego ciała i za nic miały polecenia jej mózgu. Były tylko jej wytrzeszczone oczy, wlepione w ciemność poza kręgiem światła i uszy, teraz podwójnie wyczulone na wszystkie odgłosy.

Coś się zbliżało w ciemności. Czuła to wyraźnie. Mlaszczące odgłosy brzmiały, jakby coś, cokolwiek to było, przedzierało się przez szlam zalegającym podłoże piwnicy.

Raz dwa trzy cztery pięć sześć raz dwa trzy cztery pięć sześć raz dwa trzy

- Chodź do nas.

Głos był cichy i niewyraźny. Brzmiał tak nisko, że dziewczynka nie była pewna czy brzmiał on z dołu, czy ze środka jej głowy, przerywając jej uspokajającą mantrę.

- Tu... jest zimno - chlupoczący dźwięk rozległ się ponownie i Magdalena z przerażeniem dostrzegła rozlewające się kręgi wody niemal przy granicy cienia i światła. To zmienił się, z proszącego na podekscytowany, niemal wyczuwało się w nim cień uśmiechu - karmiono nas tym, co odeszło w zły sposób, ale czekamy już zbyt długo.

Ostatnie słowa zabrzmiały jak "eekamy juszz byt ugo" - jakby cokolwiek chowało się na dole, dawno odwykło od używania ludzkiej mowy.

Albo miało zapchane usta. Czymś, co przed laty mogło z nich wypłynąć, okrywając ciało jak groteskowy śliniak założony do posiłku, który miał nigdy nie nadejść.

- Obudzono nas. Czy to ty?

Skórzany bucik pojawił się w kręgu światła i to, a może fakt, że bucik był pęknięty i wychodził z niego napuchnięty palec, było granicą wytrzymałości dla Magdy.

Ostatnie pytanie zabrzmiało jak wyrzut:

- Kto odliczał?

Naraz wszelkie trzymające ją więzi przerażenia pękły, wyłączając mózg i obnażając czystą i destrukcyjną panikę. Nie myśląc o tym, jak czarno fioletowy był wystający palec i jaka wydzielina ścieliła się kożuchem na zgrzebnym, powoli wstępującym w światło kubraczku, dziewczynka wyskoczyła z piwnicy, sadząc po kilka stopni naraz, nie zwracając uwagi na krwawiące kolana i obolałe łokcie.

I nie oglądając się za siebie.

Kiedy wyskoczyła z obory na światło dzienne, słońce stało już wysoko. Przed domem stał biały fiat który rozpoznawała jako samochód lekarza, gdyż ten był częstym gościem po licznych porodach matki. Był on także starym znajomym ojca od kieliszka i w Magdę wstąpiła nadzieja na uniknięcie kary. Lekarz był prostym wiejskim chłopem i podzielał poglądy starego Kraśko, a narzekania na ówczesny rząd i złodziejski kler miały zwyczaj ciągnąć się długo po noc, przy akompaniamencie haseł związkowych i pomstowań na sąsiadów.

W kuchni było pełno ludzi. Obie ciotki - Beata i Leosia rozprawiały o czymś głośno przy stole, Babcia Sławka trzymała za tył pieluchy wyrywającego się Karola, starszego z braci Magdy.

To on właśnie jako pierwszy, mimo swojego dwuletniego wieku zorientował się, że coś jest nie tak, kiedy skulona na kanapie matka nie odpowiadała na coraz gwałtowniejsze prośby o przygotowanie posiłku.

Młodszy z braci miał dwa tygodnie kiedy wyciągnięto go spod ramienia matki gdy było pewne, że ta już nie wstanie.

Wylew krwi do mózgu, ogłosił po kilku dniach lekarz i nikogo to specjalnie nie zdziwiło. Katarzyna Błażko piła kawę w ilościach hurtowych, od papierosów nie stroniła nawet podczas ciąży, a na bóle głowy skarżyła się od miesięcy. I jeśli kogoś dziwiło szybkie wydanie wyroku i brak szczegółowej sekcji u dwudziestosiedmiolatki, to nikt nie dał tego znać po sobie. To była wieś, mała źle zagospodarowana osada na wschodnim krańcu Polski i nie dziwienie się niczemu wchodziło ludziom w krew tak, jak niezdrowe przyzwyczajenia zwykły wchodzić w życie: powoli i nieodwracalnie.

Miesiące po śmierci matki były wyjątkowo ciężkie. Pomoc sióstr ojca początkowo okazała się bezcenna, jednak z czasem ich cierpliwość do czwórki dzieciaków, z których trójka wciąż obficie robiła w powijaki, a każde z nich było bardziej wrzaskliwe od poprzedniego, malała wprost proporcjonalnie do ilości przepranych pieluch z tetry. Wsparcie ciotki Leosi została wymówiona natychmiast i dość gwałtownie, kiedy ojciec nakrył ją na zmuszaniu szesnastomiesięcznej Agnieszki do zjedzenia własnych wymiocin. Ciotka opuściła w atmosferze potępienia, a obowiązków domowych przybywało.

Kolejny ślub odbył się niespełna dwa lata później (ciotka Leosia nie omieszkała zadbać o własne zaproszenie), a pierwsze dziecko państwa Małgorzaty i Grzegorza Kraśko przyszło na świat kilka miesięcy później.

Magdalena nigdy później nie zeszła do piwnicy. Choć przypłaciła to kilkukrotnym laniem pasem i jednym wybitym zębem (na szczęście mlecznym), nic nie było w stanie zmusić jej do zejścia pod ziemię. Babcia musiała coś przeczuwać, bo zaczęła wyręczać wnuczkę w tym obowiązku, a potem rozpalenie w piecu przejęła macocha. To ostatnie wydawało się dziewczynce krzywym uśmiechem losu. Leżąc nocami w łóżku i wsłuchując się w na pozór życzliwe szepty, coraz to umacniała się w strasznym podejrzeniu, które co prawda bladło o poranku, ale jego cień już na stałe zadomowił się w jej wnętrzu. Czasem w magicznym momencie na granicy jawy i snu, kiedy ciało stawało się ociężałe, a umysł unosił się leniwie czekając na moment, kiedy cienki sznurek łączący go z ciałem puści i wiatr uniesie go jak latawiec, uszu dziewczynki dobiegały dobiegające spod dywanu ciche stuknięcia. Nigdy nie przekraczały sześciu razy.

I nigdy, ale to przenigdy nie podzieliła się swoimi wrażeniami z kimkolwiek, wliczając w to jej ukochanego kota Błyskawicę, czy misia Cytruska. Nikt poza nią się nie dowiedział, że kiedy ostatnim razem przechodziła obok wejścia do piwnicy, do głosów z dołu doszedł kolejny.

Głos jej matki.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaciekawiło mnie to.Ale o co właściwie chodziło w tym tekście?Będzie następna część?
Odpowiedz
Bardzo dobre, świetne nawet można rzec. Jedno z lepszych ostatnio na stronie :)
Odpowiedz
Bardzo dobre . Lubię taki styl :) 10/10 !!
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje