Historia
Grabienie nowobogackich pseudo-herezjarchów
Kerwiński wpadł do mojego pokoju, spojrzał na mnie rozdziawionymi oczami i wydyszał:
– Chodź, chodź, szybko.
– O co...
Nie cackał się – chwycił za ramię i tyle. Oderwany od maszyny do pisania zostałem doprowadzony przez tego spasionego byka pod jego stodołę. Niedaleko, bo mieszkał naprzeciwko.
– Stara zajmuje się psem – wypluł spomiędzy obwisłych, zarośniętych policzków. – A ty tym musisz, bo ja to... Nie, ja to nie, się boję.
– Szopy się boisz, Kerwiński?
– Nie szopy – machnął ręką i strzelał niespokojnym wzrokiem na wszystkie kierunki. – W dupę z tym, do środka spójrz.
Zbliżyłem się do zaryglowanych drewnianych drzwi. Nim otworzyłem, wpadła mi myśl:
– A co z tym psem takiego?
– Stara, stara, jej to zostaw – odparł, ponaglając ruchami dłoni.
Ostrożnie przesunąłem rygiel.
– A nie, kurwa, bo nie zobaczysz – zreflektował się nagle i pobiegł ku swojej chałupie.
– Czego?
Nie odpowiedział, tylko krzyczał coś do żony przez otwarte okno o latarce. Kobieta odkrzyknęła i już po chwili Kerwiński – niosący światło – był z powrotem.
– Tera, dawaj.
Uchyliłem drzwi stodoły.
– Głębiej trzeba.
W asyście wiązki jasności, zrobiłem kilka kroków naprzód. Rozejrzałem się – sam syf wokół. Siano, rupiecie, przerdzewiałe auto pozbawione trzewi. I jęk. Odwróciłem się ku tłuściochowi stojącemu bliżej wejścia.
– Co to? – Przytknąłem rękę do ucha.
– Tylko spokojnie, spokojnie – rzekł bardziej do siebie niż do mnie.
I skierował światło w kąt. Tam siedział na ziemi mężczyzna. Wytrzeszczał oczy. Cały na biało. I na czerwono; jedno ramię czerwone. Nic nie mówił.
– Kurwa? – Cofnąłem się od niego o krok. – Co jest? Kerwiński, cholera, kto to?
Wieśniak przełknął ślinę. Zakręcił młynka ręką w powietrzu, zbierając słowa.
– Grabiami mu... – wydukał. – O tam, widzisz, jak ja mu...
I potrząsnął latarką.
– Gdzie ty mu?
– No tu. – Popukał się w bark. – Gdzieś.
– Przytłukłeś!? – krzyknąłem zszokowany.
Zbliżyłem się do obcego, by mu się przyjrzeć. Miał kilka ciemniejszych dziurek, z których wciąż wyciekała krew, pożerając coraz to więcej bieli na szacie. Trząsł się i nawet wychylił się ku mnie, ale szybko się cofnął, jęknąwszy z bólu. Usta miał zapchane brudną szmatą. Trzymane z tyłu ręce wskazywały na to, że jest przywiązany do pionowej belki sterczącej za nim.
– Dzwonię...
– Nie.
Kerwiński, znalazłszy się nagle tuż obok, zakleszczył spocone palce swojej włochatej łapy na moim nadgarstku.
– Nie chcę do więzienia – szepnął. – Tutaj nie trzeba dzwonić, nie wiesz jeszcze, ale nie trzeba, na miłość boską...
– Na miłość boską – podchwyciłem – masz w szopie zmasakrowanego człowieka!
Zacisnął mocniej dłoń.
– Nie trzeba, Kehl.
Instynkt przetrwania wyraźnie nakazał, bym kiwnął głową, a kiedy tylko to zrobiłem, Kerwiński złagodniał. Przycupnął na drewnianej skrzynce i ukrył twarz w dłoniach.
– To co zamierzasz?
– On po niemiecku chyba szprecha. Dogadasz się z nim?
Spojrzałem na więźnia. Patrzył błagalnie, próbując doszukiwać się we mnie ratunku.
– Bo po naszemu to on nic.
– Ty, ale ja nie chcę współudziału. Ja tu spokoju przyjechałem szukać!
Najchętniej wyszedłbym z szopy, ale wieśniak by mi nie pozwolił. Niczym przerażone zwierzę, gotów był i mnie tymi samymi grabiami przytłuc, a potem usadzić naprzeciwko tamtego biedaka, bym z nim się porozumiał, choćby za pomocą jęków.
– Nie bój się, ja o to zadbam – zapewnił, kiwając głową. – Wyjdziesz cało, czysty, przysięgam. Tylko no... Pogadaj ciut.
– Chyba mi się to, kurwa, śni – westchnąłem.
Podszedłem do skrępowanego Niemca.
– Deutsche? – zapytałem.
Jęki się nasiliły, zaczął się wiercić.
Przykląkłem i odwiązałem mu szmatę z tyłu głowy, po czym wyjąłem mu ją ostrożnie z ust. Zawył, wywrzeszczał kilka przekleństw, na co Kerwiński aż się zabulgotał i zaczął się drzeć jeszcze głośniej, by tamten zamknął pysk.
– Cisza – zakomenderowałem po niemiecku, chwytając jeńca za podbródek.
– Pierdol się! – odwarknął przez zaciśnięte z bólu zęby. – Zdycham, zdycham!
– Morda!
Jeszcze trochę się powiercił, aż ostatecznie gniew ustąpił miejsca nadziei.
– Ratuj mnie, błagam, błagam.
– Co gada? – Kerwiński nachylił się nad nami.
Spławiłem go machnięciem ręki.
– Kim ty jesteś i co tu, do cholery, robisz?
– Fiut grabiami mnie! Nawet nie wiesz, jak to cholernie boli...
– On o mnie, ta?
– Cicho, nie – skłamałem. – Tak z dupy, co?
I by uczynić go nieco szczerszym, dotknąłem palcem – brzydząc się samych wgłębień – okolic rany. Syknął, cisnął wiązankę, a spanikowany Kerwiński zaczął się domagać wyjaśnień.
– Wiem, co robię. Wracaj do tej swojej.
Zamyślił się; zmarszczył brwi, zwiesił wzrok. Wreszcie kiwnął głową i powoli się wycofał ze stodoły, pozostawiając mi latarkę.
– Jestem niewinny – wyjaśniał Niemiec, korzystając ze z pozoru korzystnego obrotu sytuacji. – Ten bydlak...
Znów nacisnąłem, mówiąc:
– Tylko nie bydlak o panie Kerwińskim.
Wył i przytakiwał posłusznie jednocześnie.
– I bez ściemy.
– Przyjechałem zwiedzać tę pieprzoną wieś, z chłopakami, i nagle ten dziad – wyjęczał. – Pan Kalwiski, znaczy się.
– Kerwiński. Co to za chłopcy i gdzie są teraz?
– Spieprzyli. Ale pewnie właśnie zawiadamiają służby, więc jeśli nie chcesz mieć przejebane, dzwoń szybko też.
Uśmiechnął się szelmowsko, wyczuwszy, że ma przewagę. Rozprostowałem się zaniepokojony. Głupotą było wdawanie się z nim w rozmowę bez wcześniejszego wypytania samego agresora.
– Zaczekaj.
I wyszedłem z szopy. Kerwiński stał na zewnątrz, wtykając głowę przez otwarte okno do domu i bełkocząc coś do żony.
– Udaje niewiniątko – mówię mu. – Jak to w ogóle było, co?
Cielsko odwróciło się ku mnie.
– Do tego trzeba po maluchu.
I kiwnął ręką, bym wlazł razem z nim do domu. Spoglądając jeszcze w stronę stodoły i mając w pamięci wykrwawiającego się tam Niemca, przystałem z ciężkim sercem na zaproszenie.
Usiedliśmy do stołu. Mocne, grube dłonie gospodyni postawiły butelkę wódy na stole wraz z trzema kieliszkami, które w chwilę później już były pełne. A po kolejnej chwili – puste.
– Primo – zaczął Kerwiński – niczym się nie przejmuj. Tutaj na tym zadupiu nic nam nie grozi.
– Samosądy to przeszłość – wtrąciłem zmieszany. – Teraz prawo sięga wszędzie.
– Pierdolenie o Szopenie. Sąsiad, ale że przyjechałeś z miasta, więc jeszcze nie nawykłeś, to wybaczam Ci. Po drugie, ten szczyl mi z psem...
Urwał zdanie, rozejrzał się. Spojrzał pod stół. Stękając, wstał i znów patrzył po tych samych kątach.
– Siedzi za tapczanem. Liże się wystraszona. Nie ufa nikomu – zabrała głos kobieta.
– O, widzisz! Traumę będzie miała. Gnoje ją dorwali, a jeden to miał maczetę i ją kaleczył, śmieć jeden. Jeszcze go dorwę.
Zmarszczyłem brwi, próbując wyłuskać fakty.
– Przyszli znikąd, ubrani w szaty i ci krzywdzili psa?
– No, tak! Zobaczyłem, to od razu grabie z progu zgarnąłem i na nich, bo to chude szumowiny były. A i tak największą z nich zdzieliłem, se wyobraź, co z tej reszty za chłopy.
Zwieńczył wywód polaniem drugiej kolejki. Od razu strzeliliśmy.
– To jakiś rąbnięty kult. Czy coś takiego. Trzeba tamtego wypytać. Ale skoro mają swoje za uszami, na policję nie pójdą. Chyba.
– Skończ z tą policją. I dobrze gadasz. Chodź, przyszpilimy naszego gościa.
Wróciliśmy w dwójkę do stodoły. Z wódą i kieliszkami też. Niemiec narzekał, przeklinał, nawet wybuchł płaczem, ale szybko ten przerodził się w furię. A to wszystko podczas gdy z Kerwińskim piłem trzecią.
– No, kto wy? – burknąłem wreszcie.
Zaczął się wykręcać, kłamać, i to tak nieudolnie, że nawet wieśniak wyczuł fałsz w jego tonie i go kopnął, ledwie trafiwszy w piszczel, po czym się zatoczył.
– Dziesięć patoli i rozchodzimy się, każdy w swoją stronę – zaproponował nagle.
Osłupiałem.
– Co, kurwa?
– Dwadzieścia.
– O czym on?
– Bogacza żeś wyhaczył tymi grabiami. Ale czej. – Przykląkłem przed Niemcem. – Daj ze sto.
– Sto, dobra. Tylko, kurwa, mnie odwiąż!
– A jak ty je nam dasz?
– Przyniosą tamci.
Wyprostowałem się i odwróciłem ku Kerwińskiemu.
– Daje sto tysiaków.
– Jak daje?
– Za uwolnienie, przez ziomków.
– Pierdolisz.
– Bierzemy?
Obnażył żółte zęby w chciwym uśmiechu.
– Dwieście, dwieście! – zaczął się wydzierać na Niemca.
Tamten, nie mając pojęcia, o co chodzi, przytaknął dopiero, kiedy mu pokazałem, jak obok jednego wystawionego palca pojawia się drugi.
– Mam telefon w kieszeni z tyłu, puścisz wiadomość. Powiem ci do kogo.
Wysłaliśmy. Krótka instrukcja, żeby przynieśli kasę, a oddamy jeńca. Po chwili ujrzeliśmy, jak w oddali, z mroku, wyłaniają się trzy białe szaty uzbrojone w rozjaśniające im drogę lampy. Między nimi połyskiwała srebrna walizka.
– Mamy forsę! – zawołał z oddali po polsku mężczyzna, posiadający nadzwyczaj czysty akcent.
– Pieprzona wieża Babel – mruknąłem. – A my mamy waszego! W stodole!
Przystanęli. Spojrzeli po sobie, poczynili krótką naradę. Wreszcie obwieścili:
– Jesteśmy uzbrojeni. Ostrzegamy!
Wzruszyłem ramionami. Czwarta i piąta kolejka, wypita w oczekiwaniu na gości, skutecznie dodawała odwagi.
Weszli. Tam, przy Niemcu, czekał na nich Kerwiński z grabiami pod ręką. Oczy mu się roziskrzyły, jak tylko pokazano mu zielonkawą zawartość walizki. Przyglądałem się tej transakcji, stojąc przy wejściu razem z tajemniczym Polakiem. Dwóch krzątało się wokół rannego i szeptali po niemiecku.
– Papieroska?
Spojrzałem na chudzielca. Z kieszeni szaty wyjął paczkę fajek razem z pozłacaną zapalniczką. Skorzystałem.
Wyszliśmy na zewnątrz. Starałem się jednak nie tracić z oczu tego, co się dzieje w szopie. Kerwiński liczył nad wyraz skrupulatnie. Przed nim siedział siedział najwątlejszy z szajki – Azjata.
– Nietutejszy?
– Nie. Urodzony w Niemczech, potem raz tam, raz w Polsce, a teraz na wsi. Kwestie rodzinne.
– Taki z pana podróżnik, a osiadł pan na tym zadupiu?
Miał bystre spojrzenie. Nie odrywał go ode mnie, nawet zaciągając się dymem.
– Szukałem spokoju. Pracuję nad powieścią.
Uśmiechnął się.
– To panu się trafiło, no nieźle.
– A z tym psem to o co chodziło?
Wzruszył ramionami.
– Taka zabawa.
– Zabawa?
– Kehl, teraz ty przelicz! – rozległo się z wnętrza stodoły.
Zgasiłem peta i porzuciłem towarzysza na rzecz pieniędzy. Aczkolwiek nim do nich zasiadłem, dwójka, rozmawiająca uprzednio z Niemcem, zwróciła się do mnie po niemiecku z prośbą:
– Czy ma pan może apteczkę?
– Kerwiński! – zawołałem. – Apteczka!
Coś odburknął, a chwilę później wrócił z kartonem po butach wypchanym medykamentami. Liczyłem, słuchając, jak niedoszli quasi-medycy debatują nad polskimi nazwami lekarstw i zastosowaniem poszczególnych przyborów. Szybko zresztą się uwinąłem, dzięki czemu, nim ta zgraja odeszła, pozwoliłem sobie na kolejną konwersację z Polakiem.
– Mafia? Sekta? – zapytałem bezceremonialnie.
– Gorzej. Bitcoiniarze.
– Od kiedy tacy okaleczają psy?
– Kiedy w chwilę, dzięki drobnej, ale cholernie trafionej inwestycji, stać cię na praktycznie wszystko, inaczej patrzysz na świat.
– To znaczy?
– Najpotężniejsi ludzie na świecie bawią się w tajne stowarzyszenia – zaczął po chwili namysłu. – Zbierają się za zamkniętymi drzwiami, decydują o losach świata, przy czym czasem dają się porwać w jakieś mroczne obrządki. Mają ten swój przesycony pieniędzmi, mocą i Bóg wie czym jeszcze światek. Normalni ludzie po prostu chodzą do kościoła czy coś i potrzebę obcowania z czymś wyższym w ten sposób mają zaspokojoną. A my...
Uśmiechnął się zakłopotany.
– My też chcemy czegoś więcej. Ale nie mamy wstępu do elitarnych, że tak to ujmę, zgromadzeń. Jeszcze. Dlatego sami musimy sobie wytworzyć aurę magiczności, jakoś się podniecić w tym wszystkim, bo hajs to tylko hajs. A kiedy chce się czegoś więcej... Ludzie robią dziwne rzeczy.
– Pojebańcy. Psa chcieliście jakimś własnym bożkom złożyć w ofierze?
– Brzmi głupio, ale mniej więcej.
Przypatrzyłem mu się. Zdawał się być dzieckiem, któremu wpadła w ręce nazbyt niebezpieczna zabawka. W dodatku – dość prosta w obsłudze.
– Dlaczego nie zastrzeliliście Kerwińskiego, skoro macie gdzieś gnata?
– Spanikowaliśmy – przyznał. – To by dopiero było.
Reszta wyszła z szopy razem ze wspomnianym wieśniakiem, trzymającym ostrożnie walizkę niczym własne dziecko. Zabandażowany ranny ledwo szedł, ale dwójka Niemców go podtrzymywała. Krzywiąc się, rzucił:
– Pierdolcie się wszyscy, dzikusy.
– Co on? – zląkł się tłuścioch. – Czegoś chce?
– Nie, nie – uspokoiłem go. – Vice versa!
I odeszli. Wpatrywałem się, jak znikają mi z pola widzenia, aż usłyszałem Kerwińskiego:
– No to po maluszku.
I wykrzyczał ku domowi, z którego akurat wychyliła się kobieta:
– Zofia, świętujemy!
Komentarze