Historia

Dzieci panny Carpenter

Fikcyjna Felicja 0 4 lata temu 771 odsłon Czas czytania: ~14 minut

4 września 1880 roku, Forest Hill

I oto dotarliśmy do celu naszej podróży. Do Forest Hill. Pomyślałem, przyjacielu, że będę zapisywał wszystko, co się wydarzy, by zdać ci dokładniejszą relację. Szkoda, że akurat teraz złamałeś nogę. Czuję, że by ci się tu spodobało. Forest Hill zostało chyba wybudowane tak, by kryć się wśród drzew i wzgórz. Nad skałami wisi mistyczna mgła. Kominy wypluwają kłęby dymu, a niebo ma kolor ołowiu.

Mieszkańcy, powiedzmy sobie szczerze, patrzą na nas z nieufnością, tak jakby pierwszy raz widzieli ludzi uczonych. Mają tu jednego lekarza, lecz Klinsky rzekł, niby żartem, że wolałby, by opatrzyli go Indianie, niż ten szarlatan. Cóż, widziałem tego biedaka. Ręce ma jak paralityk, w oczach łagodny obłęd. Większość dnia, wyobraź sobie, spędza na werandzie swojego domu. Nie widziałem, by przyjął choć jednego pacjenta. Musieliśmy z nim porozmawiać, by zapytać o Carpenterów.

Nazwisko to wywołało u lekarza grymas niechęci.

— Nie ma tu takich — powiedział.

— Ależ są! — żywo zaprotestował Klinsky.

Lekarz, nigdy byś w to nie uwierzył, złożył dwa palce i syknął pod nosem. Wówczas pojawiła się jego biedna żona i szepnęła, że zaraz z nami pomówi. Zmusiła jednak doktora, by wpierw poszedł z nią do domu. Czekaliśmy na nią długo, lecz to, czego się dowiedzieliśmy, było warte naszej cierpliwości.

— Carpenterowie rzeczywiście tu mieszkają — powiedziała. — Ale my o nich nie mówimy. Mąż jest zbyt znerwicowany… Czego od nich chcecie?

— Idzie o ziemię, pani — wyjaśnił Klinsky. — Mówi się, że rodzi wprost niezwykłe ilości grzybów. Chcemy pobrać próbki do badań. Uniwersytet…

— Och — powiedziała doktorowa. — Jeśli chodzi tylko o to…

— A o co jeszcze mogłoby chodzić? — zapytałem, przyznam, nieco bezczelnie.

— Cóż, o nich samych.

— To znaczy?

Doktorowa zawahała się.

— Sprawa jest dość… nieprzyjemna. Czy napiją się panowie whisky?

Tym sposobem zostaliśmy zaproszeni. Doktorowa usadziła nas w salonie i zaraz wróciła z tacą i szklaneczkami.

— Stary Carpenter mieszka ze swoją córką. Mają tę swoją farmę, a czy mają grzyby, tego nie wiem, ale… Będę z panami zupełnie szczera. Jego córka jest potwornie schorowana, a i jemu daleko jest do normalności. Czasem słychać, jak wrzeszczy w nocy, czy nawołuje kogoś w górach.

— Jest niebezpieczny? — zapytał Klinsky.

— Chyba tylko dla siebie samego. Widzi pan, jego dom to prawdziwa ruina. Poza tym… — Doktorowa ściszyła głos. — Jego córka kiedyś była w ciąży. Kłopot w tym, że nikt nie wie, kto mógł być ojcem bękarta.. Niektórzy podejrzewają starego Carpentera.

— To okropne! — wykrzyknąłem.

— Istotnie. Cóż, jeśli mogę coś panom poradzić, sugeruję, by szybko wziąć próbki i po prostu stąd wyjechać. Nawet mój mąż twierdzi, że ta rodzina jest stracona.

Doktorowa, mój drogi przyjacielu, okazała się niezwykle uczynną damą. Nie tylko zdradziła nam drogę do Carpenterów, lecz także wskazała dom, w którym mogliśmy się zatrzymać. Należał do starego wdowca, cichego, lecz zupełnie porządnego człowieka. O nic nas nie pytał, wskazał jedynie pokoje i wyraźnie dał nam odczuć, że nie życzy sobie, by go niepokoić. Dla nas był to układ doskonały, zwłaszcza, że Carpenterów mieliśmy odwiedzić dopiero nazajutrz.

5 września

Na Boga, nigdy nie uwierzyłbyś, jak żyją niektórzy ludzie! Wyszliśmy rano, ledwo słońce wstało. Po drodze minęło nas kilku parobków, a ktoś zapędzał krowy na wzgórze. Czułem zapach pieczonego chleba, a doktorowa, która akurat siedziała z mężem na werandzie, zaprosiła nas na kubek ciepłego mleka. I oto w tej zupełnie przyjemnej, może tylko nieco odosobnionej krainie, wyrasta taki dom Carpenterów!

Muszę ci zdradzić, że stoi on właściwie obok wsi. Przynajmniej ćwierć mili dzieli go od ostatniego gospodarstwa. Klinsky zwrócił moją uwagę na dwie wynędzniałe krowy skubiące marną, pożółkłą trawę. Smród obory zdołałby poskromić każdy chrześcijański żołądek. A to wszystko było jedynie niewinnym wstępem do właściwego koszmaru. Dom, wyobraź sobie, zdążył obrosnąć mchem tak bardzo, że trudno było dostrzec go między drzewami. Zbutwiałe deski, składające się na dach, zapewne przeciekały. Jeszcze dobrze nie przeszliśmy przez zapiaszczone podwórze, a zza drzwi wypadł pan Carpenter.

Spojrzał na nas spod grubych brwi, wykrzywił się, a ja zauważyłem, że wzrok ma zupełnie inteligentny.

— Czego tu chcecie? — warknął.

— Szanowny panie, to Thomas Russell, ja zaś nazywam się Robert Klinsky. Jesteśmy biochemikami z Uniwersytetu Clayforda!

Carpenter wcale nie wydawał się uspokojony tymi informacjami, lecz na szczęście Klinsky trajkotał jak katarynka.

— Pańska ziemia ma rzekomo szczególne właściwości. Idzie nam jedynie o dwie, trzy próbki z różnych punktów w pańskim ogrodzie. To jedynie uprzejma prośba naukowców, którzy mają nadzieję na dokonanie wyjątkowego odkrycia.

— Więc bierzcie co macie wziąć i wynoście się! — warknął Carpenter.

Wtedy też usłyszeliśmy coś przerażającego. Nie wiem, czy znajdę słowa, by opisać ci ten dźwięk. Jakby zapiszczały tysiące duszonych myszy, jakby pękało szkło, jakby przegrzana maszyna miała wybuchnąć… A wszystko to wydobywało się z domu, tej groteskowo wręcz zapuszczonej chałupiny.

— Panie Carpenter! — wykrzyknął Klinsky. — Czy tam ktoś nie potrzebuje pomocy?!

— Nic mi o tym nie wiadomo.

— Ale…

— To moja córka — rzekł Carpenter. — Jest schorowana, a doktorowi zabrakło opium. Wrzeszczy tak od czasu do czasu. Nie reagujcie. Mieliście wziąć trochę ziemi, tak?

Nie zamierzał spuszczać nas z oczu, toteż pospiesznie wyjąłem fiolki i wzięliśmy się do pracy. Starałem się, sam nie wiem dlaczego, pokazać temu człowiekowi, że mamy dobre zamiary. Dbałem więc, by widział, co robimy. Muszę ci coś zdradzić, przyjacielu. Ten dom potwornie cuchnął. Gdy wziąłem próbkę z grządki, która ciągnęła się tuż pod oknem, musiałem aż zasłonić nos.

Wtedy też usłyszałem coś jeszcze. Czyjeś kroki. Mogłem stwierdzić, że są stawiane niezdarnie, przez kogoś, kto najwyraźniej miał trudności z poruszaniem.

— Linda? — zawołał Carpenter. — Wracaj do siebie!

Linda. Na Boga, gdybyś ty ją wtedy zobaczył! Klinsky, po raz pierwszy odkąd go znam, po prostu zamilkł ze zgrozy. Dziewczyna była tak brudna, że musiałem odskoczyć, by natychmiast nie zwymiotować. Włosy miała w strąkach, cuchnęła nieludzko uryną, a jej chude palce były zwieńczone zupełnie czarnymi paznokciami. Ubrana była w śmieszną sukienkę w szkocką kratę, właściwą raczej dla dziesięcioletniej dziewczynki, niż dorosłej kobiety. Na nasz widok zatopiła rękę we włosach i wysunęła język z ust. Oczy miała okrągłe i próżno było doszukiwać się w nich świadomości.

— Linda, musisz leżeć. No, córko, połóż się do łóżka — mamrotał Carpenter. Może mi się zdawało, ale sprawiał wrażenie przerażonego.

— Zob-baczę g-go? — wydukała. Miała chyba zbyt gruby język, by mówić normalnie.

— Tak, tak. Tak. Ale teraz musisz się położyć. No, Lindo, wróć do łóżka.

— Głod-dny?

— Nie, córko, nie. Nikt nie jest głodny.

Linda pociągnęła nosem. Nie zamierzała wracać do domu. Stała zgarbiona i po prostu się gapiła.

Ponieważ Klinsky z wrażenia nie mógł się poruszyć, odebrałem mu fiolkę i sam dokończyłem zbieranie. Wolałem udawać, że ta dziewczyna nie istnieje. W końcu, gdy nasza praca była skończona, Carpenter wziął córkę pod rękę i wprowadził ją do domu. Wiedziałem jednak, że nas obserwuje. Nie miałem wątpliwości, że będzie tak się gapił, dopóki nie odejdziemy.

Milczeliśmy przez całą drogę do domu naszego gospodarza. Miałem wrażenie, że wszystko się do mnie przykleja. Czułem się brudny.

— Jak… jak można doprowadzić kogoś do takiego stanu? — wykrzyknął wreszcie Klinsky. Później opowiedział mi coś o swojej babce, która dożyła stu jeden lat i cała rodzina poświęcała jej uwagę. Wygłosił też płomienną tyradę o higienie i dopatrzył się w niej najważniejszego z medycznych nurtów.

— Czułeś smród tego domu? — zapytałem.

— Nie próbowałem rozróżniać tego… wszystkiego.

Umyliśmy się i już mieliśmy zacząć przygotowania do wyjazdu — pociąg odchodził wieczorem — gdy przybiegł do nas gospodarz.

— Dotykaliście tam czegoś?! — wykrzyknął i złapał Roberta za połacie surdutu. — Przynieśliście coś?

— O co panu chodzi? — zapytał Klinsky z oburzeniem.

— Byliście u Carpentera.

— Po próbki ziemi! Jesteśmy naukowcami, szanowny panie — powiedziałem.

— Są zamknięte?

— Naturalnie. Dlaczego pan w ogóle o to pyta?

Gospodarz zignorował jednak moje pytanie. Położył dłoń na klamce, byśmy nie mieli wątpliwości, że nic nie ucieszy go bardziej, niż nasze rychłe odejście.

6 września

Jakże dziwne są ścieżki losu. Pociąg, nie uwierzysz, wykoleił się się trzydzieści mil wcześniej i musieliśmy spędzić w Forest Hills jeszcze jedną dobę. Popołudnie i wieczór upłynęły nam u doktora Brentona (wreszcie poznałem jego nazwisko). Jego małżonka przyjęła nas bardzo miło. Opowiedzieliśmy jej, że raczej nie mamy czego szukać u poprzedniego gospodarza, toteż zaoferowała, że jeden z nas może położyć się w pokoju gościnnym, a drugi zająć sypialnię jej syna, który przeniósł się do Nowego Jorku.

— Widzieliśmy Lindę — powiedział Klinsky, gdy doktor odszedł, by posiedzieć na werandzie.

— I jak ona się miewa?

— Chyba fatalnie, pani Brenton.

— Cóż, od przeszło dwóch lat nie korzystają z pomocy mojego męża. I nie sądzę, by w ogóle szukali jakiegoś lekarza. — Pani Brenton nalała sobie sherry. — Od czasu porodu tej dziewczyny, Carpenterowie unikają nas jak ognia.

Przeszył mnie dreszcz, gdy uświadomiłem sobie, że Linda była w ciąży. Jej powykręcane, niezgrabne ciało, dziecięcy umysł… Wiesz, że niezbyt lubię plotki, przyjacielu, jednak byłem skłonny uwierzyć, że jej ojciec miał z tym coś wspólnego. Bo któżby inny?

— Wtedy w ogóle widziałam Carpentera po raz ostatni — dodała pani Brenton. — Tak, na pewno wtedy… Przybył w nocy i łomotał do drzwi jak szalony. Gdyby go panowie widzieli! Prawie wywlekł mojego męża z łóżka! Krzyczał, że wszystko stało się za wcześnie, że to jego wina… No cóż, Edwin z nim pojechał. Wrócił ciężko znerwicowany, zresztą widzą panowie, w jakim on jest stanie. Nawet lekarz po pewnych rzeczach nie może dojść do siebie. To i Wojna Secesyjna tak bardzo go zniszczyło… W każdym razie dziecko Lindy było bardzo chore i wkrótce umarło. I tak można mówić o cudzie, że ona to przeżyła! Edwin twierdzi, że jedyną radą, jaką miał dla Carpentera, było sprowadzenie księdza.

Pani Brenton wypiła jeszcze sporo sherry i wkrótce wyjaśniła nam, dlaczego tak przestraszyliśmy poprzedniego gospodarza.

— Cóż, kiedyś kłócił się z Carpenterem o jakąś ziemię w lesie. Ponoć miał do niej prawa, jednak w końcu odpuścił. Pewnie uznał, że wasze próbki w jakiś sposób robią mu na złość. A miałam go za rozsądnego człowieka...

— Co to za ziemia? — zainteresował się Klinsky.

— Nie wiem dokładnie. Pewnie jakiś teren za domem Carpentera. Podobno coś tam zbudował.

Klinsky spojrzał na mnie pytająco. Nie miałem wielkiej ochoty wracać do owego cuchnącego domu, jednak nie mieliśmy żadnego lepszego zajęcia. Poza tym cała historia zdołała wzbudzić naszą ciekawość. Uznaliśmy przed chwilą, że udamy się tam jeszcze dzisiaj, kiedy trochę się ściemni, by uniknąć konfrontacji z Carpenterem.

Sam jestem niezwykle ciekawy, co z tego wyniknie. Obiecuję, że wszystko dokładnie ci opiszę.

7 września

Przysięgnij mi, że nigdy tu nie dotrzesz, że nie spróbujesz tego odnaleźć. Boże, ratuj nas.

1 września 1881 roku, Boston

Jakież to dziwnie czytać niewysłany list. Analizować kolejne słowa i przypominać sobie wydarzenia, od których minął rok. Dokończę to, co zacząłem, bo przecież ci obiecałem. Zważ jednak, że piszę te słowa w słodkiej, opiumowej kołderce i wiedz, że modlę się, by zdołała ochronić zdrowe strzępki mego umysłu.

Prawdą jest, że rok temu uciekliśmy z Klinskym jak dwaj szaleńcy. Że płakaliśmy w pociągu, czym zwróciliśmy uwagę niejednego pasażera. Klinsky trząsł się tak, że bardzo długo nie był w stanie mówić. Ja zaś wciąż plułem, by pozbyć się tamtego smaku: smaku brudu i krwi. Ale czuję go nadal, zwłaszcza w te wieczory, gdy sen uparcie nie chce do mnie przyjść.

Jestem wariatem, przyjacielu. Jestem zupełnym wariatem.

Poszliśmy odnaleźć ziemię za domem Carpentera. Ową kość niezgody między nim a naszym dawnym gospodarzem. Pamiętam jeszcze ten nieludzki smród, który otaczał jego chatę. Długo nie mogłem sobie przypomnieć, co on najbardziej mi przypomina. Teraz już wiem. To odór zepsutego mięsa, rozkładu, zgnilizny. To odór samej śmierci, która przybyła do tego domu, lecz nigdy nie raczyła odejść.

Wkroczyliśmy z Klinskym do lasu. Miałem wrażenie, że nogi same ciągną nas do celu. Ale cóż to był za las! Naraz zorientowałem się, że próżno tu szukać zdrowych roślin, że od pewnego momentu wszystko było nadgniłe, obumarłe. Jeszcze dogorywające, powykręcane jak ręce paralityka drzewa nawet nie szumiały. Tylko raz wydało mi się, że usłyszałem coś w rodzaju wiatru. Ale myślę, że był to chichot samego diabła. Bo on tam był, przysięgam ci. Był tam i na nas patrzył.

Za jedyny wzniesiony przez człowieka obiekt mogła uchodzić niewielka studnia. Przykryto ją płaskim kamieniem, a nim Klinsky zdołał go podnieść, usłyszeliśmy kroki. Schowaliśmy się więc za drzewami. Boże, dziękuję ci, że on nas wtedy nie zauważył. Dziękuję, tak bardzo ci dziękuję.

Ujrzeliśmy odrażający widok. Carpenter ciągnął swą niedołężną, brudną córkę. Ponieważ miał lampę naftową, nic nie mogło nas ominąć. Widzieliśmy więc, jak sadza ją przy studni, jak rozbiera do naga. Byłem pewien, że chce z nią spółkować i myśl ta napawała mnie szczerą odrazą. Ale on zdjął kamień i powiedział coś, co sprawiło, że Klinsky wydał z siebie cichy jęk przerażenia.

— Przywitaj swojego synka.

Ono tam żyło! Ta ohydna istota naprawdę żyła w ukrytej studni! Gdy Carpenter ją wyciągnął, tylko instynkt przetrwania zabronił nam krzyczeć ze strachu. To dziecko wyglądało jak potwór. Miało około trzech stóp wzrostu i szarą skórę, która nigdy nie widziała słońca. Owłosienie, czarne i szczotkowate, ciągnęło się po całym kręgosłupie. Nogi, cienkie jak dwa patyki, prędzej mogły należeć do ptaka, niż do człowieka.

— Głod-dny? — wydukała Linda.

Nadstawiła mu pierś. Wtedy też dostrzegłem szczegół, który najbardziej mnie uderzył. Ono nie miało pępka. Nie pytaj, jak to możliwe, bo nie mam pojęcia. Ale musiało to oznaczać, że niewiele miało z nami wspólnego. Nie było ssakiem. A jednak wyszło z łona ludzkiej kobiety.

— Dość już — ocenił Carpenter. — Nie może aż tak szybko rosnąć.

Odrażające dziecko pełzało wokół swej matki. Ta głaskała go po głowie i chichotała obłąkańczo. Z jej małych piersi sączyło się coś burego, nieczystego.

Ale najgorsze dopiero miało się wydarzyć. Carpenter wydał z siebie przeciągły gwizd. Wówczas coś się do nich przekradło. Co to było? Nie wiem. Przybrało postać czarnej, kłębiącej się chmury. Dopiero w miarę, gdy się zbliżało, upodobniło się do humanoidalnej istoty.

Carpenter przycisnął swą córkę do ściółki. Już się nie śmiała. Pragnęła się wyrwać, uciec. Jej wstrętne dziecko kwiliło żałośnie.

— Jest gotowa, już jest gotowa na następne!

Tamta istota z nią spółkowała. Oszczędzę ci szczegółów, ale po wszystkim Linda była nieprzytomna. Ojciec owinął ją w suknię i zamknął bękarta z powrotem w studni. Wtedy ten czarci pomiot go ugryzł. Musiał mieć ogromne i bardzo ostre zęby, bo stary zawył z bólu, a z jego dłoni polała się krew. W odwecie kopnął go brutalnie i przesunął kamień.

Gdy Linda doszła do siebie na tyle, że mogła chodzić, Carpenter zawlókł ją do domu.

Ja i Klinsky siedzieliśmy za to w naszej kryjówce. Ze strachu zmoczyłem spodnie i to ostatnie, co zdołałem zapamiętać. Późniejsze wspomnienia są chaotyczne. Widzę pociąg, słyszę lekarzy, leżę w szpitalnej sali.

Teraz, gdy uznano mnie za człowieka zdrowego, mogę wreszcie wysłać ci moje zapiski z Forest Hill. Uświadomiłem sobie niedawno, że nowe dziecko Lindy powinno mieć już jakieś trzy miesiące. Nie wiem, czy to coś zmienia, lecz Carpenter na pewno ma powód, by hodować te diabelskie istoty na łonie własnej córki. Czasem przychodzi do mnie we śnie. Widzę jej oczy, okrągłe i pozbawione wyrazu, czuję jej odór i patrzę na ogromny brzuch, który dumnie wypina. Bo widzisz, przyjacielu, to, że Carpenter nas nie dostrzegł, nie oznacza, że tamte istoty nas nie widziały. Powiem więcej, czuję, że ciągle na nas patrzą i tylko szukają okazji, by jakoś nas do siebie przyciągnąć.

Słyszałeś, że Klinsky wyjechał? Nigdy by się do tego nie przyznał, lecz zdołałem się domyślić, która wioska jest celem jego podróży. I nawet nie będę obiecywał, że nie spróbuję tam powrócić. Spróbuję, oczywiście, że spróbuję, bo nie odzyskam pełni spokoju, dopóki wszystkiego się nie dowiem.

Wyglądaj mojego listu,

Thomas Russell


Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje