Historia

Eksperyment Feindschaft

Rav 0 2 lata temu 785 odsłon Czas czytania: ~22 minuty

Wirnik helikoptera przebijał się przez ciepłe, wieczorne powietrze wydając przy tym charakterystyczny wibrujący dźwięk.

Po tylu godzinach podróży przestałem go już nawet dostrzegać. Wszystko zlewało się w jeden, niezmienny odgłos otoczenia. Wraz z grupą sześciu uzbrojonych po zęby żołnierzy w czarnych mundurach leciałem właśnie zbadać pewną sprawę z Polski. Byłem akurat na wyjeździe. Prowadziłem gościnne wykłady na uniwersytecie Jagiellońskim na tematy związane z historią i starosłowiańskimi wierzeniami na tych ziemiach. Mam na imię James Blight i jako uznany doktor historii często byłem zapraszany na wszelkiego rodzaju wyjazdy za granicę. Mało kto wiedział jednak o prawdziwym celu mojego przyjazdu do Polski. Pracowałem dla pewnej organizacji. Fundacji odpowiedzialnej za lokalizowanie i unieszkodliwianie wszelkich anomalii, nadnaturalnych bytów czy innych wyjętych spod praw ludzkiego świata istot. Wszędzie gdzie robiło się gorąco, pojawialiśmy się my i robiliśmy porządek. Krajowe rządy utrzymywały naszą organizację w tajemnicy w zamian za czyszczenie świata z istot, które nigdy nie powinny były się na nim znaleźć. Nie mam pojęcia skąd ci na górze zawsze mieli informacje o tym co i gdzie akurat się działo. Zresztą, dopóki mi płacili, nie miałem najmniejszego powodu, żeby o to pytać. Kilka dni temu zostałem wezwany, aby zbadać sprawę pewnego niecodziennego zaginięcia. Dlaczego akurat ja? Dobre pytanie. Ci z góry zawsze decydowali za mnie. Nie miałem wpływu na ich wybór. Prawdopodobnie zwyczajnie uznali mnie za najodpowiedniejszego i najbardziej kompetentnego człowieka w ich szeregach do tego zadania. Przejdźmy jednak do rzeczy. Młody chłopak wszedł samotnie do opuszczonego szpitala psychiatrycznego znajdującego się gdzieś w lesie nieopodal miejscowości zlokalizowanej przy zachodniej granicy kraju. Po tym jak dwójka wysłanych na miejsce policjantów nie wróciła przyszła kolej na nas. Chłopaki, z którymi leciałem to członkowie Mobilnych Formacji Operacyjnych. Chłodni profesjonaliści. Pracowałem z takimi jak oni już kilka razy. Wiedziałem, że sobie poradzą. Ci tutaj na mundurach prócz loga fundacji mieli naszywkę z nadrukiem przedstawiającym otwartą prawą dłoń. Nigdy nie potrafiłem się połapać, jaki właściwie cel miały te oznaczenia. Przemyślenia przerwał mi głos pilota. Byliśmy już prawie na miejscu.

Otoczony wysokim, zardzewiałym płotem duży budynek z każdej strony porośnięty mchem i bluszczem. Trzeba przyznać, że oświetlony przebijającymi się przez korony drzew promieniami zachodzącego słońca wywierał naprawdę dobre wrażenie. Miał coś w sobie. W przenośni i dosłownie. Wywiad doniósł mi, że pod budynkiem kilometrami ciągnęły się labirynty tuneli, z których większość nigdy nie została zbadana. Kto i po co je wybudował pozostawało dla nas tajemnicą. Pilot wylądował kilka metrów przed zardzewiałą, stalową siatką robiącą za ogrodzenie. Wysiedliśmy, od razu kierując się w stronę budynku. Otwarta na oścież brama sugerowała, że nie my pierwsi w ostatnim czasie przez nią przechodzimy. Nie musieliśmy się jednak obawiać intruzów. Cały teren został zabezpieczony przez agentów fundacji, jako przykrywkę podając ćwiczenia wojskowe na obszarach lasu. Żaden cywil nie miał prawa tu wtargnąć. Weszliśmy przez duże, drewniane drzwi. W środku panował półmrok, a powiew wiatru wpadający przez otwarte chwile temu drzwi wzbił tumany kurzu zalegające w tym miejscu od lat. W oczy rzucił nam się szeroki korytarz prowadzący przez sam środek kompleksu. Mniej więcej co pięć metrów rozdzielał się na mniejsze, prowadzące na boki przejścia połączone zapewne z innymi pomieszczeniami. Wydałem chłopakom polecenie, aby je sprawdzili. Sam udałem się na wprost dokładnie tam, gdzie znajdować się miały schody w dół. Faktycznie tam były. Spojrzałem w nieprzeniknioną ciemność i z niewzruszonym wyrazem twarzy odbezpieczyłem moją dziewięciomilimetrową Berette. Oprócz piwnicy budynek miał również drugie piętro. Wysłałem tam dwóch chłopaków. Mimo że naprawdę chciałem już tam zejść, byłem zobowiązany do przestrzegania procedur. Musieliśmy sprawdzić cały budynek. Chwilę później żołnierze wrócili, niosąc ze sobą oprawioną w skórę sporządzoną po niemiecku dokumentacje. Spis wszystkich osadzonych, daty odwiedzin, a nawet przypisane każdemu z chorych leki. Oczywiście wszystko było fałszywe. Z tego co mi wiadomo, szpital psychiatryczny miał być jedynie przykrywką dla tego, co tak naprawdę się tu działo. Trzeba przyznać, że nieźle się zabezpieczyli. Dałem znak i wszyscy ruszyliśmy w dół.

Schody były na tyle wąskie, że aby zmieścić się między wilgotnymi ścianami, zmuszeni byliśmy schodzić pojedynczo. Kolejne stopnie tak samo jak i ściany w całości pokryte były mchem i pleśnią. W końcu znaleźliśmy się w niewielkim pokoju, którego jedynym ciekawym elementem były wyłamane z przerdzewiałych zawiasów stalowe drzwi. Za nimi jakby w nieskończoność ciągnął się długi, pogrążony w ciemności korytarz. Ruszyliśmy naprzód. Dojście do jego końca zajęło nam o wiele dłużej, niż na początku zakładałem. Korytarz musiał mieć dobre kilkaset metrów. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że pełnił funkcję swego rodzaju buforu bezpieczeństwa. Długi korytarz z obu stron odcięty ciężkimi, stalowymi drzwiami. Gdyby przypadkiem coś wydostało się z podziemnego kompleksu, miałoby jeszcze spory kawałek drogi do pokonania, nie mówiąc już o drugich pancernych drzwiach przy samym wyjściu. Dałem znak do wyciągnięcia broni. Zmodyfikowane karabiny M16 ze skróconą lufą i powiększonym magazynkiem idealnie nadawały się do walki w ciasnych przestrzeniach. Przeszliśmy przez kolejne drzwi. Mimo że cały czas były otwarte od razu uderzyła mnie panująca za nimi temperatura. Była o wiele wyższa niż w korytarzu za nami. Nienaturalny zaduch także nie napawał optymizmem. Szliśmy dalej, krocząc poprzez wijące się przed nami pogrążone w ciemności korytarze. Kilka razy trafiliśmy na ślepy zaułek. Zdążyłem zauważyć, że tunele były niezwykle dziwnie rozmieszczone. Stanowiły swego rodzaju labirynt, tak jakby konstruktor chciał coś w nim ukryć. Wtedy właśnie coś usłyszałem. Odgłos uderzenia metalem o metal rozchodził się po korytarzach niesiony echem nagich ścian. Wszyscy z wycelowaną w jedną z odnóg tunelu bronią w milczeniu czekali na to co za chwilę miało nastąpić. Wtedy właśnie zza zakrętu wyłonił się dziwny kształt. Blada istota, pokryta siatką czarnych jak smoła żył. Trzymała coś w dłoni. Metalowy pręt wygięty w kształt łomu. To coś było tak wysokie, że aby przemieszczać się w tunelu cały czas musiało zginać plecy. Mimo to pędziło na nas z wręcz nienaturalną szybkością. Szeroko otwarty, okrągły otwór gębowy ział pustką, a w miejscu oczu była jedynie blada, pokryta żyłami skóra. Spojrzałem na chłopaków. Ich opanowanie w takich sytuacjach czasami naprawdę mnie zadziwiało. Nie strzelali. Czekali na sygnał. Wydałem komendę, a chwilę później z luf karabinów wydobył się błysk zapalanych gazów wylotowych. Pierwsza seria i nic. Druga seria. Istota ciągle biegła. Zacząłem się niepokoić. Wydałem rozkaz otwarcia ognia maszynowego. Niespełna 10 metrów przed nami potwór wreszcie padł bezwiednie, wypuszczając z dłoni łom, który z hukiem upadł na betonową podłogę. Przyjrzałem się mu bliżej. W całości pokryty był szkarłatną, zaschniętą cieczą.

- No to już wiadomo, co zabiło naszych policjantów. Banda mięczaków. - Rzuciłem z lekkim uśmiechem, jednocześnie wcelowując broń w stronę głowy potwora, niemal odruchowo pociągając za spust. - Nigdy nie zaszkodzi się upewnić.

Ruszyliśmy dalej, zostawiając truchło za sobą. Swoją drogą zadziwiła mnie niezwykła wytrzymałość potwora. Byłem przygotowany na to, że istoty, które kilkadziesiąt lat spędziły w podziemiach odizolowane od świata zewnętrznego bez pożywienia czy wody mogą wykazywać cechy zgoła inne od ludzkich, jednak przyjęcie całego magazynka z M16 bez większego uszczerbku na zdrowiu było dość... Niecodzienne.

Natrafiliśmy na kolejne rozwidlenie korytarza. Chcąc mieć to już za sobą zarządziłem rozdzielenie się. Trzech chłopaków zostaje ze mną, reszta idzie w przeciwnym kierunku. Tak też zrobiliśmy. Korytarz wbrew moim oczekiwaniom okazał się nie być kolejnym ślepym zaułkiem. Ciągnął się dalej wijąc się i zakręcając. W końcu dostrzegliśmy coś na jego końcu. Kolejne drzwi. Ciężkie, stalowe i otwarte na oścież. Bardziej jednak zaintrygowało mnie to, co leżało przed nimi. Dziwna, cuchnąca mieszanina nasiąkniętych krwią ubrań, mięsa i kości. Doznałem dziwnego uczucia, kiedy uświadomiłem sobie, że kiedyś był to człowiek. Weszliśmy do środka a światło naszych latarek natychmiast padło na coś, przez co odskoczyłem z powrotem za drzwi. Kolejna istota. Powstrzymałem się jednak od pociągnięcia za spust kiedy uświadomiłem sobie, że nie zwróciła na mnie najmniejszej uwagi. Ta wyglądała nieco inaczej niż poprzednia. Wijące się pod skórą żyły były widocznie jaśniejsze niż te u zabitego przez nas chwilę wcześniej potwora. Miast smolistej czerni przybrały raczej barwę jasnego granatu. Twarz też była nieco inna. U tamtej istoty oczy były zupełnie niewidoczne, tutaj było przeciwnie. Co prawda także były zarośnięte warstwą skóry, jednak znacznie cieńszą i wciąż dającą możliwość dostrzeżenia tego, co znajdowało się pod nią. Puste, szare oczy zdawały się jednak w żaden sposób nie reagować na światło. Lufy karabinów cały czas wycelowane były w istotę, jednak tym razem rozlew krwi czy czego oni tam nie mieli nie był konieczny. Oczywiście pozostawienie tego czegoś na wolności nie wchodziło w grę. Drzwi dawały jednak możliwość zamknięcia ich za pomocą zasuwy. Postanowiłem więc to wykorzystać. Wtedy właśnie usłyszałem głosy pozostałej części oddziału. Krótkofalówka jednego z żołnierzy zabrzęczała cicho, a chwilę później wydobył się z niej głos.

- Doktorze Blight, musi Pan to zobaczyć.

Ruszyliśmy więc w stronę tunelu, do którego udała się pozostała część grupy. Nie mylili się. To, co zobaczyłem na końcu korytarza naprawdę mnie zaintrygowało. Kolejne stalowe wrota zamknięte od środka. Chłopaki sprawnie poradzili sobie z ich otwarciem. Ciekawsze od samych drzwi było jednak to, co się za nimi kryło. Spiżarnia opróżniona praktycznie do zera. Pudełka po wszelkiego rodzaju żywności i puste butelki wody walały się po podłodze, praktycznie w całości zakrywając znajdujący się pod nimi beton. Na samym końcu pomieszczenia, oparty o ścianę siedział natomiast... Szkielet. Ludzki szkielet, który wyglądał, jakby spędził tu kilkadziesiąt dobrych lat. Podszedłem bliżej. Prócz leżących dookoła niego śmieci w oczy rzuciły mi się trzy niepasujące do otoczenia przedmioty. Pierwszym z nich była stara, pokryta zielonkawym nalotem mosiężna zapalniczka benzynowa z wygrawerowaną na jednej ze ścianek swastyką. Pozostałe dwa okazały się książkami. Jedną z nich rozpoznałem bez trudu. Czarna okładka z wyrytym w niej dziwnym symbolem niechybnie świadczyła o jednym. Był to sam mroczny Necronomicon spisany w zamierzchłych czasach przez szalonego Araba Abdula Alhazreda. Posiadałem podstawową wiedzę z zakresu okultyzmu i demonologii. Kiedyś nawet zjawiska paranormalne były moim wielkim zainteresowaniem. Dzięki temu wiedziałem także, że Necronomicon zwany również Księgą Umarłego Prawa miała zawierać najmroczniejsze sekrety i zakazane tajemnice znajdujące się poza naszym rozumieniem. Na sam widok przeszły mnie ciarki. Druga z ksiąg natomiast okazała się być czymś w rodzaju pamiętnika. Charakter pisma pozostawiał wiele do życzenia, a spisane w pośpiechu litery miejscami były zamazane i skreślane. Brakowało również kilku stron, jednak większość tekstu była względnie czytelna. Nadmienię również, że autor nie notował dat ani miejsc opisanych wydarzeń. W ramach zachowania pamięci o tych, którzy zginęli w tym przeklętym miejscu, przytoczę teraz jego treść.

Niespełna dwa tygodnie temu dostałem ofertę pracy od kogoś z góry. Zastanawiam się, dlaczego akurat ja. Jako lekarz na początku uznałem propozycję za jakiś głupi żart. Nowe technologie wojskowe, wpływ samotności na ludzki umysł, inny rodzaj badań. Wszystko to brzmiało wówczas tajemniczo i niejasno. Z lekkim uśmiechem czytałem klauzulę poufności i pierwsze podpunkty umowy, dopóki nie dotarłem do wynagrodzenia. W miesiąc oferowali kwotę wystarczającą, abym wreszcie stanął na nogi. Wtedy desperacko potrzebowałem zatrudnienia. Skończyłem z poprzednią pracą w klinice, kiedy niesłusznie oskarżono mnie o kradzież leków, których oczywiście nie zabrałem. Tego samego dnia złożyłem wypowiedzenie. Szczerze mówiąc, nawet gdybym tego nie zrobił, najpewniej i tak wyleciałbym niedługo potem. To sprawiło, że nie musieli mnie długo namawiać. Pomysłodawcą i głównym wykonawcą całego przedsięwzięcia był Doktor Josef Heiter. Mimo że z pewnością był niezwykle interesującą osobistością, moje próby dowiedzenia się czegoś więcej na jego temat spełzły na niczym. Wiem jedynie tyle, co inni. Od najmłodszych lat chorobliwie wręcz interesował się okultyzmem i wszelkimi zjawiskami paranormalnymi. Przez swoje niecodzienne i w pewnym sensie kontrowersyjne publikacje w szerokim gronie naukowym została mu przypięta łatka wyrzutka i dziwaka. Teorie Heitera dotyczące tamtego świata nie były jednak jedynym powodem, dla którego tak nim pogardzano. Naukowiec cechował się bowiem niespotykaną wręcz bezwzględnością i okrucieństwem w stosunku do obiektów swoich badań. Nigdy nie szedł na kompromisy, a jeśli zależał od tego wynik eksperymentu, potrafił przekroczyć każdą granicę, posuwając się niezwykle daleko, aby tylko osiągnąć zamierzony cel. Zdaniem innych naukowców zbyt daleko. Teraz jednak nie miało to żadnego znaczenia. Heiter chciał udowodnić, że wszystkie jego teorie były prawdziwe. Zebrał grupę 16 zaufanych ludzi mających wziąć udział w eksperymencie. Wśród nich znaleźli się naukowcy, z którymi pracował już wcześniej, inżynierowie, mechanicy i kilku uzbrojonych po zęby ochroniarzy mających zapewne pilnować porządku w sytuacji, gdyby coś jednak poszło nie po jego myśli. Szukał wykwalifikowanych specjalistów potrafiących dochować tajemnicy. Pech chciał, że jednym z nich byłem również ja, jedyny lekarz w zespole. Ze względu na moją nieciekawą sytuację byłem dla Heitera wygodnym wyborem. Bez większego pola manewru nie mogłem nie zgodzić się na jego propozycję.

Tak samo jak przeszłość Naukowca, źródło jego finansowania również nie było mi znane. Z początku podejrzewałem, że być może za projektem stoi sam rząd. Zwarzywszy na prowadzoną na szeroką skalę wojnę, wydawało się to całkiem prawdopodobne. Eksperyment zakładał bowiem obserwację wpływu, jaki na ludzki umysł wywierała całkowita izolacja od świata zewnętrznego. Niezbyt związane z wojskiem, prawda? Cóż, była to wyłącznie oficjalna wersja. Prawdziwy cel badania, znany jedynie osobom z najbliższego otoczenia Heitera wydawał się znacznie bardziej przerażający. Była to bowiem próba stworzenia człowieka odpornego na ból, zmęczenie czy inne niesprzyjające warunki jednocześnie bezgranicznie oddanego sprawie i posłusznego wszelkim rozkazom. Żołnierza, który mógłby wygrać chylącą się ku porażce wojnę. To był właśnie prawdziwy cel Eksperymentu Feindschaft. Samo założenie projektu było już niepokojące, ale dopiero metody i sposoby Heitera napawały mnie prawdziwym lękiem. Doktor wierzył, że uda mu się osiągnąć założony cel dzięki jego rozległej wiedzy z zakresu okultyzmu i demonologii. Jego teoria zakładała wprowadzenie obiektu badań w pewnego rodzaju trans, dzięki któremu stałby się obojętny na wszelkie niedogodności fizyczne i psychiczne jednocześnie pozostawiając jego umysł otwartym na wszelkie sugestie, co oznaczałoby bezwzględne posłuszeństwo. Samo miejsce wyznaczone do eksperymentu również zostało dobrane niezwykle precyzyjnie. Wybudowany na obrzeżach lasu betonowy obiekt wyglądem mający przypominać zwykłą placówkę leczenia dla umysłowo chorych. Takie przeznaczenie i lokalizacja obiektu gwarantowała dyskrecję i nie wzbudzała zbędnej ciekawości. Część nadziemna kompleksu była jednak jedynie przedsmakiem tego, co znajdowało się pod ziemią. Był tylko jeden sposób na wejście lub wyjście z części badawczej. Ciężkie, pancerne drzwi oddzielające budynek szpitala od ciągnących się kilometrami podziemnych tuneli. W samym centrum odciętego od świata zewnętrznego kompleksu ulokowany był pokój kontrolny będący jednocześnie elektronicznym sercem całego projektu. Znajdowały się w nim między innymi ekrany kamer monitoringu oraz systemy bezpieczeństwa odpowiedzialne za otwieranie drzwi i światło. Aby jednak w ogóle dostać się do pomieszczenia kontrolnego, należało najpierw pokonać znaczącą odległość poprzez zawiły system korytarzy. Schemat, jaki tworzyły od razy wydał mi się niezwykle dziwny i nienaturalny. Niektóre z tuneli zdawały się prowadzić w kółko, a inne niespodziewanie kończyły się ślepym zaułkiem. Liczne rozgałęzienia i niemające końca korytarze stanowiły dla osoby, która nie znała dobrze tego betonowego labiryntu prawdziwą zagwozdkę, a zgubienie się w podziemnym kompleksie było wyłącznie kwestią czasu. Jeśli jednak wiedziałeś, gdzie się kierować w końcu natknąć się mogłeś na liczne, zakratowane pomieszczenia obserwowane całodobowo przez czujne oko kamer ochrony. Trzy z czterech ścian cel stanowiła lita skała pokryta kilkucentymetrową stalową płytą. Ostatnia z nich, frontowa oddzielała jednocześnie cele od korytarza. Wykonana była z podwójnej, dodatkowo zbrojonej kraty mającej nie dopuścić do wydostania się ze środka obiektów badań. Jedynym połączeniem celi z korytarzem były ciężkie, stalowe drzwi wyposażone w potężny, antywłamaniowy zamek, którego otwarcie wymagało znajomości kodu.

Pamiętam swój pierwszy dzień w kompleksie. Pamiętam, jak bardzo przeraziły mnie wtedy ciągnące się kilometrami, klaustrofobiczne korytarze. Najgorsza była jednak cisza. Tunele znajdowały się kilka metrów pod ziemią, co sprawiało, że praktycznie żaden dźwięk z powierzchni nie przedostawał się do kompleksu. Może gdybym znał prawdziwą twarz tego eksperymentu, zanim zdecydowałem się wziąć w nim udział, przemyślałbym to dwa razy. Teraz jednak nie miało to już żadnego znaczenia. Jak już wspomniałem Doktor Heiter zakładał wprowadzenie obiektów badawczych w swego rodzaju trans. Chciał odciąć ich świadomość od świata rzeczywistego i wprowadzić w inny wymiar egzystencji. Niestety sposób, w jaki zamierzał tego dokonać nie był mi znany. Heiter trzymał swoją metodologię w sekrecie, nawet przed najbardziej zaufanymi współpracownikami. Eksperyment miał zostać przeprowadzony na dokładnie 66 obiektach badawczych. O samym projekcie wiadomo im było jedynie tyle, że zakładał on zbadanie wpływu długotrwałej izolacji na ludzki umysł i przeprowadzany w kontrolowanych warunkach nie stanowi żadnego zagrożenia. To właśnie dlatego żaden z nich nie oponował, kiedy zamykany był w jednym z 66 pokoi. Dokładnie 33 osoby wprowadzone zostały do zakratowanych cel z wolnym dostępem do światła zapewnianym przez zamontowane przy suficie lampy. Pozostałą połowę zamknięto w pogrążonych w ciemności pomieszczeniach, w których jedyną drogą kontaktu ze światem zewnętrznym było małe, wzmacniane drutem okienko w drzwiach przyciemnione tak, aby nawet najmniejszy promyk światła nie był w stanie przedostać się do środka. Cel podzielenia obiektów badawczych na 2 oddzielne grupy nie był znany ani mi, ani żadnemu z pracujących w kompleksie naukowców prócz oczywiście samego Heitera, który wydawał się być aż nazbyt podekscytowany szczególnie drugą grupą bez dostępu do światła. Ludzie pełniący rolę obiektów badawczych również nie zostali wybrani przypadkowo. Większość z nich stanowili Żydzi, Polacy i Romowie. Niektórzy wyglądali na włóczęgów, inni byli widocznie wygłodzeni i wychudzeni. Jeszcze inni przywodzili na myśl osoby od wielu lat borykające się z jakimś uzależnieniem. Każdego z nich łączyła jedna wspólna cecha. Nie mieli nikogo. Rodziny, a nawet przyjaciół. Mówiąc krótko, zostali wybrani, bo nikt by się o nich nie upomniał. Nie mieli nikogo, kto mógłby za nimi tęsknić. Eksperyment rozpoczął się niemal tydzień po moim przybyciu do placówki badawczej. Kiedy dotarłem okazało się, że większość uczonych była już na miejscu. Wyglądało na to, że Heiter nie ufał mi na tyle, abym przybył do kompleksu jako pierwszy. Dzięki temu miałem jednak czas, aby dokładniej poznać moich współpracowników. Większość z nich wydawała się być niezwykle oddana Heiterowi i sprawiali wrażenie, jakby byli skłonni skoczyć za nim w ogień. Pracujący przy projekcie ochroniarze byli natomiast niezwykle dziwną grupą. Prawie przez cały czas siedzieli cicho, nie wypowiadając nawet jednego słowa. Nawet spytani o coś przez któregoś z naukowców milczeli jak grób. Odpowiadali wyłącznie na komendy samego Heitera, a jeżeli już rozmawiali, to tylko między sobą. Nigdy z żadnym z nas. Zastanawiało mnie tylko czy zwyczajnie nie mieli ochoty na rozmowę, czy może dostali taki rozkaz.

W końcu przygotowania zostały zakończone. Po tylu dniach bezczynności wręcz paliłem się do pracy. Obiekty zamknięto w pomieszczeniach. Przygotowano kamery, światła i głośniki a załogę zgromadzono w pokoju kontrolnym. Nadszedł czas rozpoczęcia eksperymentu. Naukowiec poprosił wszystkich o stawienie się w pomieszczeniu dokładnie o 21. Chciał, żebyśmy byli obecni kiedy będzie udowadniał światu, że wszystkie jego teorie były prawdziwe. Kiedy wszyscy znaleźli się już w pomieszczeniu Heiter powiedział jedynie

- Zobaczcie. Oto owoc naszej ciężkiej pracy.

Obracając się do nas plecami, wcisnął przełącznik odpowiedzialny za włączenie kamer. Przytwierdzone do ścian monitory jeden po drugim rozbłysły ukazując nam pokoje i znajdujących się w nich ludzi. Połowa z nich pokazywała obraz w podczerwieni ze względu na panującą w niektórych pomieszczeniach ciemność. Już teraz można było zauważyć różnice między obiektami testowymi. Osoby wystawione na światło zdenerwowani poruszali się po pomieszczeniach, bez celu krążąc w kółko lub wykonując bezsensowne, nieprzewidywalne ruchy, natomiast ci, którzy przebywali w ciemnościach wyłącznie stali bądź siedzieli w bezruchu na środku pomieszczenia. Heiter pochylił się nad mikrofonem transmitującym dźwięk do pomieszczeń. Wtedy właśnie do pomieszczenia kontrolnego wszedł jeden z ochroniarzy, niosąc ze sobą dziwną księgę. Przekazał ją Heiterowi, który nerwowo złapał za czarną okładkę. Nie byłem specjalistą od okultyzmu, jednak to przerażające tomiszcze rozpoznałem bez trudu. Tajemniczy symbol wyryty na okładce pokazywał aż nazbyt wyraźnie, że był to sam mroczny Necronomicon. Wiedziałem o nim jedynie tyle, że zawierał nieprzeznaczoną dla oczu śmiertelnika wiedzę tajemną i niezwykle trudno było go znaleźć. Na świecie istniało wyłącznie kilka kopii z oryginalnym tekstem. Pożółkłe kartki zaszeleściły w jego dłoniach pospiesznie przerzucane w tył i w przód. W końcu znalazł odpowiednią stronę. Naukowiec wziął głęboki oddech, a następnie począł recytować jakąś inkantację w dziwnym języku, którego prawdopodobnie nie rozumiał nikt inny poza nim samym. Wszyscy w zupełnej ciszy wlepialiśmy swe oczy w monitory wiszące na ścianie. Obiekty badawcze wyraźnie zaniepokojone mamrotaniem Heitera spoglądały w kierunku kamer, a na ich twarzach malowało się zdezorientowanie. Wtedy właśnie poczułem coś przerażającego. Zalała mnie fala dreszczy, a serce przeszył strach w najczystszej postaci. To właśnie wtedy światła w pokoju zaczęły migać, a wzrok wszystkich naukowców skakał nerwowo po całym pokoju. W tamtej chwili poczułem, że coś było z nami. Heiter jednak niewzruszony nieprzerwanie recytował tajemniczą sentencję. Chciałem przerwać to szaleństwo, jednak na drodze stanął mi jeden z ochroniarzy. Spojrzałem w monitory. Na każdym z nich ludzie w nieprzewidywalny sposób biegali po pomieszczeniach wymachując rękami tak, jakby chcieli coś z siebie ściągnąć. Coś, czego my nie widzieliśmy. Każdy z nich krzyczał o pomoc. Każdy z nich szarpał za klamkę bądź błagalnym wzrokiem wpatrywał się w kamerę. Nie mogłem nic zrobić.

Nagle głos ucichł. Inkantacja dobiegła końca. Wszystkie światła w pomieszczeniu zgasły a monitory jeden po drugim zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Heiter wydał polecenie uruchomienia awaryjnych generatorów. Dwoje z uzbrojonych strażników wyszło z pomieszczenia, chwilę później uruchamiając awaryjne źródło zasilania. Żarówki ponownie rozbłysły, tym razem zdecydowanie słabszym i bledszym światłem. Na twarzach naukowców malowało się przerażenie. Heiter dwukrotnie wcisnął przełącznik odpowiedzialny za włączanie monitorów, jednak te ukazały nam jedynie czerń. Wyglądało to tak, jakby ktoś zakrył kamery jakimś ciemnym materiałem i z chęcią uznałbym, że tak właśnie się stało gdyby nie to, że w żaden sposób nie było to możliwe. Kamery znajdowały się pod samym sufitem niespełna 4 metry nad ziemią. Nie było najmniejszych szans, żeby któryś z obiektów badawczych zdołał sięgnąć tak wysoko. Wszyscy spojrzeliśmy na Heitera, który wyglądał na niezwykle rozdrażnionego. To mogło oznaczać tylko jedno. Coś poszło nie po jego myśli. Ciarki przeszły mi po plecach. Naukowiec zwrócił się do ochroniarzy. Jeżeli za 10 minut kamery nie zaczną nadawać obrazu, mieli iść sprawdzić co działo się w pomieszczeniach własnoręcznie. Przytaknęli. Zgrywali twardych, jednak w ich oczach widziałem strach. Wtedy właśnie pojedynczy monitor rozbłysnął jasnym światłem. Był to jeden z oświetlonych pokoi. Słaby blask awaryjnej żarówki przebijał się przez gęste kraty padając na obiekt badawczy. Matrwy. Leżący w kącie pokoju człowiek zmasakrowany tak, że ciężko było doszukać się u niego choćby rysów twarzy. Pod nim roztaczała się ciągle zwiększająca swą objętość kałuża krwi. Jako lekarz byłem przyzwyczajony do widoku ciężkich obrażeń, jednak większość naukowców z obrzydzeniem odwracała wzrok nie potrafiąc znieść makabrycznego obrazka. Wtedy mniej więcej połowa monitorów jeden po drugim rozbłysła ukazując nam brutalną prawdę. Każdy z pokoi wyglądał tak samo. Skulone w kącie ciało, zmasakrowane leżące bezwładnie w kałuży krwi. Trzask rozbijanego szkła wytrącił mnie z zamyślenia. Rozwścieczony Heiter rzucił ciężką czarną księgą o jeden z monitorów. Wtedy właśnie coś dostrzegłem. Jedna z kamer pokazywała coś... Innego. Trzęsącym się palcem wskazałem na monitor. Każdy z naukowców włącznie z Heiterem zwrócili wzrok w jego stronę. Była to jedyna działająca kamera, pokazująca zaciemnione pomieszczenie. Na jego środku ktoś stał. Nie był to jednak mężczyzna, który znajdował się tam jeszcze chwilę wcześniej. Nienaturalnie wysoka, pozbawiona włosów istota bez ruchu wpatrywała się pustymi oczyma w obiektyw kamery. Czułem się tak, jakby patrzyła prosto na mnie. Jej skóra wyglądała na niezwykle kruchą, a usta rozwarte w niemym krzyku przyprawiały mnie o ciarki. Najgorsze były jednak oczy. Szare, puste, niewyrażające żadnych emocji. Długi, szpitalny fartuchy, w który jeszcze chwilę temu ubrany był mężczyzna, teraz sięgał jedynie do kolan odkrywając kredowobiałą skórę poprzecinaną siatką czarnych jak smoła żył. Na twarzy Heitera miast złości zagościło zaskoczenie i niepewność. Najwyraźniej nie tego się spodziewał. Wydał rozkaz ochronie. Mieli otworzyć drzwi do celi. Czterech uzbrojonych po zęby mężczyzn wyszło z pomieszczenia kontrolnego, kierując się w wyznaczone miejsce. Chwilę później zobaczyliśmy jednego z nich w kamerze monitoringu. Zajrzał przez niewielką, wzmacnianą drutem szybkę przez chwilę wpatrując się w nieprzebraną ciemność panującą w środku pomieszczenia. Oderwał od niej wzrok i trzęsącą się ręką wpisał czterocyfrowy kod. Zamek odskoczył pozwalając na swobodne otwarcie drzwi. Ochroniarz pociągnął uchwyt w swoją stronę. Pozostała trójka mężczyzn stała za nim z karabinami wycelowanymi w mrok. Jeden z nich zapalił latarkę. Istota wciąż nieruchomo stała na środku pomieszczenia, wpatrując się bez ruchu w kamerę. Korzystając z zamontowanego w pomieszczeniu głośnika Heiter wydał polecenie interakcji z obiektem. Jeden z ochroniarzy lufą karabinu dotknął kredowobiałej skóry istoty. Nic. Żadnej reakcji. Czy to coś... Nie żyło? Doktor rozkazał sprawdzenie pozostałych cel. W każdej z nich zastali dokładnie to samo. Stojąca w bezruchu postać wpatrzona bez celu w jeden punkt. Kamery w pozostałych pomieszczeniach wciąż nie działały, przez co ochroniarze musieli opisywać Heiterowi to, co widzieli w pomieszczeniu przy użyciu krótkofalówki. Problem zaczął się przy szóstym. Istota tak jak wcześniej stała na środku pomieszczenia, jednak miast wpatrywać się w jeden punkt, wodziła za nimi wzrokiem. Bez reakcji na słowa czy gesty. Po prostu stała tam i patrzyła. Wtedy właśnie usłyszeli coś dziwnego. Dźwięk powolnych, ciężkich kroków na korytarzu. Wielu kroków. Ostatnim co usłyszeliśmy z krótkofalówki Heitera był krzyk i strzały.

Spojrzałem na pozostałych naukowców. Wyglądali na śmiertelnie przerażonych. Wyłącznie Heiter miast strachu wydawał się emanować czystą wściekłością. Wiedziałem, że muszę uciekać. Jeśli te istoty wydostały się z cel, a ochrona nie zdoła ich powstrzymać dostanie się do pokoju kontrolnego zajmie im nie dłużej niż kilka minut. Podjąłem decyzję. Złapałem za leżącą na ziemi mroczną księgę i wybiegłem z pomieszczenia jak najszybciej kierując się do wyjścia. Kroki za mną świadczyły, że kilku innych naukowców również poszło w moje ślady, uciekając od pewnej śmierci. Niestety nie na długo. Chwilę później usłyszałem również strzały i krzyki rannych naukowców. Dwóch pozostałych ochroniarzy zostało w pomieszczeniu razem z Doktorem. Najwyraźniej dostali rozkaz rozstrzelania nieposłusznych naukowców. Oczywiście. Heiter nie mógł pozwolić, aby to, co stworzył ujrzało światło dzienne. Żaden z obecnych przy eksperymencie badaczy nie mógł opowiedzieć co tutaj zaszło. Kula minęła mnie o milimetry, zanim skręciłem w jedną z bocznych odnóg. Tym razem miałem szczęście. Pytanie ile mi go jeszcze zostało. Biegłem do wyjścia łudząc się, że Heiter nie pomyślał o jego zamknięciu. Niestety moje nadzieje spełzły na niczym kiedy tylko pociągnąłem za masywny uchwyt przytwierdzony do drzwi wejściowych. Zamknięte. Czułem się tak, jakby świat nagle zawirował. Zrozpaczony upadłem na ziemię uświadamiając sobie, że była to jedyna droga wyjścia z tuneli. Umrę tu. Zginę jak reszta. Schowałem twarz w dłoniach. Wtedy do głowy wpadł mi pewien pomysł. Spiżarnia. Było tam wystarczająco dużo prowiantu, abym przetrwał miesiące jeśli nie lata! Być może w tym czasie przybędzie już pomoc. Na trzęsących się nogach ruszyłem w stronę pomieszczenia starając się biec najciszej jak tylko potrafiłem. Za sobą słyszałem jedynie strzały i krzyki. Nie tylko ludzkie, ale także inne, demoniczne. Odgłosy niesione przez echo odbijały się od nagich ścian korytarzy, tworząc tym samym kakofonię przywodzącą na myśl odgłos samego piekła. Na końcu korytarza dostrzegłem masywne, stalowe wrota. Najszybciej jak potrafiłem dobiegłem do nich z całych sił ciągnąc za uchwyt. Wbiegłem do środka trzaskając za sobą drzwiami. Złapałem za wewnętrzną zasuwę i pociągnąłem ją, jednocześnie blokując możliwość otwarcia ich od zewnątrz. Wyczerpany opadłem na ziemię opierając się plecami o jedną z szafek. Bezpieczny. Przynajmniej na razie. Dopiero teraz zauważyłem, że strzały i krzyki ucichły. Skończyło się? Czy wszyscy już nie żyją? Łza spłynęła mi po policzku, chwilę później upadając na czarną okładkę. Spojrzałem na przedmiot, który trzymałem w dłoni. Dlaczego właściwie go zabrałem? Sam widok tajemniczego symbolu napawał mnie przerażeniem i obrzydzeniem. Nigdy nie odważyłem się spojrzeć, choć na jedną ze stron.

Siedzę w tym pokoju już od jakiegoś czasu, za towarzysza mając jedynie ją. Mroczną księgę, która przez samą swoją obecność wlewa mi do głowy szaleństwo. Próbowałem ją spalić. Jest tylko jeden, mały problem. Ona nie płonie. Ilekroć przystawiałem do jej przeklętych kartek płomień zapalniczki, ten jakby nigdy nic omijał mroczne tomiszcze, nie wywołując nawet najmniejszej szkody na papierze. Czuję, że powoli tracę zmysły. Całą historię Eksperymentu Feindschaft spisałem w tym notatniku jako dowód i przestrogę. To, co narodziło się w ciemności, nigdy nie powinno ujrzeć światła dnia. Niepokoi mnie tylko jedno. Od kilku dni za drzwiami słyszę ciche, przytłumione... Drapanie.

---

Autor: Rafał Senderecki

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje