Historia

Szyndzielnia – droga śmierci

maciekzolnowski 0 5 miesięcy temu 683 odsłon Czas czytania: ~12 minut

Wypiłem pierwszy łyk i od razu zrobiło mi się cieplej. Miałem w głowie słowa z „Wija” Gogola, fragment o pokrzepianiu się gorzałką. Ja pokrzepiałem się likierem jajecznym pitym prosto z butelki. Prosto i „radosno” (wtedy jeszcze nie wiedziałem, co mnie czeka). Siedziałem beztrosko na pniu usytuowanym na stromym zboczu w pobliżu źródła Bartek i podziwiałem widoki. Nie dość, że listopadowa aura dopisała, było słonecznie i ciepło, to jeszcze beskidzkie plenery nie zawiodły i jak zawsze zapierały dech w piersiach. A choć słońce mnie oślepiało i rozleniwiało, to siedzieć tak wiecznie nie mogłem, nie. Musiałem liczyć się z tym, że po siedemnastej w górach, lasach robi się całkiem ciemno, wietrznie i nieprzyjemnie, a ja miałem zamiar przecież zahaczyć jeszcze o Szyndzielnię i żółty szlak wiodący ku Wapienicy. Miałem zamiar, tylko jak to zrobić, hm?

W ogóle chciałem wspiąć się na określony, odpowiednio wysoki pułap i przejść się tym mało uczęszczanym trawersem, który półłukiem okala Jezioro Wapienickie. Chciałem, ale to potem, bo najpierw pragnąłem potryndać się do leśnego kościoła z XVII wieku, gdzie spoczywają monumentalne głazy, przywodzące na myśl Stonehenge, a po drodze zaliczyć jeszcze Chatę Drwali – kamienne usypisko w kształcie kopuły, w którym ja osobiście nocy bym nie spędził. Szedłem więc, popijając ajerkoniaczek i pożywiając się batonikiem, jakby mi nie dość było tych słodkości.

Chata Drwali znajduje się zaraz przy źródełku. Można stanąć w jej sąsiedztwie, zamknąć oczy i wyobrazić sobie dziewiętnastowiecznych ludzi z toporami i siekierami, którzy tutaj urzędowali przed laty. Zresztą co to za chata?! Ot, zwykłe rumowisko, które w każdej chwili może się osunąć i kogoś pogrzebać. Pamiętam, że jak raz wędrowałem tędy z kumplem z Krakowa, Adasiem, to mi na to zwracał uwagę, na to, że nie zdecydowałby się na nocleg w tym średnio fajnym miejscu. Poza tym nie wiadomo, co kryją kamienne kopce, znajdujące się w środku budowli? Czy nie ma tam pogrzebanego jakiegoś truposza albo innego burka? Głupio byłoby tak spać po sąsiedzku z umarlakiem.

Tymczasem zrobiło się późnawo. Dwunasta. A nie, wróć! Grubo po trzynastej. Pora jak najbardziej obiadowa. Wychłeptałem resztkę żółtego nektaru (dobrze, że butelka była zakręcana – to cholernie praktyczne rozwiązanie) i skierowałem się ku Borowinie. Posuwając się w tę stronę niebieskim, wystarczy tylko odpowiednio wcześnie zboczyć i skręcić w lewo. I już jesteśmy w świątyni, choć co to za świątynia bez ścian, dachu czy okien?! Tylko sterta, pożal się Boże, kamieni. Trzeba niemałej wyobraźni, by dostrzec w tym bezładzie ołtarz ofiarny oraz skalne ławy. Celowo napisałem „ofiarny”. Lubię, kiedy mocno pobudzona wyobraźnia zaczyna pracować. Dlatego chętnie wkraczam do lasu, czując się w nim tak, jak Alicja wpadająca w głąb króliczej nory i lecąca wciąż głębiej i głębiej. Pełny odlot (mówiąc kolokwialnie)!

Omiotłem zbocze wzrokiem i rozsiadłem się na ołtarzu. Wielki błąd! Od razu spadła na mnie zasłużona kara boska i otwierając piwo skaleczyłem się w palec. Kurwa! Zakląłem siarczyście, a krew zbroczyła głaz i zapieniła się. To zapienienie się krwi mnie zdziwiło. Obcym ze słynnej amerykańskiej serii nie jestem i nie płynie w mych żyłach kwas, tylko zwykła ludzka jucha, a ta – wsiąkła w głaz, nie pozostawiając na nim ani śladu. To nie było normalne, nie! Na dodatek rana zagoiła się piorunem i do niepoznaki. Coś mi się teraz we łbie zakręciło, coś zawirowało i naraz zacząłem postrzegać świat jakoś tak inaczej... no nie wiem... szerzej, głębiej, bardziej stereofonicznie. Miałem wrażenie, że wyostrzyły mi się wszystkie zmysły i że widzę to, czego normalnie widzieć nie powinienem. Podprogowo. Nie będę teraz tego tłumaczył, potem pojawią się stosowne przykłady. Posiedziałem jeszcze z dobry kwadrans, w końcu wstałem i poszedłem.

Posuwałem się teraz w stronę Kopanego. Szlak zakręcał w prawo i opadał ku dolince, by zaraz potem przejść w żółty i skierować się ku Szyndzielni. Po drodze nie działo się nic nadzwyczajnego, a ruch turystyczny był znikomy, z czego się bardzo, ale to bardzo cieszyłem. Nawet przy schronisku na Szyndzielni żywej duszy nie było. Widać: taki dzień! Jak to fajnie spotkać kogoś ciekawego w górach – myślałem. A jeszcze fajniej: nie spotkać nikogo! Ma się wtedy góry i osobliwości natury dla siebie, ma się dla siebie dosłownie wszystko, wszystkie te górskie cuda, mchy, porosty, drzewa, krzewy, omszałe skały i tak dalej. Zrobiłem mały postój, a następnie zarządziłem oficjalnie odwrót.

Były teraz do wyboru dwie trasy, które docelowo miały mnie zaprowadzić aż do Górek Wielkich. Mogłem wracać tą samą drogą, którą przyszedłem, albo iść trawersem, o którym wspominałem wcześniej. Uroki trawersowania kusiły, ale coś mi mówiło, że jest na to zbyt późno i że za moment będzie już zupełnie ciemno. Oczywiście nie posłuchałem głosu wewnętrznego i po piętnastej z żółtego skręciłem właśnie w ów trawers. Tak jak powiedziałem, zaczynało się z wolna ściemniać, ale na razie była to ledwie szarówka. Od tej pory nie spodziewałem się spotkać już nikogo, a w każdym razie – nikogo żywego.

Póki co szło się gładko. Schody zaczęły się dopiero gdzieś przy potoku Barbara. Nasilił się wiatr, gwiazdy na niebie stały się już wyraźnie zauważalne, a ja miałem poważne wątpliwości na rozwidleniach, którędy do domu? Skręcić w prawo i zejść możliwie najkrótszą drogą ku Jezioru Wapienickiemu? Skręcić w lewo w kierunku łuny, która pozostała po zachodzącym słońcu, i udać się na nocleg do schroniska na Błatniej? A może wytrzymać, zagryźć zęby i podążać tak długo, jak się tylko da, tym nieszczęsnym trawersem, by koniec końców i tak wylądować na Wapienicy? Nasilił się wiatr, a wraz z jego upiornym akompaniamentem rosły też i moje wątpliwości. Symfonia obłędu w postaci absolutnie czystej! Teraz rozumiem, dlaczego Lovecraft nazwał jedno ze swoich dzieł „W górach szaleństwa”. He, taki tytuł też mógłbym sobie wymyślić.

W pewnej chwili przykuł moją uwagę niespodziewany ruch w krzakach. Zamarłem, spojrzałem w bok i... tam coś było, jakieś oddalające się zwierzę. Snop światła omiótł zbocze i spostrzegłem niedźwiedzia we własnej niedźwiedziej osobie. Tak, tak, to był niedźwiedź jak... byk! Miś zdawał się z politowaniem na mnie spoglądać, a gdyby umiał pytać, toby pewno pytał: co tu robię? Dlaczego jestem sam? Dokąd tak po nocy cisnę? Dlaczego śmiałem wkroczyć na jego terytorium, bo tu wszędzie rezerwaty naokoło? Jego ślepia odbijały blask latarki jak miniaturowe dwa lusterka. Zba-ra-nia-łem! Sytuacja zakrawała na śmiertelnie niebezpieczną i była rozwojowa. Jednakże na szczęście już po krótkiej chwili (dla mnie trwającej wieczność) włochaty stwór odwrócił się i podreptał w swoją stronę, a ja zostałem sam ze swym zamurowaniem. I doprawdy nie wiedziałem, co myśleć? Czy moje spotkanie z niedźwiedziem było rzeczywiste? Czy też urojone? A może – zastanawiałem się – złożyć to na karby cudownie poszerzonej świadomości? Bo taka ewentualność istniała.

Największe wątpliwości miałem przy potoku Barbara, czy skręcić w prawo, czy w lewo, czy iść prosto i „radosno”, choć teraz już jakby mniej „radosno”, bo likierek się skończył; był i się zmył. Nagle dziwnie zaszumiało, zabuczało potężnie. Sądziłem, że mam omamy słuchowe, może i nawet miałem. Czyżby ten niedźwiedziowaty po mnie wrócił? No ale przecież jakby mi miał coś zrobić, toby dawno zrobił, a poza tym miśki preferują mięsko skruszałe od tego świeżego, jeszcze ciepłego, jeszcze krwistego jak krwisty befsztyk – pocieszałem się, choć do śmiechu mi wcale nie było, oj, nie było. No więc to buczenie nasilało się, aż do momentu, gdy naraz ktoś zaszedł mnie od tyłu i położył mi dłoń na ramieniu, a potem rzekł jak gdyby nigdy nic:

– Pomóc? Tutaj wielu się zgubiło, przepadło bez wieści. Znam teren, mieszkam nieopodal.

– W lesie pan mieszka? Jest pan drwalem, ratownikiem medycznym? – Starałem się myśleć przytomnie, opanować nerwy.

– To długa historia. Pracuję, a raczej pracowałem jako operator kolejki na Szyndzielni, ale to stare dzieje i...

– I już pan tam nie pracuje?

– Nie pracuję. Jeśliś naprawdę ciekaw, chłopcze, to coś ci pokażę, ale musimy na chwilę zboczyć z kursu... spokojnie, tylko na chwilę.

Nie byłem pewny, czy chcę iść z tym człowiekiem, włóczyć się nocami po leśnych ostępach, ale ciekawość – pierwszy stopień do piekła – zwyciężyła. Poszliśmy więc w głęboki gąszcz, a gość wskazał palcem pewne miejsce i powiedział tak:

– Spójrz tam! On za chwilę się pojawi.

– On? Kto?

– Cicho, patrz i nie gadaj! – Gestem nakazał milczenie.

Zza drzew wysunęła się świetlista postać ze sznurem w dłoni i zrobiła kilka kroków, następnie w przemyślny sposób zawiesiła sznur na drzewie, a sama zacisnęła sobie pętlę wisielczą na szyi. W przeciągu krótkiej chwili, dosłownie kilku kolejnych minut, skoczyła w zaświaty.

– O Boże! – szepnąłem. – Czy to nie jest ten słynny samobójca spod Szyndzielni? Kiedyś coś o nim czytałem. Pracował tu niedaleko, obsługiwał kolejkę.

– Tak, zgadłeś, chłopie. Mówisz o Józefie K.; posiadaczu tysiąca ośmiuset dziewięćdziesięciu żon; przystojniaku, któremu żadna babka nie byłaby (gdyby tylko żył) w stanie się oprzeć; seksoholiku mającym w zaświatach spotkać tę jedną, jedyną, co zaspokoiłaby jego wybujałe fantazje erotyczne.

– To niemożliwe! Nie-mo-żli-we!!!

– Możliwe. Możesz ufać swoim oczom albo i nie. Twoja sprawa, chłopcze, twoja sprawa.

I zniknął równie szybko, co się pojawił. A kiedy pełen niepokoju wróciłem na ścieżkę, usłyszałem już tylko jego głos:

– Mam dla ciebie jeszcze zagadkę. Jeśli chcesz, bym ci pomógł na tym tu rozdrożu, co je widzisz, odpowiedz, proszę, na moje pytanie. A postaraj się nie pomylić! Pomyłka może cię słono kosztować. Polubiłem cię, chłopcze, bardzo cię polubiłem... A zagadka brzmi... – i tu zawiesił teatralnie głos. – Koń jest na łańcuchu o długości dwudziestu metrów i udało mu się sięgnąć jabłko, które było w odległości trzydziestu metrów od niego. Jak to zrobił?

– Hmm... Okej, już wiem! Wiem! Po prostu podszedł, bo łańcuch nie był do niczego przymocowany. He, lubię tego typu zabawy, a świat zagadek nie przedstawia dla mnie żadnego problemu – zaśmiałem się.

– Idź prosto, pro-sto!!! – wybrzmiało oddalające się stopniowo wołanie.

Tak też zrobiłem. Poszedłem za radą nieznajomego, bo przecież nie miałem nic do stracenia, a za to sporo do zyskania i parę godzin do zaoszczędzenia. Zresztą powoli zaczął mnie już strach oblatywać i to był najwyższy czas, by wydostać się z tego lasu i tych gór. Poza tym przeczuwałem, że najgorsze wciąż jeszcze przede mną. I nie myliłem się wcale.

Minąłem Barbarę i udałem się w stronę potoku Błatnia, by następnie skierować się ku Wielkiej Łące oraz ulicy Tartacznej, gdzie – przynajmniej administracyjnie – zaczynała się już Wapienica. Oczywiście wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, o tych wszystkich nazwach i w ogóle... to teraz z mapą w dłoni szafuje się nimi tak lekko i bezproblemowo. Nie zrobiłem nawet stu metrów, a tu jak nie wrzaśnie, jak nie zapiszczy coś takim wysokim, okropnie nieprzyjemnym głosikiem. I teraz dopiero zauważyłem, że trzymam w ręce dziewczęcą rękawiczkę. Widocznie zsunęła się komuś i zaplątała się w chaszcze, które mijałem, i tam pozostała, a ja ją niechcący odplątałem. Co prawda znalezione – nie kradzione, tylko po co mi rękawiczka pozbawiona pary, i to jeszcze w tym małym, dziecięcym rozmiarze, no po co? A gdy tylko na nią zerknąłem, natychmiast pojawiły mi się przed oczami migawki obrazów z trójką w roli głównej dzieci, które zbłądziły i zaginęły tu bez wieści zimą osiemdziesiątego szóstego. Szukano ich długo i bezskutecznie, jakby zniknęły w naszym wymiarze i pojawiły się w zupełnie innym. Migawka przelatujących obrazów wszystko mi opowiedziała, a ja czułem się, jakbym oglądał film – dramat rodzinny i horror w jednym. Zgadywałem, że ten okropnie nieprzyjemny głosik należy do któregoś z zaginionych chłopców.

Nie wiem, co strzeliło mi do głowy, ale postanowiłem to sprawdzić i zacząłem iść w kierunku źródła dźwięku. Przedzierałem się przez zarośla, raniłem sobie dłonie, potykałem się o korzenie i kamienie, a głos zdawał się ze mną bawić w ciuciubabkę: stale się oddalał... i oddalał... i oddalał. I nagle do tej monodii dołączył inny, całkiem odmienny pisk, który należał – zgadywałem – do innego malca, a dochodził z drugiej strony. Zmieniłem więc marszrutę i skierowałem się ku niemu właśnie. Ale potem nasilił się ten pierwszy i już nie wiedziałem, gdzie jestem ani dokąd idę; nic nie wiedziałem.

I pewnie bym zginął, przepadłbym w którymś z przepastnych rezerwatów, na przykład w Rezerwacie Jaworzyna, gdyby nie to, że ukazała mi się i uratowała mnie od zguby mała dziewczynka, która złapała mnie za rękę i zaprowadziła prosto do drogi. Była to śliczna blondynka o słodkim uśmiechu, istny aniołek. Musiała należeć – obstawiałem – do owej trójki dzieci, po których słuch zaginął. Miała dobre serce i widocznie, miast bawić się ze mną w chowanego, postanowiła mi pomóc.

– No kogo jak kogo, ale dzieci o tej porze w lesie się nie spodziewałem.

– Masz coś, co kiedyś należało do mnie – powiedziała. – Możesz mi to oddać?

Właśnie wtedy przypomniałem sobie o nieszczęsnej rękawiczce, pacnąłem się w czoło i natychmiast zwróciłem to, co nie moje. Dziewczynka uśmiechnęła się, puściła moją dłoń i pokiwała mi na pożegnanie, a potem rozpłynęła się we mgle, która pod wieczór wyraźnie zgęstniała. Wtedy głosy na dobre umilkły i mogłem spokojnie maszerować wzdłuż strumienia Błatnia ku miastu i ku Wapienicy.

Odetchnąłem z ulgą, gdy dotarłem do asfaltówki. Teraz mijałem kolejno: Jezioro Wapienickie, ulicę Wapienicką, wreszcie centrum Jaworza, gdzie znajdował się supermarket. Tu wstąpiłem na małe zakupy, a także po to, by przez komórkę zdać Adasiowi relację z odbytej wycieczki.

– No słuchaj, stareńki, ja już w Jaworzu; powoli wracam do siebie; ależ miałem dzisiaj przygód a przygód; to wszystko wina wina... no tego alkoholu, co go spożywałem!

– Nie chcę wiedzieć. – Nie chciał, więc nie kontynuowałem.

Wróciłem do supersamu. Mentalnie. Pamiętam, że strasznie irytował mnie zastany w nim spokój. Ludzie zajmowali się sprawunkami i nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi, a przecież dopiero co ledwie uszedłem z życiem. Nie wiem, czy ktoś udzieliłby mi pomocy, gdybym o nią prosił. Miałem poczucie, że nikogo, prócz muzaka oraz sezonowych promocji, nic a nic nie obchodzi. Dramat! Ale prawdziwy dramat miał dopiero nastąpić. Nie wiem, co działo się w mieście, kiedy mnie nie było, ale – po obejrzeniu iluś tam filmów o kosmitach i zapoznaniu się z iluś tam spiskowymi teoriami – wpłynąłem na wody czarnowidztwa i nabrałem dziwnych podejrzeń, o których za chwilę.

Otóż w pewnym momencie zabrakło prądu i natychmiast zrobiło się w markecie ciemno. Zobaczyłem wtedy klientów w zgoła innym – że tak powiem – świetle. Przypominali świetliste postacie, takie same, na jakie natknąłem się będąc jeszcze w lesie. Ciekawe – pomyślałem. Czyżby ludzie wkoło mnie nie żyli? – przemknęło mi przez głowę głupie pytanie (nie wiem, czy takie głupie). Na szczęście po sekundzie wrócił prąd, a ja przestałem się nad tym dłużej zastanawiać, bo i tak miałem o czym myśleć (tak, tak, to był szalony dzień). Zapłaciłem w kasie i wyszedłem.

Teraz do pokonania miałem już tylko stosunkowo niewielki odcinek, a mianowicie ulice: Słoneczną, Cisową i Górecką, przy czym ta ostatnia biegła lasem aż do Górek, w których mieszkałem. Można by było powiedzieć: łatwizna! Jednak łatwo wcale nie było. Dlaczego? Już tłumaczę. Gdy skręcałem w Górecką i wchodziłem w bukowy lasek, naraz zaczęły mi się ukazywać jedna po drugiej czarne postacie, które schodziły z gór i wychodziły na drogę. Z każdą chwilą czarnych ludzi, których nazwę tu zombiakami, a to z uwagi na niezdarny sposób poruszania się, było coraz więcej... i więcej... i więcej. Wychodziły na jezdnię, odwracały się w moją stronę i przystawały; otaczały mnie. I tak w koło Macieju: wychodziły, odwracały się i przystawały, jakby miały do mnie jakąś sprawę niecierpiącą – że tak powiem – zwłoki. Wiedziałem, z czym się to wiąże (z moją wizytą w uroczysku kultowym, no ba), ale nie wiedziałem, do czego prowadzi lub prowadzić może? I wolałem sobie tego nawet nie wyobrażać. A jaki był tego finał? Tego już nie napiszę, nie.   

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje