Historia
Ciemno, coraz ciemniej
To była głucha, cicha noc. Spowijała wilgotnym całunem bezludne ulice, rozświetlana pomarańczowym blaskiem ulicznych latarni i łuną miasta odbitą od wiszących nisko chmur. Po prostu czuło się, że coś wisi w powietrzu. Coś nieprzyjemnego, coś mrocznego, wrednego... I na pewno nie była to zimna mgła zamieniająca się na płytach chodnika w szron.
Coś miało się stać. W takie noce ja ta bowiem zawsze coś gdzieś się dzieje i zazwyczaj nie jest to nic specjalnie przyjemnego.
- Kurna - mruknął Tadek, rozglądając się. - Ale nastrój. Jak z sennego koszmaru.
Maniek, starszy, choć nieco mniejszy, brat Tadka, nerwowo rozejrzał się. Od kilku minut, odkąd wysiedli z autobusu, czuł się naprawdę nieswojo. Ciarki przebiegały mu po plecach... i nie tylko tam. W mordę, to było głupie, ale nie mógł pozbyć się wrażenia, iż zamiast znaleźć się na tym lubelskim osiedlu, które obaj znali od dziecka... trafili do jakiejś zakazanej dzielnicy, gdzie lepiej było nie przebywać po zmroku. Takiej, gdzie na przykład na niewinnych przechodniów wyskakują z pobliskich krzaczorów napakowani sterydami dresiarze. Tylko że na tej nieszczęsnej imprezie, z której właśnie wracali, żadnemu z nich nie udało się nawet odrobinę podpić, zatem taka beznadziejna pomyłka, rodem z jeszcze bardziej beznadziejnej komedii, zwyczajnie odpadała.
- Północy jeszcze nie ma - mruknął. - A ty zobacz jakie pustki. Nawet nikt z psem nie łazi.
- Chodźmy szybciej - odparł Tadek, wbijając ręce do kieszeni trochę zbyt cienkiej na tę porę roku kurtki. - Trochę marznę.
Maniek nie odpowiedział. Właśnie w kiepskim świetle pobliskiej latarni odczytał nazwę ulicy z tabliczki na mijanym bloku, nie bardzo wiedząc, czemu to robi. Oczywiście była to ulica, na której się wychowali i z przyczyn finansowych nadal mieszkali wraz ze starzejącymi się, oraz z dziwaczejącymi coraz bardziej, starymi. Wzruszył ramionami, następnie przyspieszył kroku, aby dogonić wyprzedzającego go nieco brata.
Jeszcze dwie minuty musiało trwać, zanim dotarli do właściwego bloku. Było to gdzieniegdzie obłażące z tynku dziesięciopiętrowe pudełko, tu i ówdzie straszące udającymi grafitti bohomazami. Potem po kilku schodkach w górę i Maniek w głupim odruchu omal nie nadusił przycisku domofonu. Jego ręka zawisła ponad klawiszem z numerem czterdzieści dwa.
- U nas w oknach ciemno, nie? Starzy śpią?
Tadek cofnął się, aby spojrzeć w górę.
- Ciemno. Pewnie śpią. Nie masz kluczy?
- Nie od domofonu. Staremu dałem, bo znów swój zgubił.
- On kiedyś własną głowę zgubi. Ja chyba mam swoje - mruknął Tadek i czymś zabrzęczał. Kluczami na łańcuszku przypiętym do szlufki spodni. - Suń się to otworzę.
- Otwieraj.
Zamek zachrzęścił, zgrzytnął, a dwie sekundy później obaj znaleźli się na ciemnej klatce schodowej. Maniek namacał na ścianie obok wejścia przycisk czasowego włącznika światła, następnie wdusił go.
Światło tylko mignęło. Wcisnął znowu.
Zaskoczyło dopiero za trzecim razem. Jarzeniówki na klatce schodowej zamigotały, ale po chwili zapłonęły normalnym blaskiem. Któraś z nich brzęczała cicho, który to dźwięk wydał się nagle Mańkowi dość niesamowity. Może dlatego, iż miał wrażenie, że odbija mu się rezonansem po wnętrzu czaszki.
- Kurde, ale jaja - stwierdził tymczasem Tadek, naciskający na klamkę drzwi wejściowych. - Te drzwi się zatrzasnęły. Sam zobacz. Nie można otworzyć...
- Zostaw je. Jutro ktoś zgłosi to administracji. Albo wyważy, jeśli zapomni, że tu jest też tylne wyjście.
- Może jakieś dzieciaki coś zmajstrowały, bo uważały, że to zabawne...
Takie, jakimi oni niegdyś byli. Nie takie pomysły się ich trzymały wtedy.
- Może...
Maniek chciał coś jeszcze chyba powiedzieć, ale urwał, ponieważ akurat zgasło światło. Gdy brzęczenie którejś z jarzeniówek na korytarzu ustało - a rezonans pod czaszką zniknął - cisza nagle stała się niemal nie do zniesienia. Maniek tylko westchnął, zatrzymując się w połowie drogi do wind. Jakaś folia zaszeleściła mu pod stopami.
- Już włączam - rzucił Tadek po prostu.
Światło zapłonęło. Ponownie zamigotało. Brzęczenie jednej z neonówek pojawiło się także. Tadek odczekał chwilkę przy włączniku, z dłonią na przycisku, dopiero potem ruszył ku windom, w ślad za Mańkiem.
- Nie tylko ze światłem! - warknął w pewnym momencie brat Tadka. Wściekle wduszał przycisk przywołania kabiny, ale jak na złość nic się nie działo. - Szlag by trafił!
- Ciszej. Ludzie już pewnie śpią.
- Ta cholerna winda nie chce zjechać!
- Jak to nie chce?
- No nie chce.
- A druga? Przecież mamy tu dwie windy.
- Druga też nie. Obie próbowałem wyzwać. Gdzieś tu była tabliczka z numerem pogotowia dźwigowego...
- Przecież nie będziemy dzwonić teraz i jeszcze czekać, aż ktoś raczy się pojawić. Trudno - Tadek wzruszył ramionami, spoglądając w stronę przejścia na klatkę schodową. - Siedem pięter w górę, to i formy trochę złapiemy.
Mańkowi przeszło przez głowę, że właściwie wypadałoby zawiadomić pogotowie dźwigowe, nawet pomimo dzikiej godziny. Ot, choćby ze zwykłej, ludzkiej przyzwoitości. Miał czasem jej napady, choć była przecież tak niepopularna. A nawet budziła podejrzliwość.
Tadek wyczuł wahanie brata:
- Chodź, idziemy. Zadzwonisz z mieszkania jak takiś porządnicki... Włażenie po schodach jeszcze nikogo nie zabiło... To znaczy ja nie słyszałem...
Trawiony jakimś wewnętrznym niepokojem Maniek, jeszcze raz spróbował przywołać windę, potem ruszył za bratem, który właśnie znikał w drzwiach klatki schodowej. Zamierzał też jeszcze przez moment rozejrzeć się za tą tabliczką z numerami alarmowymi, ale koniec końców dał sobie z tym spokój. Zwłaszcza że Tadek znowu go ponaglił.
- Idę - burknął tylko w odpowiedzi.
Niecałe pół minuty później natknęli się na kota.
Kot jak kot, jaki jest kot - każdy widzi. Ten był bury i najprawdopodobniej należał do Adamiaków, z czwartego piętra, którzy koty kochali aż za bardzo. Co nie przeszkadzało im w obdarzaniu trójki swych futrzastych i miauczących pociech aż zbyt wielką swobodą, graniczącą z nieodpowiedzialnością.
Bury kot Adamiaków, przeraźliwie wytrzeszczając ślepia, siedział całkowicie nieruchomo w rogu pierwszego półpiętrza. Jakby go tam wmurowano. Maniek nie był pewny, ale chyba w błyszczących ślepiach dostrzegł coś jakby... Coś jakby strach. Tego kota coś przeraziło nie na żarty. Może jakiś pies? Pewnie to bydle z trzeciego piętra. Tam mieszkał z kolei pewien wróg kotów, a przy tym miłośnik owczarków niemieckich. Łączyło się to dość nieciekawie.
- Idziemy - zakomenderował po chwili gapienia się na zesztywniałego kota. - Kotu nic nie będzie.
Nienaturalnie zesztywniały kot został tam, gdzie go zastali, a oni sami powędrowali wyżej. Gdyby któryś z nich się obejrzał, ujrzeliby, że kot nie wytrzymał nerwowo, co zaowocowało rozszerzająca się wokół niego kałużą moczu. Ale zwierze nawet mimo to nie zamierzało opuszczać swego posterunku, tkwiąc tam zesztywniałe z przerażenia.
Światło zgasło ponownie, gdy dotarli prawie na czwarte piętro. Ciemność, pomimo znajdujących się tu okien, przez które teoretycznie powinno wpadać nieco światła z zewnątrz, była niemalże namacalna. Wydawała się być wręcz gęsta niczym czarna farba.
- Ten kontakt nie powinien utrzymywać dłużej światła? - zapytał Tadek. W ciemności słychać było, iż gmera energicznie w kieszeniach kurtki.
Maniek pomyślał, że być może, że powinni dotrzeć nawet do szóstego przy włączonym świetle, ale pewny nie był. Za to pewny był, że windy powinny reagować na wezwania. A drzwi wejściowe nie powinny się zatrzaskiwać na amen. Nie powiedział jednak nic, a zamiast tego wetknął rękę do kieszeni spodni, aby z niej wygrzebać starą i już nieco pokiereszowaną komórkę. Wcisnął jeden z jej klawiszy, a mrok został rozproszony przez blady poblask ciekłokrystalicznego wyświetlacza.
- Aleś ty cwany - mruknął Tadek. Trzasnęła zapalana zapalniczka. Drgający płomień rzucił na ściany plątaninę drżących cieni. Światła było nawet całkiem sporo, ale za to szpanerska, metalowa zabawka made in china bardzo szybko zaczęła się niebezpiecznie rozgrzewać. Tadek zaklął pod nosem, Maniek obejrzał się tylko na niego.
Zapalniczka zgasła, a oni ruszyli w górę oświetlając sobie dalszą drogę poświatą z wyświetlacza komórki. Żaden z nich nawet nie pomyślał o wyjściu z klatki schodowej i poszukaniu włącznika światła albo też obaj doszli do wniosku, że byłoby z tym więcej zachodu niż z dalszym marszem w górę. Wobec powyższego po prostu parli w górę w akompaniamencie odgłosów swoich kroków na nierównych schodach i nieznacznie przyspieszających już oddechów.
Nagle Maniek zatrzymał się przed podestem kolejnego piętra tak gwałtownie, że Tadek zwyczajnie na niego wpadł.
- Ej, co jest!?
- Słyszałeś? - zapytał Maniek. - Słyszałeś to, czy mi się zdawało?
- Że niby co?
- Nie wiem właśnie - odparł Maniek. - Coś dziwnego po prostu usłyszałem. Kurde, może ktoś w którejś windzie ugrzązł między piętrami i wołał?
Tadek już miał na końcu języka miał jakąś zgryźliwą uwagę w stylu „wydaje ci się, bo rośniesz” albo „było chyba jednak o kieliszeczek za dużo”, lecz powstrzymał się. Zirytowany był co prawda, lecz nagle po prostu stwierdził, że ta cała sytuacja jest dość nieprzyjemna, do tego wystarczająco surrealistyczna, bez jego głupich komentarzy. Zamiast tego odpowiedział:
- Nic nie słyszałem. Tu są rury na wierzchu. Poniosło coś po nich i tyle. Do tego echo jeszcze...
- Naprawdę słyszałem jakby wołanie...
- Idź lepiej. Ja nic nie słyszałem.
Maniek bez słowa w ruszył w górę. Jego także zaczynało to wszystko drażnić. Durna, do tego niemal surrealistyczna sytuacja. Pokonali jeszcze jedno piętro w nikłym świetle, jakie generowała komórka, zanim ponownie otworzył usta. Poinformował Tadka, że znajdzie jakaś latarkę, jak tylko wejdą do mieszkania, następnie sprawdzi, czy któraś z kabin nie utkwiła pomiędzy piętrami wraz z jakimś spanikowanym sąsiadem.
Tadek wywrócił tylko oczami.
- Rób co chcesz. Ja zasuwam prosto do łóżeczka. Jeszcze chyba tylko jedno piętro, o ile nie popieprzyliśmy rachuby. Jakoś dotąd nie zauważyłem, że są tak wysokie.
Maniek wzruszył ramionami.
Wreszcie wgramolili się na siódme, docelowe piętro, gdzie w ciemności odetchnęli z obaj z wyraźną ulgą, że to już prawie koniec. Jeszcze tylko korytarzem w lewo, obok wind, potem w głąb następnego korytarza i będą na miejscu. Maniek w duchu podjął zobowiązanie, że już nigdy nie będzie wyśmiewał się z nikogo, kto dostanie zadyszki na schodach. Nie żeby miał zwyczaj wyśmiewać się z kogokolwiek, lecz przecież co to przeszkadzało podjąć takie zobowiązanie? Swoją drogą nie spodziewał się, że zaledwie siedem pięter można w ogóle poczuć w kościach; w końcu jako szczeniak lubił czasem zbiec w dół lub wbiec w górę po tych schodach, ale widać miał wówczas lepszą formę.
A może tu chodziło tylko o to, że wówczas robił to z własnej, nieprzymuszonej woli, a teraz został zmuszony przez okoliczności?
Wyszedł z klatki schodowej za Tadkiem, który ruszył w dalszą drogę, nie czekając na niego. Tadek mamrotał coś pod nosem, szukając po omacku na ścianie przy windach włącznika światła.
A potem...
Potem Tadek gdzieś zniknął. Po prostu wsiąkł jak kamfora.
- Tadi, ty nie rób sobie jaj. Gdzie się chowasz? To mało zabawne.
Roztopił się. Wyparował. Kosmici go porwali?
Było to w ogóle nie zabawne. Dupek pewnie się schował i ma teraz radochę. Nawet dość podobne do niego; facet miał tak głupie pomysły, że czasem słabo się robiło. Czy młodsi bracia zawsze tak mają nawalone w głowach?
- Cholera! - warknął w ciemność Maniek. Zaczął macać po ścianie w poszukiwaniu kontaktu, jednocześnie usiłując dostrzec cokolwiek poza mdłą plamą światła z wyświetlacza swojej komórki. - Wcale nie jesteś śmieszny!
Udało mu się wreszcie znaleźć ten nieszczęsny włącznik. Natychmiast pstryknął nim. Coś na dnie jego umysłu sprawiło, że nawet niespecjalnie się zdziwił, gdy zimny blask jarzeniówek nie rozświetlił upiornej ciemności korytarza. Nie był może zdziwiony... lecz teraz dopiero zaczął czuć się naprawdę nieswojo. Mało powiedzieć, że żołądek ścisnął mu się nieprzyjemnie, a po plecach pełzły mrówki. Raczej żołądek zamienił się kamień, a wzdłuż kręgosłupa spacerowała co najmniej stonoga. Czuł, że..
Czuł, że nie jest sam.
No jasne, że nie jesteś sam, ty ofiaro! - przeleciało mu przez głowę. Gdzieś tu chował się przecież jego niezwykle dowcipny braciszek. Coś w jego głowie, taki wredny diabełek mówił mu jednak, że to wcale nie brata wyczuwa...
- Wyłaź głąbie - warknął nerwowo, świecąc wokół swoją komórką. Rany, czemu tu było tak cholernie ciemno? Przecież były tu okna, przez które powinien wpadać z zewnątrz blask księżyca, ulicznych latarń, z okien innych budynków. - Nie jesteś ani trochę zabawny!
Okna. Okna powinny wpuszczać tu jednak trochę światła, nawet późną nocą... Popatrzył w stronę, gdzie jedno ostatnio było na ile pamiętał. Było ono wysokie i znajdowało się niemal na wprost tych bardziej odległych od niego drzwi szybu windy. Ile to było? Góra dziesięć metrów? Nawet nie zdawał sobie sprawy, że zaczął iść w tamtą stronę, póki nie zorientował się, że jego nogi się poruszają. Chwilę potem, prawie nie pamiętając o braciszku-dowcipnisiu dotarł do okna, a światło z wyświetlacza komórki odbiło się w brudnej szybie. Czyli okno tu było, nie zamurowano go ostatnio.
Więc czemu...
Nie, w mordę jeża, to nie możliwe przecież!
Czemu...
Czemu za oknem nic nie było?!
Tylko ciemność! Absolutna ciemność! Ciemność z rodzaju tych, które niemalże można dotknąć. Albo nawet kroić! Przecież po przeciwnej stronie ulicy powinien znajdować się bliźniaczy blok mieszkalny, w kilku oknach przynajmniej powinno się palić światło. A nawet jeśli jakimś cudem nie - bo akurat elektrownia zastrajkowała - to sam budynek powinien być mimo wszystko widoczny! A tymczasem nic! Po prostu gęsta, namacalna ciemność! Dotknął niemal nosem szyby oka, usiłując spojrzeć w dół, na ulicę, a potem w bok, wzdłuż ściany budynku, dzięki czemu powinien dostrzec światła samochodów na czteropasmówce przebiegającej obok osiedla.
Ale tam była tylko ciemność!
Kot... Czego ten cholerny kot tak bardzo się wystraszył?! I czy chciał to wiedzieć?
Szarpnął się do tyłu. Ogarnęło go jakieś obezwładniające, atawistyczne uczucie. Miał wrażenie, że widzi ten pierwotny mrok sprzed początków wszechświata, zanim nie nastąpił Wielki Wybuch. I że... I że w tym mroku coś jest. Coś, co narodziło się przed wspomnianym Wielkim Wybuchem.
Zbyt dużo naczytałeś Lovecrafta, koleś. Wali ci na dekiel i tyle!
- Kij ci w ryj - mruknął pod adresem Tadka. Następnie nienaturalnie szybkim krokiem ruszył w kierunku korytarza, gdzie znajdowało się ich mieszkanie. Raz czy dwa podbiegł kawałek. Czuł, że musi znaleźć się u siebie, że jeśli tam dotrze, wszystko to okaże się ułudą, może nawet snem. Zwolnił przed wejściem we wspomniany korytarz, starając się przygotować na ewentualny wyskok Tadka, który się tu gdzieś czaić, starając się przy tym nie śmiać. To byłoby nawet podobne do niego.
Tadzia jednak nie było. Maniek znacznie przyspieszył kroku..
Boże, skąd ta ciemność za oknem?
Awaria elektrowni?
Impuls elektromagnetyczny, który wszystko załatwił, jak bywało w różnych apokaliptycznych opowieściach?
I gdzie ten w dupę rąbany Tadek?
Dopadł w końcu właściwych drzwi. Trzecie z kolei, po lewej stronie. Na końcu owego korytarza także znajdowało się okno. Unikał patrzenia prosto w tamtą stronę, ale i tak zauważył, że i tam nie widać żadnych świateł. I to pomimo tego, że na wprost tegoż okna znajdował się kolejny blok. Nerwowymi ruchami zaczął odpinać od paska niepraktyczny brelok z kluczami, co zaowocowało dość głośnym brzęczeniem, a do tego trwało dłuższą chwilę. Przy pomocy dotyku zorientował się, który z kluczy jest tym od zamku w drzwiach mieszkania, a który od skrzynki pocztowej, następnie, przyświecając sobie komórką, wpakował właściwy kawałek metalu w zamek i dwa razy przekręcił. Zamek zawsze był zamykany na dwa razy...
Kurde, jemu się wydawało, czy ktoś się z niego zaśmiał?
Znieruchomiał z dłonią klamce. Znów zdało mu się, że na krawędzi słyszalności słyszy coś jakby chichot.
- Tadziu, ty dupku! - powiedział głośno, głównie po to, aby samemu przekonać siebie, że to tylko chore poczucie humoru jego brata, który gdzieś tu czai się w mroku.
Raczej chore poczucie horroru...
Natychmiast pożałował tej myśli. Skrzywił się i nacisnął klamkę. Drzwi skrzypnęły i otworzyły się pchnięte przez Mańka otwierając drogę do ciemnego, cichego przedpokoju. Zaświecił w jego głąb komórką, ponieważ nagle wydało mu się, że dostrzega tam coś, czego zdecydowanie nie powinno być w mieszkaniu, które znał od małego.
Coś lodowatego wpełzło mu na krzyż, zmroziło nerki, niebezpiecznie poluźniło mięśnie zwieracza. To chyba był strach. Ale strach, pierwotny strach, jakiego dotąd nie było mu dane poznać.
Bowiem w ciemności przedpokoju nastąpiło poruszenie... Delikatnie, ledwo zauważalnie, ale jednak z całą pewnością było tam coś, co nie było grą cieni.
Mroczna, poruszająca się ciemność...
Co to miało być?!
Zmroziło go. Zwyczajnie zmroziło. Mimo wszystko dokonał olbrzymiego wysiłku i zmusił się, aby postąpić krok do przodu, następnie wyciągnąć rękę z komórką, aby spróbować rozjaśnić ten mrok, który gromadził się za progiem drzwi.
Niczego nie rozjaśnił.
Zrobiło się jeszcze ciemniej.
Ciemność przedpokoju wręcz zakłębiła się. Naprawdę poruszyła się!
Maniek szarpnął się do tyłu na przeraźliwie miękkich nogach, prawie mocząc spodnie. Mrok sprzed początków świata ruszył na niego - płynnie i łagodnie - i w absolutnej ciszy począł się zbliżać!
Jeszcze dwa kroki w tył. Aż dotknął plecami drzwi po przeciwnej stronie korytarza. Otrzeźwiło go to w pewnym stopniu, obudziło jakąś atawistyczną siłę, która nakazała mu brać się w garść i uciekać. Uciekać i nie oglądać się za siebie! Byle dalej od tej ciemności, byle dalej... Skądś wiedział, że tak samo postępował człowiek pierwotny, gdy natknął się na TO w pradawnych, zapomnianych czasach, gdy TO być może miało nawet swoje, budzące powszechną grozę imię.
Nie kontrolując już siebie, oddając się instynktom z początków ludzkości, Maniek runął biegiem korytarzem. Omal nie przewrócił się przez jakąś wycieraczkę, ale ledwo to zauważył. Wypadł z korytarza i rzucił się w stronę klatki schodowej, pragnąc już biec po schodach w dół, ku wyjściu. W tym momencie nawet nie myślał o tym, iż nie tylko główne wejście mogło się zablokować, a chciał po prostu uciec.
Towarzyszyło mu nikłe światło z wyświetlacza komórki, rozpraszając mrok na zaledwie parę metrów, a i to kiepsko. Jak bardzo pragnął światła!
Tak naprawdę wiedział, że nie ma szans.
Że Ciemność dopadnie go i już nic nie będzie ważne. Czuł niemalże fizycznie jej mroczny oddech na plecach.
Jeszcze chwila... Jeszcze sekunda, może dwie lub trzy... Cztery w wypadku najlepszym z najlepszych.
Mańka znalazł niejaki Henryk Szczęsny, pijak z drugiego piętra. Akurat postanowił wybrać się po zaopatrzenie do pobliskiego sklepiku, jako że akurat skończył mu się zapas napojów wyskokowych. Windy nie działały, wobec tego musiał skorzystać z klatki schodowej, tak w drodze na dół, jak i w drodze powrotnej pół godziny później. To właśnie wtedy, gdy wspinał się ponownie na górę - psiocząc na sąsiadów, którzy byli zbyt leniwi, aby wezwać kogoś do tych wind - coś sprawiło, że spojrzał w górę.
Nawet w jego sfatygowanym alkoholem umysłem pojawiła się pewne doza niepokoju, gdy zobaczył czyjaś rękę zwisającą ze schodów nieco ponad trzecim piętrem. Chwilę się wahał, ale potem, brzęcząc butelkami podrałował na górę.
Mańkowi nie można było już pomóc; miał skręcony kark. Wyglądało na to, że spadł ze schodów.
Niedługo potem znaleziono jego młodszego brata, Tadka, który wpadł do szybu windy na siódmym piętrze. Nie wiadomo czemu i jakim cudem drzwi windy były otwarte, mimo że kabina stała na ósmym, przez co Tadek spadł aż do piwnicy. Jedna z policyjnych teorii mówiła o tym, iż Maniek zabił swego brata, wpychając go do szybu, ale było w niej zbyt wiele niejasności, aby mogła się utrzymać.
Prawdę znał tylko pewien bury kot, który już nigdy nie wrócił do swoich właścicieli, ani nawet nie zbliżył się do bloku, w którym oni mieszkali. Jedynie ów kot poznał prawdę o Ciemności.
A do tego przeżył.
Do końca swego kociego żywota miał już obawiać się ciemności, która dotąd wydawał się tak przytulna...
autor: P.Wójcik
Komentarze