Historia
Świnie
Późna wiosna, wiele dekad temu. Miałam wtedy dziewięć lat. Pół roku wcześniej w wyniku nagłego zawału zmarł mój ojciec, którego wspominam jako człowieka prostego, acz wielkodusznego i nad wyraz spokojnego.
Kiedy odszedł, moja mama była już w trzecim miesiącu ciąży. Pamiętam, jak ciężko jej było i jak płakała każdej nocy po jego śmierci, kląc na każdego boga, który tylko wpadł jej akurat do głowy.
Odcięła się od rodziny, od przyjaciół, od ludzi ze wsi. Jeśli ktoś był na tyle głupi żeby przyjść, spuszczała tylko psy z łańcucha i patrzyła jak przeganiają nieproszonego intruza. A jeśli potrzebowałyśmy czegoś ze wsi, wysyłała mnie.
Mieszkałysmy wtedy na "farmie", a raczej na czymś co w typowo starowsiowych polskich standardach można było takową nazwać.
Na całym terenie było tylko kilka pojedynczych betonowych budynków przypominających bardziej pustaki pozostawione na starym gruzowisku. We wszystkich poza jednym, tym w którym mieszkałyśmy my, trzymane były zwierzęta.
Kury, kaczki, gęsi, samotny stary koń po zmarłym dziadku oraz świnie.
Tyle o ile większość zwierząt w czasie dnia wypuszczana była na podwórze, nawet ta biedna szkapa, tak świnie nigdy nie były otwierane.
Za czasów ojca, to on je oporządzał, chociaż pamiętam, że robił to nad wyraz niechętnie i zawsze zamykał wtedy mnie i mamę w domu, bysmy nie musiały słuchać wycia tych potworów.
Po jego śmierci drzwi do ich chlewu zostały zamknięte na zawsze, a jedzenie co kilka dni mama wrzucała im przez takie maleńkie okienko na środku ściany.
Ja sama nigdy ich nie widziałam. Nawet nie myślałam o zaglądaniu przez ten cholerny lufcik. Jednak do dziś pamiętam te przeraźliwe, przypominające wrzaski kwiczenie, za każdym razem gdy tylko przechodziłam obok, w celu zebrania po jajek z budynku, w którym trzymaliśmy kury i kaczki.
Którejś nocy, moja mama zaczęła rodzić. Nasz dom był ledwie jednopokojową izebką, więc z braku wyboru byłam z nią wtedy i słuchałam wszystkiego, nawet jeśli jeszcze zanim wszystko się zaczęło, odesłała mnie bym usiadła w najdalszym kącie, pod oknem, obok pieca.
Jej wrzaski obudziły wszystkie zwierzęta. Siedząc pod oknem siłą rzeczy słyszałam przerażone gdakanie i kwakanie drobiu, szczekanie psów, zaniepokojone rżenie dziadzinego konia oraz wycie świń.
Dziecko dosyć szybko pojawiło się na świecie. Było małe, sine, pomarszczone i przede wszystkim niezwykle głośne.
Pamiętam jak płakało co sił, młocąc małymi piąstkami w powietrzu nad sobą.
Matka jak tylko doszła do siebie, owinęła je niedbale w zakrwawione płótno, na którym wcześniej rodziła, a potem ku mojemu zdziwieniu rozkazała mi pozostać w miejscu, a sama wraz z wciąż kwilącym niemowlakiem wyszła na zewnątrz.
To było tylko kilka minut, zanim wróciła i ku mojemu zdziwieniu oświadczyła mi, że dziecko zmarło przy porodzie, a później jak gdyby nigdy nic zaczęła sprzątać.
Patrzyłam na nią wtedy z ogromnym niezrozumieniem i rosnącym w sercu przerażeniem.
Przecież tam było, widziałam je. Zupełnie żywe.
Na zewnątrz nadal panował harmider. Zwierzęta panikowały, wydając z siebie najróżniejsze z możliwych odgłosów.
Wszystkie poza świniami, które nagle postanowiły być cicho.
Komentarze