Historia

Pierogi

maciekzolnowski 0 3 lata temu 751 odsłon Czas czytania: ~5 minut
Czy słyszał ktoś może o Dolince Łańskiego Ruczaju – magicznej i epatującej tajemnicą cząstce Beskidów? To dziwne, niebezpieczne i upiorne miejsce, choć… dziwne to za mało powiedziane. Czymże więc ono jest? Czymże jest ów obszar zakazany, znany wyłącznie nielicznym, o którym nawet Górale Śląscy i rodowici Brenniacy boją się rozmawiać? Miejscowi mają co najmniej jeden ważki powód do tego milczącego niepokoju, a to z uwagi na fakt, iż liczne przypadki zaginięć oraz morderstw wcale nie przysparzają dobrej sławy Górkom Wielkim, w których i mnie przyszło od niedawna przebywać, mieszkać, żyć.
Nietrudno zgadnąć, dlaczego zdecydowałem się udokumentować na piśmie swoją historię, wypadki bowiem chodzą po ludziach, ja zaś mam w życiu tak zwanego pecha. Nie potrafię natomiast określić, co skłoniło mnie, by owego feralnego dnia udać się nad ów potok w Dolince Łańskiego, i to w dodatku sam. Było to tak…
Pewnej jesieni wiatr, jak zwykle zresztą, pokazywał listkom, gdzie jest ich miejsce i że nie znajduje się ono ani na drzewie, ani u jego tellurycznych stóp, z kolei unosząca się w powietrzu mgiełka, dobijając tlące się jeszcze w barwach życie, łamała to życie, dławiła je, dogaszała, co było bodaj najwyraźniej widoczne gdzieś między popołudniem a wczesnym wieczorem. Podobało mi się to ogólne smętnienie, skostnienie wszechrzeczy ogromne, ten marazm połączony z chandrą opętańczą jakiegoś poety albo ulicznego grajka.
Choć do zmroku pozostało już niewiele czasu, postanowiłem, że zwiedzę tę część miejscowości, której kompletnie nie znałem, a którą tak bardzo od dawna chciałem poznać. Stare żurawie do czerpania wody, archaiczne studnie, dachy kryte strzechą, niepozorne kapliczki porozsiewane i poukrywane gdzieś po rogach ulic, a także gęstniejąca z każdą chwilą “śmietanowa osobliwość” – to wszystko robiło na mnie zawsze piorunujące wrażenie.
Na krańcu sioła, tam, gdzie w końcu po godzinie udało mi się dotrzeć, znajdowała się niedługa i niepozorna uliczka, która wiodła wprost – tak wynikało z mapy – w okolice Łańskiego Ruczaju i której przedłużenie stanowił wąski tajemniczy dukt. Tajemniczy… cokolwiek to znaczy. Rozejrzałem się po okolicy i poczułem lekki niepokój. Majaczące ostatnie chałupy świadczyły dobitnie, że właśnie kończy się królestwo ludzi wraz z ciepłem domowego ogniska, a rozpościera dzicz i mroku szeleszczący bezkres. 
W pewnej chwili, gdy tak szedłem, zaczęły jedna po drugiej gasnąć uliczne lampy o fikuśnych kształtach, przypominające iluzoryczne chińskie lampiony, a mgła i jej towarzyszka szarówka nagle przeistoczyły się w ciemną zaporę nie do sforsowania. Po harcersku należało więc zarządzić odwrót i po prostu skierować się ku centrum Górek.
We mgle ginęły nie tylko całe połacie ziemi, przepadały imponujących rozmiarów gospodarstwa, ruiny dawnego folwarku, ale także ogromne ogrody i sady. Biała zaraza połykała trzodę chlewną i domowe zwierzęta, oczywiście wyłącznie w przenośni. Gasły też jednocześnie, jakby na komendę: „kolejno odlicz”, uliczne latarenki w stylu retro, których obecność kłóciła się z rustykalnością okolicy. I tak najpierw umarły dla świata dwie, a potem kolejne trzy. Czas mijał, a ciemność we wsi czyniła, zdawała się czynić piekielne harce. Pozostawały jeszcze cztery, które – tańcząc w blasku własnych luminacji – ulegały achom i ochom żarówkowych samozachwytów, ale do czasu! Wreszcie po minucie padło ostatnie źródło światła, to mianowicie, pod którym tkwiłem. I jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapłonęło wnętrze upiornej rozwaliny, jedynej zresztą, jaka pozostawała w tym momencie w zasięgu mojego wzroku, w zasięgu czegokolwiek, co było jeszcze do wyłowienia pośród zwodniczego pustkowia nicości i czarnych, jakby czarcich odmętów. Nocne wskaźniki, świetliste znaki, drogowskazy na nocnej drodze do zatracenia, talizmany przynoszące nie szczęście, lecz pecha – oto cała prawda o tym plugawym miejscu, myślałem. 
Nie mając nic do stracenia, chwiejnym krokiem artysty-dekadenta albo pijaka, wszedłem na dziedziniec, następnie skierowałem się ku czarnym hebanowym wrotom, które nieoczekiwanie rozwarły się z przeraźliwym odgłosem po to tylko, by móc równie szybko zatrzasnąć się za mną i uwięzić mnie w środku. I w taki oto sposób znalazłem się w nieprzeniknionych czeluściach czegoś potwornie ponurego i zawilgoconego, co wypadałoby chyba określić mianem potrzasku (chatką albo nastrojową kolibą bym tego w każdym razie nie nazwał).
Wnętrze labiryntowego gmaszyska wyglądało dostojnie i świeciło pustkami, przy czym słowo „świeciło” nie jest zdaje się odpowiednie dla wyrażenia półmroku panującego w izbie pełnej najprzeróżniejszych rupieci: suszonych ziół, naprędce zmajstrowanego chochoła, nie w pełni ukończonego, malowideł o ukrytym czarze i z dziwacznymi postaciami w tle, brzozowej miotełki, a także alembików z nietkniętą okowitą o utajonej dynamice i potencji. Tu skrzypiąca podłoga, tam kurz zalegający grubą warstwą, a w kątach stare popękane lustra i w spiżarni mnóstwo eliksirów o niesamowitych woniach – oto jedyna w swoim rodzaju instalacja, tworząca niepowtarzalną aurę pogańskości i świętości, harmonizująca jak nic ze scenerią matuzalemowej jesieni królującej za oknem, która zdążyła się już na dobre rozgościć. Tylko czarny, tłusty, na wpół dziki kot był wielkim nieobecnym tego sennego domostwa.
Czy mogło mnie coś jeszcze zaskoczyć? Owszem, mogło. Oto w pewnej chwili poczułem na sobie przeszywające spojrzenie starej baby o lasce, siwych włosach, cuchnących zębiskach oraz krwistoczerwonych, żarzących się płomieniem nienawiści i żmijowego jadu ślepiach. Jak zahipnotyzowany, jak woli człowieczej pozbawiony, dałem się zapędzić w kozi róg i posadzić za suto zastawionym stołem, choć wcale nie odczuwałem głodu, a wprost przeciwnie – obrzydzenie. Bez piśnięcia, bez słowa sprzeciwu, zacząłem wcinać ruskie bryzgane, a baba tylko stała i zacierała ręce, a raczej kościste szpony. Stała i okraszała tłuszczem pierogową surowiznę, którą następnie rzucała na wrzątek. Rzucała, gotowała, wyjmowała i następni serwowała. Muszę wyznać, że w życiu nie widziałem, aby ktoś pluł „żywym” tłuszczem na lewo i prawo po półmisku, po patelni i stolnicy pełnej pierożków. Ruskie bryzgane byłe zaiste bryzgane. Mój Boże, przecież zawsze musi być ten pierwszy raz, nieprawdaż? Czas leciał jak – za przeproszeniem – gile z haczykowatego nosa gaździny, a ja jadłem. Ja jadłem, a baba pluła, lepiła wprzód i bryzgała potem tym tłuszczem śmierdzącym, capiącym, zjełczałym, co stanowić miało jak się zdaje swego rodzaju wisienkę na ruskim – bądź co bądź – „torcie” (dobrze, że „ukrainszczyzny” i dań zupnych nie miała w planach).
A kiedy biesiada miała się ku końcowi, wiedźma pokuśtykała ku mnie, spojrzała mi głęboko w oczy, głęboko, głębusienko i spytała tak:
– Te! A chce może odrobiny kefirku na deser? Pyyyyszny! Na ludzkim mleku sporządzony i z dodatkiem sfermentowanego jadu ropuchy.
– Nieeee! To, co mam mi wystarczy. Dziękuję, strasznie dziękuję!
– Ło matko kocheno! Wystarczy kawalerowi, ha, ha! Wystaaaarczy! A to ci niejadek, a to ci francuski pieseczek, chienchien, oui, oui. Ha, ha!
Zdążyłem zjeść jeszcze sześć z tych “uszkowatych” specjałów, dławiąc się przy tym, plując na lewo i prawo i – pardon, że o tym mówię – okrutnie, ale to okrutnie buchając pienistymi wymiocinami, po czym zwróciłem się do gospodyni najdelikatniej, jak potrafiłem:
– Mateczko, ja lubię krew, wino i kości, ja ubóstwiam ścięgna i mięśnie, jestem chłopak mięsny. Weźże no włóż rękę do wrzątku i poświęć się dla głodnego, daj wreszcie coś od siebie.
– Od siebie, powiadasz? Hmm...
I babie się zgłupiało. Bez chwili namysłu zadarła kiecę do góry i tak jak stała, tak cała wparowała do kotła z gotującą się cieczą.
Wreszcie zgasła na zewnątrz ostatnia latarnia z tych, które gasły po kolei, a mgły spowiły kontury upiornej chałupy w Dzielnicy Kanibali Góreckich.
Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje