Historia

Pierwsze Objawienie Sułkowskie

maciekzolnowski 0 3 lata temu 414 odsłon Czas czytania: ~5 minut


   Zamierzaliśmy mówić w cztery oczy o literaturze. Stanęliśmy naprzeciwko siebie na otwartym polu i ja zacząłem:

– Zawsze kiedy przychodziłem na Bucze, ogarniał mnie dziwny stan umysłu. To pewnie pod wpływem starych i poskręcanych żałośnie drzewek, odczuwałem tę przedziwną i narastającą nieprzerwanie melancholię. Melancholia – jakże łatwo wypowiada się to słowo.

I tak po minucie nadal tkwiliśmy naprzeciwko siebie na otwartym polu. Z tym że teraz role się odwróciły. I to on mówił, a ja słuchałem:

– Mój miły panie. Mam nadzieję, że się pan na mnie nie pogniewa za nadmiar szczerości. Otóż wyznać muszę, że przytoczone przez pana dwa zdania otwierające w ogóle mi się nie podobają, a skrótowy i zrobiony po łebkach opis starych drzewek jest zupełnie, ale to zupełnie do niczego. Czemu nie chce pan rozpocząć swojego opowiadania od jakiegoś mocniejszego akordu, najlepiej dysonującego i wprowadzającego tak bardzo przez czytelnika pożądane napięcie? Czemu nie skupia się pan na stopniowym ukazaniu ponurych, jak mniemam, plenerów, w których zawiązana została akcja pańskiego króciaka? I dlaczego nie pisze pan, przechodząc kolejno od szczegółu do ogółu i do generalizacji, o tym, że na przykład drzewa na Buczu umierały w samotności, niczym jacyś potworni egoiści, że zielona brać lasu zdawała się trzymać mocno za ręce, a ręce te wyglądały niczym upiorne szpony, łaknące bliskości innych szponów? Szanowny panie, mam nadzieję, że nie będzie miał mi pan za złe tych wszystkich uwag, jakie do pana skierowałem.

– Oczywiście, że nie mam za złe – odparłem – a wręcz przeciwnie. Zawsze liczę się z konstruktywną i, co tu dużo gadać, życzliwą krytyką. Ale proszę wybaczyć, że o to pytam, gdyż ciekawość mnie zżera… Gdzie nauczył się pan szanowny tak wspaniale władać językiem polskim? I czy, będąc kosmitą, łatwo było opanować mowę Ziemian?

Odpowiedzi nie zdołałem już jednak uzyskać, albowiem na horyzoncie pojawiło się światło, nie jedno i nie dwa, ale cały rój świetlistych punktów, które mnie na dobre oślepiły i oszołomiły. Po chwili wszystko wróciło do normy, ale mój tajemniczy rozmówca więcej się nie pojawił.

I pomyśleć, że zachciało mi się tego upalnego dnia wędrować z Baborowa przez Sułków aż do Głubczyc, o czym pozwolę sobie opowiedzieć stopniowo, po kolei i od początku.

Zacznę może od lasu i niepozornej dolinki za Sułkowem, czyli od detalu i szczegółu, zgodnie zresztą z sugestią czarnego luda. Cóż… z uwagi na osobę ojca, jest to dla mnie bardzo bliski, zarazem też i odległy świat, inny od tego, który winien się znajdować, ot tak sobie, po sąsiedzku z Racławicami. Czy to w ogóle możliwe, żebym swych rodzinnych okolic mógł nie znać? No jakże to!?

I oto oczom mym ukazuje się żyzna dolinka, zewsząd otoczona polami, zaciszna, nastrojowa, maleńka, promykami zalana, skryta przed wścibskimi oczami ludzi postronnych, niewtajemniczonych w sekrety ojcowizny Sułkowskiej, taka polanka – rzec by można – idealna.

Jeszcze wcześniej, zaraz za Sułkowem, trakcję kolejową widziałem, od dawna nieczynną, która przywołuje w głowie obraz świętej pamięci dziadka z Murcek, przedwojennego eleganta, urodzonego jeszcze w zaborze austriackim, w dawnej Galicji.

I teraz posuwam się więcej jeszcze i dalej, dalej jeszcze i śmielej, śmielej, a nawet bardziej śmiało. I pagórek widzę. I pagórek zwiedzam. I zauważam, jak jakieś świetliste punkty krążą nad ziemią. A jest tam postać, czarna i tajemnicza, która wchodzi do jednego ze słonecznych rydwanów, który wylądował, przycupnął był na ziemi na chwileczkę i odleciał, wzbił się wysoko i znikł.

Później, w pobliżu stawów rybnych i cegielni, pod sam koniec letniego dryfowania, gubię się. Tam właśnie sitowia widzę. I tam te sitowia zwiedzam. I zauważam, jak jakiś obiekt świetlisty niewiadomego pochodzenia do wody wpada z sykiem i hukiem wielkim: plask! A po krótkiej pauzie pojawiają się bąbelki na wodnej powierzchni. Ignoruję je i idę dalej, wracam na właściwą drogę, jakbym się nawracał na dobro i klasyczne piękno.

I co się dzieje? Ano widzę, jak przed Głubczycami tuż-tuż wieś wygodnie się mości na stoku, na garbie. Ta wieś, z kostką brukową w tle ułożoną jeszcze za Niemca, robi wrażenie, bo i robić musi. A powyżej i wzdłuż gościńca aleja biegnie, przy której ktoś iglaki posadził. W związku z tym pełno naokoło sosen i świerków. Mógłbym się w nich bawić jak dziki i się nawet zgubić, gdybym był dzieciak mały, a nie stary chłop, ale nie jestem. Boże! Ileż to podobnych alejek szmaragdowych w życiu widziałem!? Moc alejek, całą alejową chmarę! Ta – była jak inne i nie była jak pierwsza lepsza. Niby taka jak pozostałe, a jednak nie taka jak one wszystkie. Nie taka, bo i piękna, i wyniosła niczym renesansowa melodia ozdobna, co się wije co prawda schematycznie, ale i różnorako jednak, jak jakaś wariacja, stale się rozwijająca i zmieniająca.

I kościół we wsi jest, a za nim cmentarzyk, pola oraz polna droga. Ta główna – musi mnie doprowadzić aż do samego kościoła, bo one wszystkie do Rzymu jak nic walą. Do kościoła, do Boga i Wiecznego Miasta. Drogi więc wiły się i splatały, wiły i splatały, w tej wsi, w której się też spotykały. I przebiegały tak – jedna z drugą – i za, i przed, a nawet naokoluteńko Domu Boga Pana. A tam, przed kościołem… albo przy, albo za… wszystko się zaczynało i wszystko kończyło, całe kontinuum wszechświata się zaczynało i kończyło. Miejscowość bowiem zorganizowano centrycznie i kościół znajdował się trochę we wsi, a trochę już jednak poza, jakby starał się wyprawić, ulecieć w kosmos, ku światłu, ku niebu, jakby przenieść się starał do innego wymiaru: polnego, leśnego, rzecznego, mglistego, sennego, czarnego, martwego, a nade wszystko duchowego. Dlatego też wszędzie w obrębie wiejskiej zabudowy było blisko, a życie tubylców, o których za chwilę, zaliczało się do tych z gatunku łatwych, prostych i przyjemnych, bowiem wioska była malutka i okrąglutka jak śląska kluseczka, jak kuleczka, bułeczka, jak na mojej mapie Płaskowyżu Głubczyckiego kropa.

Ano właśnie – wspomniałem o tubylcach. Ci zdążyli mnie zadziwić najwięcej może i nawet dosyć mocno wystraszyć. Cały czas wzrokiem za mną wodzili, jak jakieś roboty, a kiedy tylko usiłowałem spytać kogo o godzinę, natychmiast stawałem się niewidzialny i ignorowano mnie. Była tam też jedna dziewczynka ze skakanką, grająca w gumę, której głowa obracała się o całe trzysta sześćdziesiąt stopni wokół własnej osi. I to zrobiło na mnie niesamowite, największe bodaj wrażenie, większe od świateł na niebie oraz nad polami, cóż… większe chyba nawet od objawionego w tajemniczy sposób jegomościa, z którym rozprawiałem o literaturze fantastycznej, zamiast – dajmy na to – o Dekalogu, również objawionym. Dziwnie się czułem, gdy ta mała osóbka ze skakanką odprowadzała mnie swym przerażającym spojrzeniem, wszystkowidzącym, złorzeczącym, martwym i bijącym po oczach krwistą do bólu czerwienią. Ech, nie ma to jak kochana Polska powiatowa!

Powiedziałem wcześniej, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. To nieprawda, bo nie wszystkie, a tylko nieliczne. To tam, za kościołem i cmentarzem, znajdowała się ta oto Głubczycka, jedna jedyna. I to ją wybrałem. To był mój Rzym. Głubczycka uratowała mi skórę, bo roboty obcych za nią nie przepadały, jak się zdaje. Przeżyłem więc swego rodzaju ewakuację, gdy okazało się, że coś mnie ściga, a jeśli nawet nie ściga, to w każdym razie mogłoby zainicjować łowy, gdyby tylko chciało. Ryzyko, że mnie dopadnie i unicestwi istniało więc jak bum-cyk, a w związku z tym nikomu nie życzę podobnych wakacyjnych przygód i doświadczeń granicznych.

Tę wieś, która nazywa się Grobniki i faktycznie znajduje się na mapie Polski, zapamiętam do końca życia jako coś bardzo złego. Co było z nią nie tak? Nie wiem, ale wiem, że nigdy nie wrócę na szlak Sułkowsko-Głubczycki i nie porozmawiam z kosmitą o Szekspirze.


Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje