Historia

Szklany klosz

maciekzolnowski 1 1 rok temu 588 odsłon Czas czytania: ~17 minut

1.

Podczas swego czterdziestopięcioletniego życia aż dwa razy przebywałem na leczeniu w szpitalu psychiatrycznym i przeżyłem dwa znaczące epizody psychotyczne: pierwszy – kiedy pracowałem w Niemczech u państwa Olszewskich jako opiekun osoby starszej, i drugi – kiedy miesiąc później wyjechałem w okolice Berlina do pracy w charakterze komisjonera i szybko z tej pracy wróciłem, zaliczając sromotną porażkę. Zacznę może od końca i skupię się na momencie powrotu z Berlina, który poprzedził drugą, trwającą miesiąc hospitalizację. Mój Boże! Miesiąc trwająca hospitalizacja. Nigdy nie przebywałem w szpitalu tak długo, a już na pewno nie w psychiatryku. 

Od momentu opuszczenia autokaru, czułem się śledzony i namierzany, przy czym najbardziej denerwowały mnie smartfony. Wydawało mi się, że granicę przekroczyłem nielegalnie i że policja niemiecka ma na mnie jakiegoś haka. Mimo że z wrocławskiego przystanku odebrała mnie moja matka i zawiozła pod sam dom, nie mogłem się uspokoić. Cały czas miałem nieodparte wrażenie osaczania mnie za pomocą wszelkiego typu urządzeń elektronicznych. W domu dopadł mnie koszmar bezsenności, nie chciałem jeść ani spać i cały czas wyglądałem nerwowo przez okno, sprawdzając, czy aby na pewno nikt mnie nie śledzi i nie robi mi zdjęć. Nie chciałem i nie pozwalałem innym odbierać telefonów, a w pewnym momencie kazałem nawet wyłączyć router, bo Internet również postrzegałem jako zło. 

Kiedy matka zabrała mnie nazajutrz na spacer – nie wiem, czy był to dzień czy noc – chciałem rzucać się pod przejeżdżające samochody jak jakiś samobójca. Tak jak powiedziałem, nie spałem prawie wcale i byłem bardzo niespokojny. Matka starała się mnie ululać u siebie w pokoju, podkładając mi pod głowę poduszkę, co z kolei ja traktowałem jako próbę niszczenia materiału DNA, a wszystko to na wypadek, gdyby jednak poszukiwała mnie ta policja. Nie wiem, co sobie myślałem i co roiło się w mej głowie. I teraz z perspektywy czasu nie potrafię wyjaśnić, czego dokładnie mogliby chcieć ode mnie smutni panowie w mundurach. To zabrzmi mało wiarygodnie, ale w owym czasie wszystko układało się w chorej mej jaźni w spójną, koherentną całość, choć logiki, takiej zwykłej ludzkiej logiki w tym za grosz nie było. 

Choć staram się nie pamiętać tego, czego obecnie pamiętać nie chcę, dwa „momenty schizofreniczne”, o których wiem, że zaistniały, warte są podjęcia jakiejś próby ich opisu: pierwszy – to prywatna wizyta u lekarza psychiatry, pana doktora Kotysa, i drugi – to zauważenie rzekomej ekipy filmowej, która miała przygotowywać na żywo fałszywy program telewizyjny na potrzeby naszego gospodarstwa domowego. Zacznę może od końca, od tej drugiej sytuacji. 

Spacerując z matką zauważyłem u sąsiadów kable wychodzące przez niedomknięte okno oraz coś w rodzaju zaparkowanego wozu transmisyjnego. Skojarzyłem to od razu z programami, które oglądali moi bliscy, a w których ja osobiście doszukiwałem się zakodowanych informacji, które starałem się rozszyfrować. Być może zakładałem, że po powrocie z zagranicy stałem się celem obcych służb specjalnych, bo autobus, którym wracałem z Berlina jechał nomen omen aż do Rzeszowa, czyli pod samiuśką wschodnią granicę. Nie wiem tylko, dlaczego wciągałem w to moją siostrę Ewę. Ewa jest profesjonalną montażystką i kwestia zorganizowania przez nią ekipy, która nadawałaby na żywo program podszywając się pod którąś ze stacji, pozostawała w zasięgu jej możliwości. Po co, na co i czemu miałoby to służyć? Nu ja nie znaju. A jednak ubzdurałem sobie takową działającą dla zmyłki ekipę związaną z jednej strony z moją siostrą, a z drugiej z ukraińskimi bądź rosyjskimi specsłużbami. Brzmi sensownie? Nie bardzo? No cóż, teraz trudno jest mi to uzasadnić, ale wtedy wydawało się to ze wszech miar logiczne... taka oczywista oczywistość. Zapamiętałem nawet jakieś drobne aktorskie wpadki, choć – jak powiedziałem wcześniej – wolałbym zapomnieć o wszelkich niewygodnych faktach, które świadczą o tym, że jestem wariatem. 

A teraz opiszę pokrótce drugi z najdziwniejszych momentów mego życia, czyli jazdę samochodem rodziców do pana doktora Kotysa, podczas której siedziałem na tylnym siedzeniu jako pasażer, a matka z ojczymem prowadzili na zmianę. Cyrk polegał na tym, że chciałem wyskakiwać z pojazdu podczas jazdy, cyrk polegał i na tym, że słuchając radia odnosiłem wrażenie, iż co jakiś czas pojawia się mój głos na żywo na antenie... ewentualnie że spiker daje mi sygnały mówiąc tak: „strajk włoski, panie schizofreniku, strajk włoski”. Wydawało się nawet – rzecz niepojęta – że owego dnia Wrocław korkował się, ilekroć głos płynący z radia wspominał coś o rzeczonym szwejkizmie. Mimo wielu niebezpiecznych sytuacji przeze mnie prowokowanych, dojechaliśmy cało i zdrowo i lekarz przepisał mi leki na schizofrenię oraz zalecił spanie po dwadzieścia godzin dziennie i nie wychodzenie z domu przez dwa tygodnie. A więc okazja była ku temu, by znaleźć się na najodleglejszych krańcach śnienia i szybko wyzdrowieć. Niestety zlekceważyłem sobie jego zalecenia i rychło trafiłem do szpitala, o czym piszę poniżej. 


2.

„Szlachetne zdrowie nikt się nie dowie jako smakujesz, aż się zepsujesz”. Tymczasem to już moja druga wizyta w psychiatryku. Druga! Dramat! Nie tego się spodziewałem. Trudno orzec jednoznacznie, czego? Rozpoczęła się późno wieczorem, może nawet w nocy? Bo na dworze było ciemno. „Ciemność widzę, widzę ciemność”, jak mawiali w jednym filmie. Rodzinka wezwała ambulancję, a ambulancja w kapciach, dresach i pulowerku zgarnęła mnie spod domu niczym milicyjna suka. Istny horror! No i jeszcze bez paszportów, dowodów, doków, że niby ja to ja, a nie kto inny. Ale czemu ja winny? Nu ja nie znaju! Czułem się jak agent bardzo specjalny rosyjskiego wywiadu wojskowego. Byłem namierzany i podsłuchiwany, oczywiście tylko w mojej głowie, w moim dziwnym świecie, którego z perspektywy czasu nie potrafię już pojąć. 

Stałem oto na progu domu z matką najpierwej, potem z siostrą bardziej, a dalej od matki, potem jeszcze z ojczymem, a z kolei dalej od siostry i najdalej od matki. I tak stopniowo przechodziłem na stronę wroga, to jest dwóch sanitariuszy, którzy po mnie przyjechali, bo mi się coś we łbie wyroiło, bo w głowie mi się coś popsuło. Chciałem chronić rodzinę przed złymi obcymi, ale chciałem też chronić ją przed sobą. Odwagi mi nigdy nie brakowało, bo ja taki kogucik jestem, choć chudy, drobny i w ogóle... A dalej poszło jak lawina, gdy po torze ruszyła ambulatoryjno-szpitalna machina. 

Driver, chyba zresztą nawet lekarz, zajęty był driverką, gość, który siedział ze mną z tyłu karetki musiał się nasłuchać wielu dziwnych, ściśle tajnych haseł (typu: Uszi, rząd światowy, wybraniec rządku, spisek), jakimi go oszczekałem jak jakiś piesek, jamniczek, pudelek. W końcu dotarły do mnie słowa: „Czy chce pan wrócić? Zgłoszenie jeszcze nie poszło. O kurde! Jednak poszło”. 

No więc długo, długo jedziemy jak we mgle, jak w najbardziej białej esencji mgły i docieramy do upiornego poniemieckiego gmaszyska, takiego niby Sanatorium pod Klepsydrą, w którym się śpi, w którym można tylko spać i nic nie robić, a czas dziwnie się wlecze po czarnych wertepach, po swoich własnych odnogach i bocznicach. Dziurawy, popsuty czas, przez który ucieka życie niewarte przeżycia. Przechodzimy przez obskurne, majaczące, ceglane ściany, mijamy wrota warowni tak zwanej, które jak na filmie o hiszpańskiej inkwizycji się za nami zatrzaskują. 

I tu dzieje się coś dziwnego. Z ciemności wyłaniają się śnieżnobiałe postacie sióstr i doktorów, niektóre postury słusznej. Czyżbym trafił do Poradni Zdrowia Niebiańskiego albo czyśćca? Nie, nie podpisuję zgody na pobyt w tym dziwnym miejscu. Zgoda jest, choć w systemie świecę się na czerwono. Oddaję rzeczy do depozytu: buty, sznurówki, kurtki i paski. Pobierają mi krew i badają tak na szybko. Karzą mnie alkomatem wciśniętym na siłę w paszczę. Na alko wyświetlam się na zielono. Jednocześnie doktorce po podaniu imienia i nazwiska wyskakuję od razu na czerwono. Tu hasełka: korporacja, Amazon, selekcja negatywna, wiedza dla każdego, Uszi... nie działają. Jedyne, co teraz z tego pamiętam, to to, jak przykuwają mnie do łóżka szpitalnego pasami, a ja się z tych pasów oswobadzam niczym chudy Houdini. A dalej jest ciemność, cztery dni zupełnej, całkowitej, totalnej ciemności, po których następują dni jasności, kiedy widzi się wkoło domy z promieni i snopów światła utkane. I kiedy widzi się przez okratowane okno kawałek parku wraz z krukami jak czarna wysypka na twarzy Ziemi. Ech, ta wypluta, zużyta zima pełna błota i wilgoci sama jest jak ta choroba. 

Drugi i trzeci dzień pamiętam jak przez mgłę... z broszurek szpitalnych bardziej aniżeli z życia. O nich za chwilę. Wraz ze mną są tutaj ciekawe indywidua: palaczka Pipi Justyśka Pończoszanka, anorektyczna oboistka Madzia, nieśmiały pan Zając, cierpiący na syndrom zajączka, meksykaniec Juan, kucharz i restaurator, który sam wygląda jak gringo, choć pochodzi z Meksyku. No i jestem ja, nieborak, szaraczek, mały pieseczek, mały Bruce Lee, jak nazywa mnie Pipi Langstrumpf. 

Ale miało być o tych cytatach jeszcze tak już zupełnie, zupełnie na koniec, bo o samym pobycie w sanatorium, gdzie się tylko śpi, a czas odmierzają kolejne posiłki, to nie ma nawet co wspominać. Niektóre z cytatów brzmią jak gotowe pomysły na creepypastę. Jakieś konkrety? Proszę bardzo.

„Ty i choroba – poradnik dla osób chorujących na schizofrenię”, który liczy bagatela piętnaście stron. Dowiadujemy się z niego o istnieniu hosteli terapeutycznych, firm społecznych (a to dobre), obozów (niekoncentracyjnych) rehabilitacyjnych. Niepokoją zdania w rodzaju: „Rozmawiaj z lekarzem o swoim samopoczuciu, zdrowiu fizycznym, a także życiu seksualnym”. „Ważna jest kontynuacja przyjmowania leków po uzyskaniu dobrego samopoczucia [samopoczucia mojego czy lekarza?]”. „Zaleca się długotrwałe i konsekwentne przyjmowanie przepisanych leków [jakbym słyszał chóralny głos koncernów farmaceutycznych]”. „Dzięki rozwojowi nowoczesnej farmakologii możliwości leczenia osób chorych na schizofrenię są w dzisiejszych [wspaniałych] czasach nieporównywalnie lepsze niż przed laty”. 

Brzmi znajomo?! Trąci propagandą? Nie? A może tylko zalatuje oddziałem zamkniętym? Niech sobie każdy sam odpowie. Z pozytywów odnotowuję zdania:

„Kto choruje na schizofrenię może inaczej postrzegać rzeczywistość. Bywa, że słyszy lub czuje to, co nie istnieje i to, czego nie postrzegają inni. Pacjent może mieć fałszywe wrażenie porządku świata: przyczynowego, czasowego, przestrzennego”.

A to mi schlebia. Lubię myśleć o sobie, że jestem inny i że się czymś wyróżniam. 

Po takim miesięcznym leczeniu poczułem się lepiej. Jednak fenomen dziwnostanu nie pozostał zbadany, jego ostatnie akordy wybrzmiały i przeszły bez echa, a ja niewiele pamiętam i niewiele chcę pamiętać. 

I teraz zapraszam wszystkich do psychiatryka! Ja leczę się ze schizofrenii, bo podobno na nią to cierpię, ale to mój problem, mój dziwny film. Uszi do góry! Leczmy się, ludziska, leczmy! Niech moc rządu światowego będzie z nami! Bona valetudo melior est quam maximae divitiae!


3.

Ech, ta schizofrenia! Świat schizofrenika jest fascynujący i skomplikowany i, mimo wszelkich starań, ogarnąć się go nie da. A co, jeśli nas nie ma, was nie ma? Co, jeśli śni mi się cała ta rzeczywistość, jak w jakimś Matrixie albo w solipsyzmie, i tylko w szale schizofrenika, kiedy na moment przerywa się błędne koło życia, vicious circle, można dojść prawdy i spowodować, by proces symulujący określone otoczenie przestał nagle działać? Co, jeśli wszyscy naokoło – to aktorzy, którzy wiedzą, że uczestniczą w grze, a ta gra – to namiastka życia, które biorę za prawdziwe? Może trzeba było to dalej pociągnąć? Może trzeba było pójść na całość i dać się na przykład zabić? Carlos Castaneda napisał kiedyś „Odrębną Rzeczywistość”. Moja odrębna rzeczywistość przedstawia się tak, a nie inaczej i jest schizofreniczna, ale po kolei... 

Jeśli chodzi o opiekę nad osobami starszymi, to byłem w agencji „Paramedica” absolutnym nowicjuszem. Moje pierwsze zlecenie dotyczyło osiemdziesięciotrzy latka, który mieszkał w Niemczech, tuż przy granicy z Holandią, wraz ze swoją starszą o dwa lata, bardzo już schorowaną żoną. Nie sądziłem, że trafię aż tak źle, tak potwornie, potwornie źle; myślałem, że będzie lepiej. 

W skromnym domku, w którym przyszło mi pracować, było zimno jak w psiarni i co chwila psuł się któryś z pieców zapewniających ciepło i ciepłą wodę, a ja miałem mnóstwo obowiązków, których normalnie mieć nie powinienem: podlewałem kwiatki, strzygłem trawnik, robiłem pranie, myłem brudne naczynia w zimnej wodzie, bo tylko taka była, wynosiłem kubły ze śmieciami, robiłem zakupy dla naszej trójki, przygotowywałem w bardzo słabym świetle leki do zażycia, odpowietrzałem kaloryfery, podnosiłem albo opuszczałem rolety (stosownie do pory dnia), a także sprzątałem dwa piętra starego, strupieszałego budynku, w którym wszystko, dosłownie wszystko po kolei wysiadało. W przerwach słuchałem bachowskiego Preludium d-moll BWV 999, które – jak się zdaje – przez obłędne powtarzanie dwunastodźwiękowego motywu dolewało tylko oliwy do ognia. Ani na sąsiadów, ani na rodzinę podopiecznego, ani na wzywanych majstrów, ani nawet na agencję pracy liczyć nie mogłem. Byłem zdany wyłącznie na siebie i swój słaby niemiecki, a – tu trzeba dodać – Internetu ani smartfona nie miałem, co dodatkowo utrudniało mi życia. 

Staruszek, twardziel, którego nie bez kozery nazywano tu Pan Stalingrad, miał na imię Leon i był strasznie nerwowy, strasznie nadpobudliwy, a cierpiał na chorobę Alzheimera. Jego pani, która była od niego spokojniejsza i rozsądniejsza, nazywała się Elma i zaraz po moim przyjeździe do Niemiec dołączyła do naszej wesołej dwójki prosto ze szpitala; wcześniej jej z nami nie było. Tak on, jak i ona używali specjalnych balkoników do poruszania się zarówno po domu, jak i po okolicy. Państwo ci mieli swoje rytuały, takie jak popołudniowa drzemka czy picie herbaty punktualnie o piętnastej. Wymagali nakrywania do stołu w sposób ściśle określony z uwzględnieniem wielkości i rodzaju łyżek i łyżeczek, co wywoływało we mnie zawsze lekki stres, gdyż nie mogłem tego wszystkiego zapamiętać... tych wszystkich zasad. Oszczędzali ci staruszkowie (staruszkowie z Hitlerjugend, jakbyśmy złośliwie powiedzieli)... oszczędzali na energii elektrycznej, gazie, no i oczywiście na ogrzewaniu, skutkiem czego noce były trudne do przeżycia i zimne. 

W tej sytuacji i w takim domu nie mogłem wytrzymać dłużej jak tydzień (a miałem wytrzymać pięć), postanowiłem zerwać kontrakt i zażądałem zorganizowania mi natychmiastowego powrotu do Polski. Koniec końców ustaliłem z „Paramedicą”, że podeślą kogoś na moje miejsce, choć obawiałem się, że mój zmiennik (jak zobaczy warunki, w jakich żyją Olszewscy) odwróci się na pięcie i zostawi mnie na pastwę losu, a ja będę musiał siedzieć w tej psiarni przez kolejny tydzień, a może dwa. Tak się jednak nie stało, a życie spłatało mi okrutnego figla; Bozia ukarała mnie dosłownie za nic. 

Otóż dwa dni przed planowanym powrotem do ojczyzny i zerwaniem umowy nie zmrużyłem nawet oka i byłem przez to potwornie, ale to potwornie zmęczony. I tu rozpoczyna się coś dziwnego, czego nie potrafię racjonalnie wytłumaczyć i co przytrafiło mi się po raz pierwszy w życiu (po raz pierwszy i mam nadzieję, że po raz ostatni), a mianowicie okropny atak – powiedzmy że – schizofreniczny, ale mniejsza o terminologię, której i tak za dobrze nie znam i znać nie muszę.

Gdy rano zwlokłem się wykończony z łóżka i zszedłem na dół, pan Leo był już na chodzie. Przywitałem się i zaprowadziłem go do łazienki. Pomogłem mu się ogolić. Potem było śniadanie oraz kawa – wszystko zgodnie z rutyną i niemieckim porządkiem. Po śniadaniu pani domu musiała zostać, by przyszykować naszej trójce obiad, a staruszek i ja mieliśmy pojechać do jubilera po jakieś nowe obrączki. Niewiele z tego dnia pamiętam i niewiele chcę pamiętać, a jeszcze mniej rozumiem, ale postaram się w miarę możliwości opowiedzieć, co się wtedy wydarzyło, bo działo się sporo (przede wszystkim w mojej głowie). No więc po kolei... 

Pani rozsiadła się przy ziemniakach i zaczęła je obierać, a pan w tym czasie robił coś tam, grzebał w sypialni. Seniorzy byli od siebie odizolowani parą grubych, stale zamykanych drzwi. Popracowałem z trzy minuty z panią i już biegłem, by pomóc panu w ubieraniu się; jemu z kolei pomagałem przez kolejne trzy minuty i znów biegłem, by kończyć obierać te cholerne kartofle... i tak w koło Macieju. Istne szaleństwo. W końcu pootwierałem wszystkie drzwi na oścież, by nie zostać posądzonym przez nikogo o sabotaż, bo to był chyba rodzaj sabotażu... tak w każdym razie sobie teraz o tym myślę. No więc pootwierałem te przeklęte drzwi, ale napięcie psychiczne, które we mnie z wolna narastało, osiągnęło wtedy już poziom krytyczny, tak że do dziś dnia nie rozumiem powodów takiego swojego działania. Tak jak powiedziałem: istne matriksowe szaleństwo!

Wreszcie Leo i ja wyszliśmy z domu i udaliśmy się wspólnie autobusem do centrum. Na chwilę się uspokoiłem i wtedy wszystko na dobre ruszyło. 

Naprzód zadzwonił telefon z „Paramedici” w bardzo niefortunnym dla mnie momencie. Nie wiedziałem, czy mam zajmować się rozmową czy też podopiecznym? Kiedy przyłożyłem komórkę panu do ust, by pokazać, że jest ze mną, musiało to z boku wyglądać na jakieś porwanie. Jestem w stanie to sobie wyobrazić i zrozumieć, czemu autobus pełen ludzi, z którego właśnie wysiedliśmy, jeszcze przez dłuższą chwilę stał i nie startował. Być może kierowca miał jakieś podejrzenia, co do mojej osoby. I dzwonił na policję. 

Potem, już na głównym deptaku miasta, zacząłem się publicznie – na przemian – a to obnażać, a to znów ubierać, obnażać i znów ubierać. Ludzie dziwnie mi się przyglądali, z jakimś takim podziwem, jakby zdając sobie sprawę z tego, że nasze życia (ich oraz moje) nie są prawdziwe, że są symulowane, a ja jestem wcale niezłym graczem, wcale niezłym operatorem tej symulacji. Sprawy zaczynały przybierać nieoczekiwany obrót, kiedy wparowałem do pewnej arabskiej knajpy (nie wiem, czemu akurat arabskiej) i potłukłem talerze, wszystkie, jakie znajdowały się w zasięgu wzroku. Wydawało się, że przechodnie (widząc, że obnażam się przed podopiecznym, by go zdyscyplinować i spowolnić) odbierają te moje nieudolne sygnały SOS i ślą mi komunikaty zwrotne, kiwając głowami, poklepując mnie po ramieniu, uśmiechając się wyrozumiale i pobłażliwie. Wyglądało to tak, jakbym przypadkowym przechodniom dawał do zrozumienia, by ci zawezwali policję. Na moment się uspokajałem, ale tylko na moment, by już po sekundzie znów ruszyć i znów zacząć się w szale rozbebeszać. Leonarda starałem się mieć stale przy sobie i nawet gość, który wyleciał za mną z knajpy (pewno może kelner), przez chwilę podejrzewał, że chciałem staruszka ograbić. Nie wiedział oczywiście, kim jestem i czemu zdemolowałem pół miasta, poczynając od jego kebabowni. 

We własnym mniemaniu urastałem do rangi jakiegoś superbohatera, gdyż manifestowałem światu, że zależy mi na losie podopiecznego; urastałem do rangi he-mana, gdyż wspaniałomyślnie zwracałem uwagę otoczenia na surowe, na skandaliczne warunki życia państwa Olszewskich; urastałem, bo odkryłem w programie zwanym życiem usterkę, z angielskiego glitch. Słowem: pełne poświęcenie! Ludzie-aktorzy (a może ludzkie programy symulujące ten nasz świat człowieczy) dawali mi do zrozumienia, że życie to tylko taka gra, a ja po raz pierwszy mam szansę wyjść z roli i być ponad to wszystko, ponad życie, które życiem nie jest, jeno udawaniem. Co więcej: wydawało się, że – tak jak w „Dniu świstaka” – pan Stalingrad przerabiał to już z innymi Betreuerinnen. I że chce zatrzymać mnie przy sobie za wszelką cenę. Miał to być więc swoisty pojedynek na inteligencję oraz spryt między mną a nim; miał to też być finał błędnego koła, w jakim staruszkowie tkwili już od lat, przyjmując pod swój dach jednego opiekuna po drugim, a wszystko przez chciwość przeklętej agencji. Mnie na losie pary zależało, zależało naprawdę, ale nie zamierzałem zostawać w dojczlandzie ani chwili dłużej. Chciałem wracać do siebie, do swoich jako superbohater, bo przecież nikomu jeszcze nie udało się wyjść z tej całej symulacji. 

Po spektakularnym numerze z knajpą i rozbitą zastawą zjawiała się natychmiast policja i wsadziła mnie do policyjnej izolatki. Długo musiałem tłumaczyć młodemu oficerowi, że to tylko acting i nic więcej. Na komisariacie nie mogłem porozumieć się z funkcjonariuszką mówiącą po śląsku, gdyż w szoku zapomniałem mowy ojczystej, za to hiszpański i angielski wychodziły mi śpiewająco.

- Oj, Maćku, Maćku, coś ty narobił? – westchnęła stażystka. 

- Ich bin Betreuer! Ich bin Betreuer! 

- Ty się martw o siebie, nie o obcych, ty opiekunie z bożej łaski!

Potem zostałem odwieziony do psychiatryka, gdzie poznałem mnóstwo ciekawych ludzi, głównie z Ukrainy. Byłem całkiem bezbronny i nie stawiałem oporu. Zabrano mi komórkę, dokumenty i nawet do matki nie mogłem dryndnąć. 

W szpitalnej izolatce, w której spędziłem noc, zrobiłem z rozwiniętego papieru toaletowego napis, który głosił, że chcę wracać do siebie i nie chcę poświęcać się dłużej dla Olszewskich, bo i tak zrobiłem dla nich o wiele za wiele. Bałem się, że moja misja opiekuńcza wypadła aż nadto dobrze. I że przebiegły, sprytny Leo nigdy ze mnie nie zrezygnuje i nie pozwoli mi odejść, a to mnie przerażało. 

W ogóle stałem się dziwnie nadwrażliwy i każdy dźwięk albo raczej serię dźwięków, jakieś ptasie śpiewy na zewnątrz, dźwięki szpitalnego dzwonka – traktowałem jako zakodowaną informację dla mnie. Na niektóre z tych informacji starałem się odpowiadać, choć robiłem się z wolna strasznie senny. Sanitariusz powiedział, że jestem dobrym człowiekiem, że znajduję się pod opieką szpitala i nic, absolutnie nic mi nie grozi. W końcu poradził, bym się przespał i tak też zrobiłem. 

W nocy zdało mi się, że w pobliżu izolatorium ułożyli się do snu na otomanie państwo Olszewscy, którzy przyjechali odwiedzić mnie w szpitalu. Przez szparę w drzwiach widziałem pomarańczowe wiadro, takie, jakie znajdowało się w domu pana Leona, który – tu postawmy sprawę jasno – nigdy nie walczył pod żadnym tam Stalingradem, bo był na to zwyczajne za młody. 

Ech, ta schizofrenia! Świat schizofrenika jest skomplikowany i mimo wszelkich starań ogarnąć się go nie da. A co, jeśli nas nie ma? Ciebie, mnie, nikogo z nas... Co, jeśli rzeczywistość śni się (jak w „Matrixie” albo solipsyzmie) i tylko w szale schizofrenika, kiedy na moment przerywa się błędne koło (tak jak wtedy, gdy zacząłem się obnażać), można dojść prawdy i spowodować, by program mózgowy generujący namiastkę otoczenia przestał działać? Co, jeśli ludzie odgrywają role, jak w „Truman Show”, i jeśli wszystko jest udawane i tylko ja nie udaję? Albo jeszcze inaczej: wszyscy siedzimy sobie w jakimś symulatorze i dopiero uczymy się tego, jak przeżyć w zdrowiu to prawdziwe ziemskie bytowanie, prawdziwe, czyli to, które nastąpi już po wyjściu z symulacji? Może trzeba było to dalej pociągnąć? Może trzeba było dać się na przykład zabić i z tym skończyć?                                         

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

To nie jest jakoś mega straszny tekst, ale epatuje dziwnością. Atmosfera szpitalna jest duszna i klaustrofobiczna, świat schizofrenika przedstawiony jest w sposób mroczny i odjechany. Polecam ten tekst i zapraszam do lektury.
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje