Historia
Demon ruchu - pastisz tekstu Stefana Grabińskiego
W godzinach rannych na szlaku niebieskim łączącym Halę Boraczą z Rajczą i zahaczającym przy okazji o Suchą Górę pojawił się niespodziewany turysta. Trasa nie należała do zbyt popularnych i stąd wspomniana niespodzianka w postaci samotnego piechura. Ludzie nie wiedzieć czemu omijali to bajkowe miejsce pełne rozległych polan widokowych tak charakterystycznych dla Żywiecczyzny-dziczyzny i obierali inne zgoła cele, jak na przykład: Halę Rysiankę, gdzie do niedawna jeszcze zaglądały płochliwe z natury rysie, Halę Lipowską, Żabnicę Skałkę, Abrahamów, a także oczywiście Redykalny Wierch, gdzie owce wychodziły uroczyście na redyk.
Dziwne i straszne legendy krążyły na temat szlaku niebieskiego, a aurę niesamowitości można było wyczuć dosłownie na każdym kroku. Niejeden wędrowiec tu zbłądził, niejednego diabli porwali, a demonologia uroczyska obfitowała we wcale pokaźny katalog najrozmaitszych biesów, rusałek, ludków, skrzatów i latawic, które rzekomo w tych stronach czyniły piekielne harce. Nie dziwi przeto, iż zarówno miejscowi, jak i przyjezdni unikali przemieszczania się wszędzie tam, gdzie – jak głoszono – licho nie śpi. A mowa tu o okolicach Suchej Góry, Surpaja Gronia, Hali Michalskiego i polany Cukiernica Wyżna.
Objawienie się nagłe turysty mogło zastanawiać tym bardziej, iż pora była niewdzięczna, a przy tym bardzo wczesna, czas słotny i deszczowy. Gdzieniegdzie rwące potoki mieszały się z gęstą gliną i tworzyły z nią zdradzieckie manowce, fałszywe skróty i złudne przejścia, utrudniające poruszanie się po raz wytyczonym szlaku. Mokre bicze dżdżu smagały niemiłosiernie wszystko, co napotkały na swej drodze, a na zaczerwienionej z zimna twarzy pielgrzyma-piechura rozbryzgiwały się efektownie w łzawe różańce połyskujących kropel.
Z kolei okoliczny las śródgórski, mglisty i dziwnie nierealny – rzec by można kinowy – wył żałosnym wielogłosem, polichóralnie, tu i ówdzie uginając się pod nawałem wody skapującej z nieba i naporem wichru, który łamał drzewa i rzucał nimi niczym żongler w przypływie szału maluśkimi piłeczkami.
W takiej malowniczej, a przy tym surowej scenerii, żwawo kroczył mężczyzna przeszło dwudziestoletni, o mocnej, atletycznej budowie ciała, niewysoki i nieduży, choć wysportowany i umięśniony solidnie. Stłumione przez ciężkie chmury światło wschodzącego z wolna słońca, przecedzające się z trudem, oświetlało twarz starannie ogoloną, podłużną i o szlachetnych rysach, z grymasem zaciętości wkoło wąskich, niepokaźnych ust. Wędrowiec był sam. Nikt nie przerywał na poły sennego i na poły zwykłego, najzwyklejszego takiego sobie dumania.
Zresztą cała okolica zdawała się pogrążona w niejakim letargu: drzemały wiecznie zielone świerki, tęgo przez wodę zroszone, śniły swój sen rozbujane w monotonnym rytmie sosny, nawet zwierzęta – skryte gdzieś nie wiadomo gdzie wilki, niedźwiedzie i rysie – spały błogo i smacznie. Znużony i ululany marszowym ruchem plecak przechylił się lekko na bok i marzył o ciepłych rajach turystycznych, wszystkich po kolei. Wypuszczona z rąk mapa ześlizgnęła się po lekkiej wspinaczkowej kurtce i wylądowała na poprzetykanej kałużami glebie. Na stronie tytułowej widniał napis: „Worek Raczański w skali 1 do 15000”, obok – długopisem od niechcenia nabazgrolone nazwisko właściciela: Adam Zacny.
W którejś sekundzie podróżny ocknął się, przetarł zaspane oczy i powiódł nimi po otoczeniu. Nie wiedział, skąd ani dokąd zmierza, po co tu przyszedł, toteż na jego twarzy ukazał się wyraz dezorientacji i zdziwienia. Lecz już zawitał na usta uśmiech pobłażliwej rezygnacji, a nawet czegoś w rodzaju pogardy. I szczupła żylasta ręka machnęła ot, tak jakoś od niechcenia, po czym na powrót przyszedł radosny półsen, który można by chyba nazwać transem. Na koniec Zacny wyjął zza pazuchy wodoszczelny dyktafon, ziewnął, kichnął, jeszcze raz ziewnął i włączył nagrywanie, dopiero teraz przemówił:
„Szlak na rozwidleniu kusi, by nim iść, podążać, kiedy promyki słońca późnym popołudniem robią się złote, żółte, srebrne, zielone, brązowe, niebieskie, a nawet czerwone. Stabilizacja? Och, nie, nie. Za chwilę będzie już zupełnie ciemno, ale człowiek sobie myśli: „jest dobrze, będzie lepiej” i wędruje tam, gdzie nie powinien. A potem wpada w zdradliwe zaułki nocy. Jest sam w obcym lesie pełnym niewysłowionych tajemnic. Nie widzi szlaków, które jeszcze przed chwilą kusiły namiastką bezpiecznej przystani, cywilizacji, ogniska bacówki gdzieś na małej zagubionej polance. Ale efekt jest odpowiedni i zawsze ten sam, zawsze taki sam. Niemniej jednak warto być może ulec choć raz tej pokusie wspaniałej, radosnej. Albo zatrzymać się choć na chwilę na rozwidleniu, które do siebie przyciąga jak magnes, zadumać się i poczuć moc światła złapanego w iglaki, uwięzionego gdzieś na firmamencie sklepienia koron drzewnych, wystawionego na pokuszenie, na naszą zgubę i takie piękne zatracenie się w wędrówce, górskiej pielgrzymce”.
Tu skończył, zadumał się i zapadł w półsen. O czym myślał? O życiu zapewne, o tym, że mu to życie ciąży nadmiernie, że go zanadto absorbuje i odrywa od spraw najważniejszych. A co było dla niego najważniejsze? Otóż koncentracja liczyła się najbardziej, zamknięcie się w sobie, w hermetycznym świecie myśli i uczuć własnych, a nade wszystko ucieczka przed wszelkimi rozpraszaczami, przed zalewem spraw bieżących, zarówno tych zawodowych, jak i domowych. I właśnie teraz znajdował się w stadium jednej ze swych spektakularnych eskapad.
Ni z tego, ni z owego zjawiał się ten ekscentryczny człowiek o kilkaset kilometrów od rodzinnej mieściny, na drugim krańcu Polski, Ukrainy, Słowacji, w Żywcu, Kłodzku, Drohobyczu lub w jakiejś czwartorzędnej miejscowości na Śląsku Cieszyńskim. Budził się ku niezmiernemu swemu zdziwieniu w jakiejś nieznanej bacówce, kolibie albo chatce studenckiej, którą oglądał po raz pierwszy w życiu. W jaki sposób nagle trafił w to obce środowisko, tego nie potrafił wcale wytłumaczyć. Wypytywani o to pracownicy peteteku mierzyli szczupłego dziwaka ciekawskim i nieco ironicznym spojrzeniem, a następnie informowali go o oczywistym stanie rzeczy. Oto przybył przedwczoraj wieczorem, zjadł kolację i poprosił o pokój, do którego udał się niezwłocznie. Podczas kolejnych dni wałęsał się po okolicy, wyszukując – jak się zdaje – miejsc ustronnych, nieobleganych przez turystów i znacznie, znacznie oddalonych od siedzib ludzkich. Preferował szlaki dalekobieżne zagubione gdzieś na pograniczu polsko-słowackim i zahaczające o rezerwaty przyrody, ciągnące się aż po horyzont, sprawiające wrażenie takich, co nigdy się nie kończą.
Było coś magicznego w tych Adaśkowych tułaczkach, a mianowicie ich bezcelowość oraz niepamięć zdarzeń minionych, czyli amnezja obejmująca wszystko, co wydarzyło się od chwili wyjścia z domu aż do momentu przybycia w nieznaną i dziką krainę. O ile charakter fenomenu przedstawiał się nader intrygująco, o tyle jego drugie dno, bo takowe istniało, o czym wiedział wyłącznie sam zainteresowany, jawiło się jako zdecydowanie ciekawsze i o wiele lepiej rzecz tłumaczyło.
Tak czy owak po powrocie Zacnego do domu wszystko szło jak dawniej, wszystko prezentowało się znowu jako zwyczajne, normalne i szare. Tak było aż do momentu zainicjowania kolejnej improwizowanej odysei. A najciekawszym ze wszystkiego okazywał się stan umysłu podczas rzeczonej „ucieczki”. Jakaś ciemna moc wyrywała Adama z domu, pędziła w dziką głuszę, zapraszała najpierw na dworzec, potem do lasu, jakiś nakaz, nieprzezwyciężony imperatyw wyciągał go z wygodnego łóżka wśród głębokiej nieraz nocy, wiódł niby lunatyka albo straceńca przez labirynt mrocznych uliczek i wysyłał w daleki świat. Następowała jazda przed siebie, na chybił trafił, po omacku, jakieś przesiadki, przystanki tu i ówdzie, wreszcie postój w pewnym mieście albo i wiosce, pod gołym niebem, nocleg w ambonie myśliwskiej w jakimś borze, nie wiadomo dlaczego tu właśnie, a nie gdzie indziej, potem wędrówka w stronę słońca albo księżyca, ku stropom niebieskim jaśniejącym wszystkimi swymi świecznikami, ku światom nieznanym, zwykłym i niezwykłym… i równoległym, byle dalej, dalej, dalej, i tak aż do upadłego, do utraty tchu… wreszcie fatalne przebudzenie się w obcej i dziko cudzej okolicy. Był to rodzaj transu, w którym także i teraz człek ów się znajdował. Co można było o sprawie powiedzieć ot tak, po prostu? Ano to tylko, że “uchodźca” wyjechał skądś, zmierzał dokądś i ani słowa więcej.
Zacny powtórnie wyjął zza pazuchy dyktafon, ziewnął, kichnął, jeszcze raz ziewnął i włączył nagrywanie. Dopiero teraz wystartował ze swym ulubionym cytatem z dziennika Karłowicza, którego nigdy i nigdzie, nawet tutaj na górskich ostępach nie wahał się deklamować:
„Tłumy ludzi przechadzały się po Krupówkach, korzystając z cudnej pogody. Doleciał mię zaraz na wstępie głos niewieści: 'Ale tego, co wczoraj było z różą, pan przecie nie może brać na serio”, a parę set kroków dalej męski: 'To jest zniewaga, której ja nie daruję'. Pomyślałem sobie wówczas, żem jest już między ludźmi, że skończyły się te cudne dni, gdzie nie zajmowałem się poziomemi myślami, gdzie bujałem po górach i dolinach tatrzańskich, zapatrzony w ich piękność, zapomniawszy, że tam ktoś w róży szuka szczęścia, a kto inny szafuje honorem zapewne w jakiejś błahej sprawie! Dziś, kiedy to piszę, przysłuchując się od czasu do czasu monotonnemu kapaniu deszczu, kiedy wyjrzę przez okno na góry, obległe mgłą ołowianą, dziś wydaje mi się wycieczka moja marzeniem sennem: zdaje mi się, żem bujał w przestworzu, gdzie wiecznie słońce świeciło, gdzie nie dochodziły dźwięki mowy ludzkiej i gdzie zapomniałem o moich nadziejach, rojeniach na przyszłość i o namiętnościach, co duszą człowieka miotają".
Tu skończył, zadumał się, spuścił głowę i zapadł w półsen. Po krótkiej pauzie Adam Alojzy Zacny poprawił przechylony na prawo plecak, wyprostował się i zapalił, ignorując kompletnie nieubłagany upływ czasu. Właśnie przestało lać i zrobiło się zdecydowanie cieplej, zdecydowanie przyjemniej. Nareszcie można było porozglądać się po okolicy, porozciągać do woli i rozprostować skurczone z zimna członki. W pewnej chwili, kiedy Zacny dopalił ulubioną fajkę i z psykiem otworzył puszkę kolejnego "ciemnego zimnego", zapewne dziś nieostatnią, wyjrzało złote słońce, przebiwszy uprzednio żelazny pancerz chmur. I tak to właśnie bywało, że czasem leciał jeden porterek bałtycki za drugim, szły jedne solone paluszki po drugich… albo czipsy, albo czekoladki, innym znów razem „uciekinier” pościł jak asceta, mknąc przez pagóry, z górki i pod górę, z górki i pod górę, i tak przez wiele, wiele godzin, bez jedzenia oraz wody, o suchym – że tak powiem – pysku. Miał uczucie niesmaku, niemal wstrętu na myśl o petetekach i wszystkich tych przewodnikach oraz goprowcach. Traktował ich zawsze jako swego rodzaju skazę, symbol niedoborów całego wędrówkowego systemu, ucieleśnienie ludzkiej niedoskonałości na tle doskonałego przecież świata naturalnego. Tymczasem on, Zacny marzył o trasach ustronnych, które wyprowadziwszy raz człowieka w głuszę nigdy już nie wiodły go ku żadnym tam sztucznie narzuconym celom, ni kresom, ni granicom. Gra toczyła się więc o – by tak rzec – boską nieskończoność, a nawet o jakąś alegoryczną wizję nieosiągalnej dla zwykłego śmiertelnika wieczności. Tu celem pozostawał wyłącznie ruch dla samego ruchu, a nie zdobywanie szczytów czy bicie rekordowych czasów przejścia z punktu A do B.
W pewnej minucie Adam Alojzy przebudził się i spojrzał przytomnie po okolicy. Ku swemu ogromnemu niezadowoleniu stwierdził, że nie jest sam. Przed nim znajdował się starzec o długiej brodzie oraz ciekawskim, wyjątkowo chytrym spojrzeniu. Czyżby posiwiały Karłowicz? A może Lenin? Nie, co to to nie, żaden z nich. Nieznajomy zauważył natychmiast to zmieszanie i przywitał się najuprzejmiej jak mógł:
– Dzień dobry, kawalerze!
– Dzień dobry – burknął.
– Łaskawy pan z daleka?
– Nie jestem w tej chwili nastrojony towarzysko. W ogóle lubię wędrować w milczeniu przeważnie i nigdzie się nie zatrzymywać, jeśli nie jest to konieczne.
Niezrażony odpowiedzią starzec przygładził długą brodę, uśmiechnął się i ciągnął dalej ze spokojem godnym stoika:
– O! Nic nie szkodzi. Szybko nabierze kawaler rozmachu. Człowiek jest z natury istotą społeczną.
– He, społeczną, dobre sobie.
– A może jest szanowny kawaler głodny? Tu nieopodal znajduje się barć, a jest tam i całkiem pokaźna pasieka. Pokażę panu. No – zachęcał starzec – chodźmy prędko!
Nagle rozwarło się lub – jak kto woli – załamało zielone sklepienie w pobliżu Suchej Góry, dokładnie tam, gdzie jeszcze do niedawna wyrastała przed człowiekiem na metr w stu procentach niedostępna ściana krzewów, gęstych i kłujących niczym róże albo dzikie maliny. Mimo wstępnego oporu, wędrowiec posłusznie podążył za sędziwym człowiekiem o fizjonomii greckiego mędrca, bo też i co miał do stracenia, prócz tych dziesięciu niezagospodarowanych minut, które zapewne spędziłby na dumaniu w samotności, jak zwykle zresztą.
A tam za kurtyną niewiedzy rozciągała się po sam horyzont niemożliwie ogromna polana, na niej zaś stała pasieka złożona z miliona, biliona białych jak śnieg uli o niesamowitych kształtach, z których każdy zdawał się wyjątkowy i niepowtarzalny. Plątanina ścieżek wytyczonych między pszczelimi domkami stanowiła najprawdziwszy ideał niekończącej się trasy, gdyby zechcieć tędy łazić i zwiedzać. Oszołomienie zmysłowe i wszystkie te dziwne rzeczy, jakie dzieją się w naszych głowach w momentach szczególnie doniosłych przyszło nagle i w sposób naturalny. Po prostu Adam nie mógł zrozumieć, jak do tego doszło, że ten swego rodzaju skansen, będący w istocie matecznikiem przyrody, ale tej innej, bardziej ucywilizowanej i z całą pewnością dopieszczonej ludzką ręką, ostał się w tak niesamowicie zjawiskowym oraz w pewnym sensie nietkniętym stanie, i to w okolicach zupełnie przeciętnej góry albo góreczki, o określonych, a więc i ograniczonych wymiarach. Jak mógł się tu zmieścić przez nikogo niezauważony i zajmujący na pierwszy rzut oka ogromny teren o nieokreślonej bliżej powierzchni? Chciał o to spytać dziwnego mędrca, ale okazało się, że w pobliżu nikogo nie ma. Na domiar złego spostrzegł, że nie może nigdzie odnaleźć drogi ani sezamu, przez który wszedł. Czyżby znalazł się w potrzasku? A może miał do spełnienia jakąś ważną misję, o której nikt mu nie powiedział?
Jeden rzut oka w dół, w kierunku stóp sprawił, że odpowiedzi przyszły same. Pomarszczone ręce, styrane, spracowane dłonie, długaśna broda, która urosła nie wiadomo jak ani kiedy, i zwisająca aż do pępka, a do tego wszystkiego brak wyjścia z pasieki – to były wskazówki, których nie mógł ignorować. Z początku zląkł się, a nawet trochę podłamał, jednak z czasem, po dniach, miesiącach i latach spędzonych wśród pszczół pogodził się z nową rolą czyśćcowego – że tak powiem – pszczelarza. A i pozostawało wdzięczne miejscowe plemię owadzie, którego napowietrzne roje zdradzały dziwnie znajome oblicza i komponowały się w podobizny ludzi pozarzynanych na szlakach w przypływie transu albo szaleństwa. Roje te – co należy podkreślić – układały się w wizerunki osób, których los w tak okrutny sposób ze sobą złączył. On, Zacny tylko z nazwiska, ledwie ich pamiętał, oni ledwie go rozpoznawali. Ani on, ani oni nie byli bez winy, bo jak głosi mickiewiczowskie stwierdzenie: „kto nie dotknął ziemi ni razu, ten nigdy nie może być w niebie”. Ale niebo znajdowało się wciąż o wiele za daleko. Być może o jedną taką górkę właśnie.
Komentarze